czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Marek Jastrząb: „Staruszkowo” — odcinek 2.


Przyjazd

Dwa skrzydła ramion twierdzy o nazwie Dom Opieki połączone były przeszklonym korytarzem. Po jego jednej stronie jaśniały w dzień, a granatowiały w noc duże tafle mlecznych szyb.

Już z daleka, z taksówki przykucniętej za krzakiem, miałem niespokojne wrażenie związane z przysadzistym ogromem tej budowli. Solidna, monumentalna, z widokiem na pawilony, otulona w szum wiosennej bieli, kwitnąca jabłoniami, przypominała mi lata drugich śniadań, łykanych między szkolną przerwą a dukaniem przy tablicy, kojarzyła się z Mamą zakrzątaną przy rondlach i wciąż nieobecnym ojcem.

Wyłuskany z pamięci obraz, przedestylowany i skroplony w nowej formie uczucia, oświetlony z innego miejsca, po latach bezowocnej wędrówki, u jej kresu, tuż przed wejściem do Domu sprawił, że znalazłem się w znajomej krainie, pośród życzliwych ludzi, którzy mnie oczekiwali. Przez ułamek sekundy żywiłem przekonanie, że niektórzy z moich dotychczasowych znajomych, wypełzając ze snu, widzą tylko to, co ujrzą: szarzyznę przebrzmiałego dnia i niebo mokre od łez. Czeka ich wieczna mordęga codzienności, czują zapach przypalonego mleka, a z wnętrza mieszkania dobiega melancholia zaspanych kroków, widzą więc zaledwie to, co się im przylepia do oka i nie mają najmniejszego pojęcia o tym, że pod przykrywką deszczowego nieba, rozespanych kroków i odoru mlecznej spalenizny chowa się wzruszenie związane z wiosennymi porządkami, wypastowaną podłogą i kochaną osobą. Ale uczucie to zagasło w lawinie następnych, ponieważ wydawało mi się, że dokąd bym nie spojrzał i czym się nie zachwycił, otaczały mnie roje bezładnych, nawarstwiających się wspomnień.

I podobnie jak widok Domu ludzi skazanych na współczucie, tak wizerunek schodów prowadzących do niego, niczym obraz dzikiego wina, stawał się dla mnie czymś więcej niż był w swojej prozaicznej wymowie: przekształcał się w wypadkową wszystkich schodów jakie znałem, w ich stop, konglomerat pamięci, a zwłaszcza – widok schodów z dzieciństwa. Lecz że nie było to skojarzenie przykre, a odwrotnie, wzbudzało pogodne emocje, doznania złączone z nagłym wyzwoleniem, wyplątaniem się z tamujących ruchy szyn, gorsetów i uprzęży, z tlenem zachłannie chwytanym przez człowieka, który się dusi, te, po jakich wstępowałem, wzmacniały we mnie odwagę.

Wszedłem do środka. Stwierdziłem, że już nie wchodzę po schodach, ale wciągam się po nich i nie idę ich środkiem, lecz przy poręczy. Pocieszałem się, że byt nie określa mi świadomości, ale ją modyfikuje. Mogłem powiedzieć, że choroba we mnie narasta, obejmuje coraz to większe rejony, a świat stoi w miejscu. Jej początkowe zawirowania były płytkie i nieistotne, a ich świadomość, ledwie zaznaczona. To, co jeszcze parę nocy temu zdawało się istnieć bez konieczności tłumaczenia “dlaczego”, raptem, wspólnie z pojawieniem się nowego skrzywienia ciała, świeżutkiej i jeszcze ciepłej niedogodności, wkraczało razem ze mną.

Nagle rzeczy dotąd nieważne, stały się istotne. Stwierdziłem, że mój ostry wzrok mętnieje, a przedmioty ruszają się, choć inni tego nie widzą i gdy chcę się podnieść, schylić czy obrócić, muszę wykonać całą serię przygotowawczych ruchów, uklęknąć, ale tak, by być w pobliżu czegoś do uchwycenia, więc nieraz, by zachować równowagę – musiałem przystanąć, że kiedy chciałem zmienić kierunek marszruty, nie potrafiłem iść płynnie, a przeszkód nie umiem omijać po cichu.

Kiedy już byłem przekonany, że osiągnąłem dno i gorzej być nie może, zaczynały się następne fazy, do boju wyruszały nowe, wypoczęte sensacje związane ze sztywnieniem karku; kończyła się uwertura, a zaczynał koncert. Rozpoczynało się nieustanne zwracanie uwagi na drobiazgi. Upatrzony cel drogi musiał być dla mnie od razu osiągalny i od razu skuteczny, sensowny i bez zarzutu, ponieważ nie miałem siły na naprawianie swoich błędów, na dokonywanie ponownych obliczeń i żmudnych kalkulacji. Jeżeli z własnej winy czy nieporadności nie dopatrzyłem czegoś, źle oszacowałem i sknociłem, zmuszony byłem oglądać to przez cały czas. W miarę dni żyło mi się z tym widokiem coraz gorzej i bardziej męcząco, z większym mozołem znosiłem swoje błędy, ogarniało mnie coraz silniejsze poczucie rozpadu swojej niezmienności.

* * *

Musiałem być wielce uparty, by się tam dostać. Po pierwsze, natknąłem się na barierę: domofon. Po drugie, dostrzegłem krępującą obecność kamer. Jakby niedostrzegalny obserwator, niewykluczone, że naczelny cieć, dokonywał fachowej kontroli śmiałka i sporządzał meldunek. Kto, skąd, do kogo i czy aby na długo. Po pokonaniu domofonu, zostałem dopuszczony do widzenia się z kierownikiem portierów tego przybytku. Trzymając w rękach notatki na mój temat, zawiózł mnie do poczekalni i kazał czekać na następne instrukcje, sam zaś zniknął za drzwiami prowadzącymi do służbowych gabinetów.

Czułem się tak, jakbym był w niej po raz setny, jak gdybym trafił do tramwajowej zajezdni z parkietami na wysoki połysk. Miałem wrażenie, że za chwilę pojawi się kustosz z biletem na patyku i bilet ten uprawni mnie do zwiedzania muzealnej części Domu. Zblazowanym okiem globtrotera szacowałem wystrój reprezentacyjnego wnętrza, dębowe ławy przytwierdzone na amen, zbieraninę śmieci w najlepszym gatunku.

Z głębin, praktycznie z piętra, dochodził rozmodlony śpiew drżących głosów. Sielankowy obrazek podkreślała zadbana, czyściutka, filigranowa kobieta wyłaniająca się z przyległego korytarza. Chyba spodziewała się przyjścia kogoś ważnego. Miała długie włosy starannie upięte w kok. Mimo jej wieku nie dostrzegłem najmniejszego pasemka siwizny. Także strój nie budził zastrzeżeń. Posuwistym krokiem ruszała to w przód, to zawracała chyłkiem. Z początku dzielnie docierała do centrum poczekalni, lecz gdy opuszczała bezpieczną strefę cienia, traciła odwagę i szła chwiejnie, po omacku. Przystawała w miejscu, co wyglądało tak, jakby, zdumiona własną śmiałością, nie miała pojęcia, dokąd ma iść.

Po chwili strażnik wyłonił się z dyrektorskiej dżungli. Przyniósł nowinę: postanowiono, jak się wyraził – „udostępnić mi widzenie z dyrektorem” i kazał wsiąść na wózek. Odganiając perypatetyczną babinkę, ze strapionym lekceważeniem machnął jej ręką na pożegnanie, po czym zawiózł mnie pod drzwi administracyjnego buduaru.

* * *

Rozmowa z Dyrektorem Domu, krępym osobnikiem o dużej głowie, który co chwilę podkreślał, że nie lubi niczego owijać w bawełnę, natomiast uwielbia krótkie i zdecydowane rozwiązania, nasunęła mi podejrzenie, iż człowiek siedzący przede mną, nie jest ani zdecydowany, ani tym bardziej rzeczowy, a jedynie przekupką i łasuchem ględzenia. Lecz zanim tak pomyślałem, zaskoczyło mnie miłe przyjęcie.

Boss, jak przezywano go na wyższych kondygnacjach, podszedł i ściskając mi dłoń zapewnił, że miejsce już na mnie czeka i zaraz zawoła kogoś z personelu, kto mnie zapozna z topografią domu. Powiedział, że będę miał sublokatora, bardzo spokojnego, poważnie chorego i wielce małomównego człowieka o imieniu Andrzej. Ale czy istotnie tak na niego wołają, powiedzą mi na górze, bo on sam nie ma głowy do dupereli, ale ma nosa i wie, że jest to facet, którego niemożliwością jest nie polubić, a tym bardziej nie znaleźć wspólnego języka.

Na wsiadanego dopisał mnie do jednej z list szczęściarzy: zostałem poinformowany, że znalazłem się w elitarnym gronie oczekiwaczy na izolatkowe życie.

* * *

Po dokonaniu wstępnych formalności, pozwolono mi na samodzielne wjechanie do windy. Lecz jej obsługa należała do strażnika. Każdy jego gest dowodził, że chce uchodzić za człowieka ważnego i sympatycznego jednocześnie, co było nie do pogodzenia. Uśmiechał się wyniośle. Powiedział, że dopiero po oficjalnym wciągnięciu mnie na listę mieszkańców, wydaniu uzupełniających bambetli i zaznajomieniu z tutejszym regulaminem, uzyskam prawo do samodzielnego poruszania się po całym terenie Domu.

* * *

Winda się zatrzymała i mój opiekun troskliwie, wprawnym gestem, przytrzymał drzwi. Wyjechałem. Korytarz z parteru w niczym nie przypominał korytarza, na którym stałem teraz. Tamten, higieniczny i elegancki, przygotowany do witania i ugaszczania wytwornych delegacji, dopucowany i śliski z powodu marmurowej podłogi, lśniący bezplamkową sterylnością, ozdobiony egzotycznymi palmami wycierającymi sufit, ze skórzanymi fotelami i z obrotowymi drzwiami, wrotami mającymi zamiast fotokomórki – portiera z dobrze płatnym ukłonem, tu, na piętrze, tracił swój cały urok i służbowy wdzięk. Zakryty przeplutą wykładziną w kolorze czerwonki, spryskany odkażającym dezodorantem, był wymieciony z mieszkańców: pensjonariusze znajdowali się na obiedzie, w jadalni, którą wieczorkiem zamieniano w świetlicę.

cdn.