czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Syn watahy” — odcinek 7.


Syn watahy odc. 7.

Farvind był zamkiem leżącym na północny-wschód od Ornod. Przejeżdżali przezeń, jadąc na łowiska, ale nie odwiedzali w drodze powrotnej. Polując przez kilka tygodni, zatoczyli łuk na zachód i wrócili do Ornod przez zamek Vergard, leżący o kilka dni drogi na zachód od Farvind. Dlatego nie słyszeli o ubiciu bestii w tamtym zamku.

Karczmarz przyniósł kubki i pokaźny dzban piwa. Rozstawił naczynia i napełnił je złocistym płynem. Sam też sobie nie pożałował.

– To nie był wilkołak z Ornod – zbliżył naczynie do mięsistych warg.

– Bzdura – prychnął Unaru. – A jakiż inny mógłby to być? Uciekł z Ornod i przeniósł się do Farvind.

– Jak mówię, że inny, to inny! – karczmarz groźnie popatrzył na Unaru, po czym przez stół nachylił się ku pozostałym. – Trzymają to w tajemnicy, lecz tajemnice mają to do siebie, że lubią wyciekać, niczym piwo z nieszczelnej beczki – zniżył głos, tłumiąc chichotanie.

Girdion domyślił się, że było to celowe działanie propagandowe. Nie chciano niepokoić ludzi. Jak będą myśleli, że bestię ubito, nie będą omijali zamku.

Druvin wychylił kolejny kufel. W miarę wlewania w siebie kolejnych porcji piwa, czerwieniał na twarzy, a pot zaczął zraszać jego skórę. Wkrótce wyglądał, jak podpiekane prosię polewane oliwą. Oczy mu się zaszkliły, a język zaczął rozwiązywać.

– Jesteś pewien? – spytał Talvar.

Karczmarz skinął głową, beknął donośnie i ponownie dolał sobie piwa.

– Mój kuzyn widział wilkołaka z Ornod i osobiście przebił serce bestii z Farvind. Pojechał zawieźć czarny kamień z kopalni w Gradr, gdy w tamtym zamku nastąpił atak. Mówi, że to był inny wilkołak – karczmarz zakończył wywód przechyleniem kubka dnem do góry.

Talvar z kamienną twarzą wysłuchał Druvina. Jak zwykle był spokojny. Ten myśliwy różnił się od swoich towarzyszy. Niemal nigdy nie okazywał swych uczuć i zachowywał zimną krew nawet w obliczu niebezpieczeństwa. Teraz tylko drgnienie mięśni zaciskanej żuchwy znamionowało, że był równie poruszony wiadomością, jak pozostali.

– Coś dużo tu tych wilkołaków – zauważył Syrre.

– Północne Ziemie, to nie rynek w mieście. Pełno tu wyjętych spod prawa i dzieci mroku – podsumował Druvin.

– Przynajmniej jednego bydlęcia mniej – mruknął Syrre.

– Kiedy to było? – spytał Girdion.

– Dwa pełne księżyce temu – odparł karczmarz.

– Potem nie było już ataków na zamku?

– Nie. Tylko w okolicach.

Girdion wolno sączył złoty napój, ale nie delektował się napitkiem. Była to odruchowa czynność, gdyż jego myśli krążyły wokół usłyszanych wieści. Syrre patrzył na karczmarza z rozdziawionymi ustami, Unaru ze ściągniętymi brwiami, jakby usłyszane wieści gniewały go.

W końcu milczenie przerwał Talvar.

– Idę nakarmić psy i sprawdzić ich łapy.

– Spieszno ci do tych ślicznotek – zarechotał Syrre.

Talvar rzucił mu ponure spojrzenie. Syrre uznał to za podenerwowanie odsłonięciem rzeczywistych zamiarów swego towarzysza i zaśmiał się ze swojego, jak mu się wydawało, udanego żartu.

Girdion nie był rozbawiony dowcipem swego sługi. Karczmarz wstał.

 – Wybaczcie, muszę przypilnować interesu – kątem oka spoglądał na wchodzących kolejnych gości.

Ciężko wstał i z hurgotem odsunął proste krzesło, na którym zasiadał. Obrócił się i chwiejnym krokiem ruszył w stronę kuchni.

Girdion skończył jeść i dopił swoje piwo. Potem wstał i udał się na tyły magazynów i do psiarni. Talvara nie zastał – prawdopodobnie skończył już swoje obowiązki i udał się poszukać towarzystwa kobiet. Pisarczyk uprzątający klatki poznał go i głęboko się pokłonił. Poprowadził też szlachcica do jego zwierząt. Psy, które zostały z Unaru, wyglądały bardzo dobrze. Przy psach, które służyły cały sezon Girdionowi, wyglądały wręcz zbyt tłusto.

– Zawsze miały dobre jedzenie i świeżą ściółkę – wyliczał pisarczyk, licząc na zapłatę za swoje usługi – a pan Unaru dwa razy w tygodniu zabierał je na przejażdżki, by się rozruszały. Bardzo o nie dbał, karmił świeżym mięsem, bo często polował. Nawet po dwa dni go nie było, bo o tej porze o zwierzynę trudno. Reny jeszcze nie powróciły, a foki na lodzie ciężko podejść. Pomimo tego pan Unaru zawsze wracał ze zwierzyną – chwalił go pisarczyk, z wyraźnie pobrzmiewającym podziwem w głosie.

Girdion wręczył mu drobną monetę i wyszedł. Było już ciemno i wejścia do budynków rozświetlone były lampami na foczy tłuszcz. Udał się do składów, gdzie przechowywane były skóry. Nim jednak doszedł do budynku, zobaczył Talvara zdążającego przez dziedziniec podzamcza. Minął wszystkie karczmy i domy uciech. Skierował się między dwu- i trzypiętrowe budynki mieszkalne. Ich lokatorami była służba pracująca na zamku, łowczy z pomocnikami, dostawcy żywności, drzewa do budowy i czarnego kamienia do opalania pieców, dających ciepło kamiennej budowli. Talvar skręcił w wąziutką uliczkę między nimi. Była tak ciasna, że dobrze zbudowany mężczyzna ocierał się o dwie przeciwległe ściany. Girdion skręcił za swym sługą. Mimo ciemności rozrzedzanych słabym światłem gwiazd, spostrzegł, że uliczka była pusta. Talvar gdzieś skręcił. Girdion zatrzymał się. Mimo że takich uliczek było raptem kilka, nierozsądnie byłoby w nie wchodzić o tej porze samemu. Wszyscy myśliwi przybyli tu zarobić, wielu nie pogardziłoby nieuczciwie zarobionymi pieniędzmi. Jednak jego sługa tam wszedł. Po chwili wahania szlachcic zdecydował się pójść dalej. Uliczka wychodziła na mur i rozwidlała się na dwie strony. Można było nimi dojść do kilku kolejnych okrążających budynki. Nie było sensu nimi krążyć. Wrócił na główny plac. Obok niego przemknęły duże, mocne sanie na szerokich płozach, założone w dziesięć psów. Wieziono ładunek czarnego kamienia na zamek. Dwa dni drogi stąd była kopalnia, w której go wydobywano. Dawał dużo więcej ciepła niż drewno, którego tu nie było, a transport z dalekich lasów byłby bardzo kosztowny.

Girdion wrócił do karczmy. Jego dwaj słudzy nadal popijali piwo i poklepywali po pośladkach usługujące im dziewki. Te zresztą nie miały nic przeciwko.

Skinął na karczmarza.

– Przyślij mi tę niewolnicę. Będę u siebie w izbie.

Nim nastał świt, obudziło go szarpanie za ramię.

– Panie! Bestia ponownie zaatakowała!

Błyskawicznie zerwał się z posłania. Stanął na owczej skórze, unikając dotknięcia bosymi stopami zimnych desek podłogi. W znajdującym się w narożnej wnęce niewielkim kominku wygasły już nawet węgle. Szybko wskoczył w ubrania.

– Co się stało? – spytał, zbiegając po schodach na dół.

– Bestia wybiła troje zamkowych sług i dwóch myśliwych.

– Gdzie pozostali?

– Unaru poszedł sprawdzić psy i towar. Zrobiło się zamieszanie. Poganiacze w panice zabierają towar ze składu i wyjeżdżają. Nie chce, by ktoś nas okradł.

Girdion był zadowolony.

– A Talvar?

– Nie wiemy, gdzie jest, panie. Był w izbie, ale nie zabawiał się z dziewką. W połowie nocy gdzieś wyszedł, a niedługo potem nastąpił ten atak…

Wybiegli na dziedziniec. Mimo nocy, panował na nim chaos. Przy świetle pochodni i kaganków mężczyźni pospiesznie zaprzęgali psy do sań i załadowywali je swoimi futrami. Zwierzęta ujadały podniecone, dochodziło między nimi do utarczek, które ludzie gasili razami batów i pałek. Kilkanaście osób zgromadziło się przed wejściem do budynku, gdzie zostało zamordowanych pięć osób. Wejścia strzegły zamkowe straże, nie wpuszczając doń ciekawskich.

– Znajdźcie Talvara i wyruszamy.

Dwa dni później dotarli do brzegów daleko wysuniętego na północ półwyspu, zostawiając za sobą morze. Przed nimi była już tylko droga lądem. Kolejne morze przebędą już statkiem, by dotrzeć do rodzinnego kraju. Jednak będą musieli pokonać przesmyk między spotykającymi się tu dwoma pasmami gór. Nie wpadały one na siebie, lecz wyginały się ku północy, tworząc przesmyk wiodący ku przełęczy. Czekała ich kilkudniowa wspinaczka. Choć droga nie wznosiła się stromo, to znajdowały się na niej ostre podejścia i wąskie przesmyki. Wyładowane ciężkimi futrami sanie i wysiłek ostatnich tygodni, wielce utrudnią pokonywanie tej ostatniej najpoważniejszej przeszkody na drodze ku ich domowi. Za nią, po zejściu na przedgórza, powitają ich iglaste lasy północy.

Rozbili obóz u podnóża gór u wlotu do przesmyku. Śnieg nie był tu odpowiednio zbity, by wyciąć z niego bloczki, nadające się do budowy igloo. Rozbili zatem namioty. Mogliby tego dnia pokonać jeszcze nieco drogi, ale przed zmrokiem nie dotarliby do miejsca, gdzie dałoby się rozbić obóz. Musieliby spędzać noc, siedząc na śniegu. Girdion chciał też dać psom nieco dłuższe wytchnienie, przed czekającą ich ciężką wspinaczką. Siedząc przy niewielkim ognisku, w milczeniu spożywali wieczorny posiłek. Od czasu ostatniego ataku, niewiele ze sobą rozmawiali. Każdy z nich pogrążony był we własnych myślach.

Girdion wolno żuł kawałek suszonego mięsa jelenia.

– W Ornod poszedłem do psiarni niedługo po tobie, ale cię tam nie zastałem – zwrócił się do Talvara.

– Nakarmiłem psy i poszedłem do składu skór.

Girdion lekko uniósł brwi, co sugerowało, iż nie do końca dawał wiarę wyjaśnieniu i oczekuje kolejnego. Talvar odważnie spoglądał w oczy swego chlebodawcy. Girdion wiedział, iż sługa domyślił się, że go śledził, być może nawet podejrzewał. Poganiacz zacisnął wargi i pokiwał głową.

– Odwiedziłem też kogoś – w jego głosie dało się wyczuć napięcie.

cdn.