czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krystian Piwowarski: „Mysikrólik i sarna” — odcinek 4.


4.

Pogoda była wymarzona; świeciło słońce, wiał lekki, ożywczy wietrzyk. Ukryte w koronach drzew ptaki śpiewały pieśń miłosną. Cudowne kwiaty w ogrodzie Izabeli skłaniały barwne główki ku kochankom, nawet pszczoły brzęczały jakoś tak słodko, a muchy się nie naprzykrzały. Kawalkada wytwornych samochodów ruszyła sprzed domu pana młodego do kościoła. Rodzice Jasia oraz sami narzeczeni byli porządnie zmęczeni wydarzeniami poprzedniego dnia i nocy i nie mieli ochoty na głośne kłótnie. W białej limuzynie Małgosia patrzyła w swoje okno, Jaś w swoje, Walter Skoczek rzucał przyszłej synowej pogardliwe spojrzenia, jakie rezerwował dla zwykłej dziwki. Chciałby móc powiedzieć: „taniej dziwki”, ale kiedy wczoraj podsumował wydatki, okazało się, że ta cała impreza mocno szarpnie go po kieszeni. Całą drogę do kościoła szukał odpowiedniego, dyskredytującego określenia. Wszystko, co wymyślił, to dziwka „droga” lub „luksusowa”. To go jeszcze bardziej wściekało. Natomiast Jasia z samego rana ogarnęło niejasne przeczucie, że wydarzy się coś strasznego, czego nie ma w haromonogramie uroczystości skrupulatnie ułożonym przez Izabelę. „Mam wyrzuty sumienia — mówił do siebie zerkając ukradkiem na opuchłą od płaczu, niewinną buzię skrzywdzonej Małgosi. — Jeszcze nie zostałem jej mężem, a już sumienie mnie gryzie jako jej męża”. Nie mógł znieść wrednej miny ojca, nie mógł też znieść zadowolonej miny Zdobniaka, któremu widok zapłakanej buzi Małgosi sprawiał widoczną przyjemność. Walter Skoczek sprawiał natomiast wrażenie, jakby ciągle był na gazie: to czerwieniał, to bladł na przemian i powstrzymywał się, żeby nie zacząć przeklinać na głos. Za to spojrzenia Izabeli były krótkie i ostre jak smagnięcia batem. Walter, stary, zajeżdżony koń, czuł je na swoim grzbiecie. Przed kościołem czekali już goście z wybuchającymi torebkami i bilonem. Zdobniak w ostatniej chwili wymówił się od pełnienia funkcji drużby. Nie umiałby spokojnie patrzeć, jak Małgosia ginie. Nie, on jest facetem z zasadami, nie wysyła swojej dziewczyny na ulicę. Szeptał Walterowi pełne dezaprobaty opinie na temat tego związku. Jaś nie będzie szczęśliwy, ona go przykuje łańcuchami. „Słyszał pan o Prometeuszu? Przykuli gościa do skały i sęp wyjadał mu wątrobę. Małżeństwo to skała, a żona to sęp. Uczmy się od starożytnych Greków życiowych mądrości. W ogóle Jaś za wcześnie się żeni, niech najpierw poużywa, ile wlezie, a dopiero potem, koło pięćdziesiątki, szuka młodej i ładnej żonki… prawdę mówiąc, po co w ogóle się żenić? Kościelne brednie. Krótkie konkubinaty są najlepszym rozwiązaniem”. Walter, ponury i blady, niemal wyłamując palce szeptał dramatycznie:

— Prometeusz. Święte słowa, chłopcze. Tylko, co z tego?

— Jesteśmy w kościele. Może zdarzy się cud.

— Nie wierzę w cuda. Jestem racjonalistą.

— Idzie jak wół na rzeź — skomentował Zdobniak chwiejny krok Jasia i jego głupawy, wymuszony uśmieszek. — Jak ślepiec — dodał.

Otóż to. Jaś nie miał pojęcia jak, mijając rozradowanych gości zajmujących ławy z cichym szmerem rozmów, znalazł się przed ołtarzem u boku narzeczonej. Był oszołomiony, rozgorączkowany, lecz pełen dobrych chęci. Jak po paru kielichach. Starał się powstrzymać rozlatane oczy wlepiając je w koronkowe zakończenie komży zwisającej luźno z grubego kapłana, który za chwilę połączy jego i Małgosię dozgonnym węzłem małżeńskim. Zaczął go poganiać w myślach.

— Wszystko w porządku? — szepnął nachylając się bokiem.

Dziewczyna milczała. Wystraszone serce Jasia wezbrało nagłym wzruszeniem, narzeczona objawiła się mu jako niewinny, biały gołąbek. Cichy i skrzywdzony. Zrobiło mu się strasznie przykro, poczuł pieczenie i łzy w oczach. To on ją skrzywdził, nikt inny. Ale za namową Zdobniaka! Ten facet nie ma sumienia, to jasne, sprowadził Jasia na złą drogę.

— Wszystko ci wyjaśnię — zbliżył drżące usta do ucha Małgosi. — Jak tylko wrócimy do domu. To robota Zdobniaka, fałszywego przyjaciela. On jest szatanem.

Zabrzmiała krótka przygrywka na elektrycznej fisharmonii w wykonaniu organisty. Tłum wystrojonych gości przestał szemrać. Jaś wyprostował się, oblizał wargi.

— Jestem gotów — wychrypiał cicho, dając znaki oczami, że kapłan powinien zaczynać.

Odchrząknął. Duchowny spojrzał surowo znad grubych okularów, przeniósł wzrok na smutną twarz Małgosi, wrócił do Jasia.

— To dobrze, mój synu — odparł bez uśmiechu.

Bo niby czemu miał się śmiać widząc smutną pannę młodą? Jaś jęczał w duchu jak potępieniec.

— Wszyscy powinniśmy być gotowi — dorzucił kapłan z kwaśną miną.

— O, tak — zgodził się Jaś natychmiast.

Ksiądz nachylił się do jego ucha.

— A do czego to niby jesteś gotów?

Słowo „niby” zaakcentował z lekką drwiną.

— Do poślubienia mojej narzeczonej.

— Jesteś pewien?

— Jestem bardzo pewien.

— A czy ona jest gotowa?

Jaś uśmiechnął się krzepiąco. Wobec tego duchowny zabrał się do czytania odpowiednich wersetów. Jaś potakiwał każdemu słowu, nawet tym, których nie rozumiał: „Ble, ble, ble i tak dalej, zasuwaj z tym czytaniem, kończmy i do domu”.

— Janie Nepomucenie Skoczku, czy chcesz, w obliczu Boga, wziąć za żonę tę oto Małgorzatę Marię Strumyk? Być jej wiernym, kochać ją i szanować do końca swoich dni?

— Chcę. Chcę — powtórzył, gdyż za pierwszym razem powiedział za cicho.

Zależało mu, żeby wszyscy usłyszeli. Ksiądz nie pokazał po sobie, czy jest zadowolony z tej odpowiedzi, choć Jaś gotów był się założyć, że to dobra odpowiedź.

— Małgorzato Mario Strumyk, czy chcesz, w obliczu Boga, wziąć za męża tego oto Jana Nepomucena Skoczka, być mu wierną, kochać go i szanować do końca swoich dni?

Jaś czuł mrowienie, oblał się potem. „Tak, chcę! Bardzo chcę! — krzyczał w duchu. — To taki równy facet, kocha mnie, ma niedobrego kolegę, ale postanowił, że przerwie tę znajomość, dla niego ja jestem najważniejsza na świecie!”. Rozwijając swoją uduchowioną myśl dodał: „Przecież ona mnie kocha! Jak ksiądz może zadawać takie głupie pytania? Miłość pokona wszystkie przeszkody i nieporozumienia. Bo w końcu to tylko nieporozumienie! Od samego początku nie brałem tego poważnie!”.

Jęknął ujrzawszy przeczący ruch głowy Małgosi.

— To pomyłka, ona chce — powiedział, hipnotyzując kapłana błagalnym spojrzeniem.

Jest w kościele, mógłby się tu wydarzyć jakiś cud, do diabła!

— Nie, nie chcę — Małgosia uniosła głowę, odrzuciła welon i zwróciła się do Jasia z wycelowanym palcem: — Oszukałeś mnie, łajdaku!

— Ja? — otworzył usta ze zdumienia.

Krewni, przyjaciele, goście zgromadzeni w świątyni zamarli chłonąc smak tej sensacyjnej chwili. Stary organista wstał zza fisharmonii i wyszedł przed końcem meczu. Z doświadczenie wiedział, że drugiej połowy nie będzie.

— Pojechałam wtedy za wami! Wszystko widziałam! Widziałam gołe dziwki w oknach i widziałam was, nagich, między nimi!

Jaś na dowód niezasłużonych cierpień wbijał sobie palec we własną pierś.

— Eeee… to nieporozumienie, chciałem ci wszystko wyjaśnić po ślubie, w domu…

— Niegodziwy łajdaku! Znalazłeś sobie głupią gęś z prowincji, którą możesz rozbierać w samochodzie, kiedy tylko przyjdzie ci ochota i zmuszać do fellatio?! Nie myślałam, że możesz być taką zepsutą kanalią! Ufałam ci! Myślałam, że jesteś dobry, szlachetny, uczciwy i odpowiedzialny!

Duchowny cofnął brodę.

— Jak możesz? — Jaś wybił kciukiem wielką dziurę w piersi.

Doprawdy, trzeba było mieć ogromnie dużo złej woli, by nie ujrzeć jego krwawiącego serca, które właśnie odsłonił przed światem. Duchowny miał jej dostatecznie dużo, żeby okazać Jasiowi chłód i brak chrześcijańskiego współczucia. Zamknął demonstracyjnie wyświechtany brewiarz. Trzask księgi rozniósł się w cichym kościele jak huk wieka opadającego na trumnę, w której pochowano wszystkie nadzieje Jana Skoczka.

— Czy mamy dzisiaj jeszcze jakieś śluby? — kapłan zwrócił się do ministranta, gamoniowatego wyrostka dziwiącego się wszystkiemu, a najbardziej panu młodemu, że taki z niego frajer.

— Tak, pater.

— Zatem czas na nas.

— Zaraz, chwileczkę! Nie tak szybko! — wrzasnął Jaś.

Duchowny, kompletnie ignorując Jasia, pochylił się nad Małgosią kładąc dłoń na jej głowie.

— Moje dziecko, wszystkimi naszymi poczynaniami kieruje Bóg. Widać nie chciał, abyś wyszła za mąż za tego tutaj. Niech to będzie dla ciebie pociechą.

— A ja? — spytał Jaś z boku. — Co ze mną?

— Bóg miłuje wszystkich, mój synu, choć nie w jednakowym czasie to okazuje. Jeśli sobie zasłużyli dobrymi uczynkami.

— Mam dużo dobrych uczynków, ojcze.

— Widać to jeszcze za mało. Wielu się wydaje, że byle czym mogą zasłużyć na łaskę bożą. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. — uniósł głowę. Wrzasnął: — Grzeszycie sześć dni w tygodniu, łajdacy, postępujecie jak wcielone diabły: kłamiecie, oszukujecie, lenicie się, zdradzacie, kradniecie, bijecie bliźnich, życzycie im śmierci, oglądacie pornograficzne filmy, jesteście chciwi i rozwiąźli, siódmego dnia przychodzicie tu, a ja odpuszczam wam wasze grzechy! Muszę wam odpuścić! I tak co tydzień! Czy to nie jest duchowe perpetuum mobile?! Nie ja je wymyśliłem! Gdybym mógł, napisałbym do Boga list i prosił, żeby okazywał wam mniej miłosierdzia! Nie zasługujecie na tyle łaski! Mówię to jako ksiądz i jako mężczyzna! Niejednego z was, moi parafianie, wytrzaskałbym po pysku za wasze wyuzdanie! Niejedną z was, moje parafianki, sprałbym pasem za waszą obłudę!

Tryumfująco rozejrzał się po obecnych, po czym z szumem komży zniknął w drzwiach zakrystii. Cud się nie wydarzył. Z tymi cudami to blaga.

— Cud! — wykrzyknął Zdobniak z tyłu.

— To Opatrzność, Jasiu! — również z tyłu rozległ się okrzyk Waltera Skoczka. — Podziękuj Opatrzności!

Jakiś trzeci głos z tłumu dorzucił:

— Jak motyl krążący zbyt blisko świecy!

Małgosia pobiegła między ławkami do wyjścia.

— Małgosia! — wrzasnął Jaś.

Ruszył za dziewczyną.

— Jaś! — Walter zastąpił synowi drogę. — Nie pozwolę ci iść za nią i skamlać o przebaczenie!

„Ma charakter — stwierdziła Izabela Skoczek w duchu. — Jest dumna i niezależna”.

Zwróciła się do Jasia:

— A mogłeś mieć taką wspaniałą żonę.

— Brawo! — ucieszony Walter klepał syna po ramieniu.

Korzystając z ogólnego zamieszania Robert Zdobniak wybiegł w podskokach za Małgosią.

— Gdzie mam cię podrzucić? — zagadnął otwierając drzwi samochodu.

Z uciechy zatarł dłonie.

— Do domu Skoczków, a potem na dworzec.

Czerwone BMW ruszyło z piskiem opon. Z kościoła wybiegł niedoszły mąż, za nim Walter, a za nimi zbulwersowani goście weselni.

— Dlaczego powiedziałaś: „Nie!” — krzyczał Jaś zbiegając po stopniach. — Miałaś powiedzieć: „Tak!”. „Tak!” zamiast „Nie!”.

— Widzisz, synu? — Walter objął go ramieniem. — Nic, tylko łżą na okrągło.

— Przecież to proste. Dziecko zrozumie.

— Nie dla tych intrygantek.

— Miałaś powiedzieć: „Tak” — jęczał. — Przecież umówiliśmy się, że powiemy: „Tak”. — Zbierało mu się na płacz. Zrezygnowany usiadł na schodach. Jak spod ziemi wyrósł Bonifacy Kożuch w seledynowym garniturze i białym kapeluszu z wielkim rondem.

— Przyjaciele zdradzają, kochanki porzucają — rzekł od niechcenia. — Ce est la vie.

— Dzięki Bogu — odparł Walter.

Kożuch wcisnął w dłoń nieszczęśnika wizytówkę.

— Mój prywatny, zastrzeżony numer, faunie. Zadzwoń, kiedy będziesz chciał otworzyć serce.

— Nie mam serca — odparł Jaś.

— I co pan na to? — zdegustowany Kożuch zwrócił się do Waltera. — Jak daleko można się posunąć w flagellatio własnej duszy? I to z powodu kobiety?

— Otrząśnie się, to twardy chłopak.

— Nie mam serca — powtórzył Jaś. — Utraciłem je. Zgubiłem.

— Bez serca można żyć — oznajmił Kożuch autorytatywnie. — Ale nie da się żyć bez zręcznych palców, mój drogi.

— Wczoraj sam mu to mówiłem! — zakrzyknął Walter.

W samochodzie Zdobniak namawiał Małgosię, żeby nie podejmowała decyzji w stanie takiego wzburzenia, na razie może zamieszkać u niego, będzie miała czas spokojnie zastanowić się, co dalej. Oczywiście nie wróci do Jasia, to łajdak niegodny jej miłości, wstyd mu, że jest jego kolegą, prawdziwy mężczyzna tak nie postępuje, prawdziwego mężczyznę cechuje szczerość… powie Małgosi w zaufaniu, że Jaś jest notorycznym onanistą…

— Odwal się — odparła.

— Ja przynajmniej stawiam sprawę jasno. Nigdy nie oszukuję kobiet.

— A jakie to ma znaczenie?

— Żadnego — przyznał — ale dobrze świadczy o mojej uczciwości.

— Kobiety są głupie — stwierdziła Małgosia pod swoim adresem.

— Nie znam głupszych stworzeń. Kobiety zawodzi nawet instynkt. A podobno to wasza mocna strona.

— Podobno.

— Czasem kobiety lubią być oszukiwane.

— Dają się oszukiwać, bo nie mają innego wyjścia. Małżeństwo też nie jest wyjściem.

— Brawo — rzekł Zdobniak.

W domu Skoczków królowali specjaliści z „Weselnego Jadła”. Ruchami palców i brwi oraz przyjemną modulacją władczych głosów dyrygowali ekipą kelnerów biegających na ugiętych nogach.

— Już po ceremonii?

Obaj byli w nienagannych, białych smokingach.

— A jak panowie? — zagadnął Zdobniak.

— Ostatnie poprawki. Poza tym wszystko zapięte na ostatni guzik.

— Świetnie, weselnicy zaraz będą.

— Proszę sobie nie przeszkadzać — Małgosia skinęła im głową.

— A gdzie pan młody? — zainteresował się Badura.

— No właśnie — poparł go Suchy, specjalista od trunków. — Pan młody miał przywitać gości szampanem.

— W drodze — odparł Zdobniak.

— Nie bardzo rozumiem…

— To długa historia.

— A kim pan jest?

— Przyjacielem domu.

— Ach, tak? — specjaliści spojrzeli po sobie.

Zdobniak poszedł za Małgosią na górę. Nie zwracając uwagi na ekspansywną obecność mężczyzny dziewczyna zrzuciła z siebie suknię ślubną. Została w białych majtkach i staniku. Zdobniaka zakłuło w dole brzucha, jak zwykle u niego. Jakoś nigdy nie kłuło go wyżej.

— Pewnie myślą, że chcemy się kochać — rzekł ostrożnie, badając grunt.

— Kto?

— Te dwa wypomadowane głupki na dole.

— Być może.

— A zrobimy to?

Wyciągnęła z szafy walizkę i zaczęła się pakować.

— Zrobimy? — ponowił pytanie.

Zachowywał się jak pies myśliwski, który złapał trop; nic nie było w stanie zawrócić go z drogi.

— Mógłbyś?

— Jasne. W końcu to tylko kumpel ze studiów.

— Sądzisz, że ja mogłabym to zrobić?

— Mam taką nadzieję.

— Nie. Choć należy mu się. Mimo to nie będę się oddawała pierwszemu lepszemu, żeby dokuczyć innemu dupkowi.

— O, przepraszam! Ja nie jestem pierwszy lepszy.

Zdejmując ubranie inżynier Zdobniak prezentował niezwykłą, cyrkową zręczność; był gibki, wężowaty, zdumiewająco skoordynowany, nie zdarzało mu się zaplątać w nogawkę spodni lub w majtki i podskakiwać na jednej nodze. „Oszczędność ruchów i elegancja, oto moja dewiza” — zwykł mawiać. Tak było i tym razem.

— Trzydzieści dwa i pół na piętnaście.

— Co to jest?

— Moje wymiary.

— Hm.

— Są imponujące.

— Skoro tak mówisz?

— Czy tego nie widzisz?

— Patrzę.

— Przyjrzyj się uważnie.

— Chcesz usłyszeć, że jest większy od penisa Jasia?

— Penis Jasia? — wykrzywił się z politowaniem i pogardą. — A czym jest penis Jasia? Uschniętym strąkiem fasoli.

Małgosię trochę zabolało.

— Wcale nie — zaprotestowała słabo.

— Mój to olbrzym. Największa sztuka, jaką widziano ostatnimi czasy. Niemal porównywalna z penisem Milaca.

Po ostatnich słowach w oczach Małgosi powinno było się pojawić przynajmniej zainteresowanie. Nie pojawiło się. Przeciwnie, jej szmaragdowe i czyste jak górskie jezioro oczy zrobiły się nieprzyjemnie zimne.

— Papież Seksu — podpowiedział Zdobniak.

Przez krótką chwilę pomyślał, że Małgosia to rzeczywiście prowincjonalna gęś. Zawstydził się swojej myśli. Zamienił pospiesznie słowo: „prowincjonalna” na wyrażenie: „rozczulająco niezorientowana w sprawach, którymi żyje świat”.

— Nie wiem, o kim mówisz.

— Nie słyszałaś o Milacu?

— Nie.

Zamknęła walizkę.

— Jestem gotowa — oznajmiła. — Możemy jechać.

— Nie ma tygodnia, żeby nie pisali o nim w babskiej prasie. Kobiety podbechtują nim swoich mężów z mikrokuśkami.

— Nie czytam prasy kobiecej.

Zdobniak poczuł się zdezorientowany, podrapał się w czoło.

— Pism motoryzacyjnych też pewnie nie czytasz?

— Nie. Dlaczego?

— Tam też o nim piszą.

— Nie czytam pism motoryzacyjnych ani innych, w ogóle nie czytam gazet.

— Oglądasz filmy?

— Niektóre.

— Zagrał w…

Małgosia pokręciła głową przecząco.

— Tego filmu z pewnością nie widziałam.

Zdobniak oblizał się, zaczynało mu dramatycznie brakować argumentów.

— Lubisz Czajkowskiego?

— Bardzo.

— No więc Milac tańczył partię Dziadka do orzechów.

— Poważnie?

— Dowcipnisia.

— Przeciwnie, mam mało powodów do śmiechu.

— Jego autobiografię przetłumaczona na czterdzieści dwa języki.

— Nic z tego — przerwała mu — nadal nie wiem, o kim mówisz.

— Nie wierzę! — wrzasnął Zdobniak. — Udajesz lepszą niż my wszyscy? My, zwykli ludzie, czytamy o Milacu, oglądamy jego filmy, stawiamy go sobie na wzór jako człowieka, jako artystę, jako biznesmena, jako kochanka, dyskutujemy o nim, a ty nie. Bo ty go nie znasz! Nigdy o nim nie słyszałaś! Wychowywałaś się na Marsie i właśnie spadłaś na Ziemię!

— Zawieź mnie na dworzec albo wezwę taksówkę.

Małgosia naturalnie słyszała o Milacu, jak słyszała o wszystkich wielkich kataklizmach kulturowych nawiedzających ludzkość. Przyjrzała się łóżku, po namyśle ściągnęła narzutę i skotłowała pościel.

— Droczysz się ze mną? — jęknął Zdobniak.

— Na dworzec.

„Słyszałeś?” — rzucił Zdobniak penisowi. „To nie jest najlepszy pomysł. Jeżeli wsiądzie do pociągu, stracisz ją”. „Wiem, do cholery. Może wymyślę coś po drodze”. „Musisz się zdobyć na oryginalność. Myśl kreatywnie”. „Łatwo ci mówić”. W drodze na dworzec Zdobniak dywagował ze swadą; zmierzyłby się z Milacem. Gdyby heros jeszcze żył. Nie ma kompleksów. Też mógłby zagrać w filmie. Ale poświęcił się bardziej odpowiedzialnym zajęciom niż robieniu kariery w showbizie. Nie żałuje. No, może czasami. Wkurza go tylko, że Polacy cudze chwalą, a sami nie wiedzą, co posiadają. Minęli się z weselnikami. Za samochodem Jasia, żółtym volkswagenem polo, ciągnęły się puszki po piwie nanizane na sznurek. Jaś miał minę, jakby puszki grzechotały w jego głowie, obijały się o zbolały mózg, tłukły w zęby, rozszarpywały rany. Krzyczał coś do Małgosi wpatrzonej przed siebie, nie reagującej, obojętnej. Tragicznej. Martwej. Odjeżdżającej. Znikającej. Z inżynierem Robertem Zdobniakiem. Z kolegą ze studiów. Z kimś, kto miał być tylko drużbą i nikim więcej! Jaś rzucał grochem o ścianę, nie chciał już żyć, nie miał dla kogo.

— Frajer, zasłużył sobie — Zdobniak pokazał oszalałemu z bólu przyjacielowi wyprostowany, środkowy palec.

Małgosia wyobraziła sobie Jasia szlochającego w pustej sypialni, ze wzrokiem wbitym w pomiętą pościel, ślubną suknię i bieliznę rozrzuconą na podłodze. Ślady stosunku płciowego odbytego w pośpiechu i dzikiej namiętności, wieczny stalowy kolec hańby tkwiący w zakochanym krwawiącym sercu głównego bohatera, bo przecież kopulacja odbyła się z niedoszłym drużbą; coitus ze statystą, z nic nie znaczącym elementem ceremonii!

— Na co sobie zasłużył? — zapytała machinalnie.

— Na to, że rzuciła go taka dziewczyna, jak ty.

— Przecież mnie nie znasz. Jaś też mnie nie zna, a mimo to obaj dyskutujecie na mój temat.

— Faktycznie. Jaś nic mi o tobie nie powiedział poza tym, że pochodzisz z jakiejś wiochy. Jestem skłonny zgodzić się, że wcale cię nie znam, ale wystarczy spojrzeć, żeby wiedzieć, że masz klasę. Jesteś dumna, wyniosła. Jak jakaś arystokratka. W życiu bym nie powiedział, że pochodzisz ze wsi.

— O tobie powiedział, że masz w sobie godność.

— Że co mam?

— Tyle są warte wasze słowa.

— Do licha — pokręcił głową. — Wiesz, on mi przypomina wieloryba, któremu pomylił się azymut i pcha się na brzeg.

— Może. Chyba masz rację.

— Chcesz znać prawdę?

— Na jaki temat?

— Widziałem cię wtedy.

— Kiedy?

— W taksówce.

Małgosia pragnęła, żeby ją to choć trochę obeszło. Może, gdyby Jaś wrócił z „Madrygału” prosto do domu, ona wybaczyłaby mu znajomość ze Zdobniakiem, wspomnienia o koleżance ze studiów i „latawcu na uwięzi”, wulgarny język, obrzydliwą knajpę, ustawiczny brak zainteresowania jej potrzebami.

— On należy do facetów, na których kobiety poznają się zawsze za późno. Jest tchórzliwy, sam nigdy nie poszuka dziwki, ale zrobi to w towarzystwie. Oportunista, obłudnik, facet nie w porządku, sprawia zawód, wzbudza odrazę, politowanie.

— Uważa cię za swojego przyjaciela.

— Przesadza. Zawsze się egzaltował. Jesteśmy po prostu kumplami, facetami. Faceci mają sobie to i owo do powiedzenia.

— Słyszałam w „Madrygale”.

— Nie wierzysz, że pracuję w Afryce?

— Uganiasz się za czarnymi dziewczynami.

— W wolnych chwilach. Nie wypieram się. Ale jestem zdrów jak koń.

— Przecież nie chodzi o to, że jesteś zdrów.

— A o co?

— Masz tam chyba jakąś misję do wypełnienia? A może się mylę?

— A co ty wiesz o afrykańskim syfilisie? Co ty wiesz o zarazie stulecia? Eboli, malarii, tse-tse? Nic. Tam się pracuje ze świadomością, że jeden fałszywy ruch kosztuje życie. Nie każdy facet zdobyłby się na coś takiego. Uważam, że to jest bohaterstwo z mojej strony. Może ci się wydawać, że trochę przesadzam, ale gdybyś poznała tamtejsze warunki, brak higieny, zatrute wody, komary, padlina, sępy, trędowaci, żebracy, złodzieje, wojny plemienne, skorumpowani politycy…

— To przechodzi wszelkie pojęcia! — Małgosia czuła wściekłość.

— Opowiadam ci o sobie. To wszystko. Nie jesteś dzieckiem, żebyś się miała zaraz obrażać. Niby dlaczego miałabyś się obrażać? Czy powiedziałem coś nie tak? Nie jestem rasistą, jeśli o to ci chodzi, czarna, biała, żółta… po co się zaraz wydzierać?

— Przepraszam, nie powinnam krzyczeć. Nie ma o co, to tylko kolejny dupek. Zatrzymaj samochód, chcę wysiąść.

— A niech cię diabli! — stanąwszy przy krawężniku zaczął wybijać dziurę w piersi, dokładnie tak, jak robił to Jaś w kościele. — Ja dupek?! Ja?! Mam dosyć nazywania mnie dupkiem! Nie wiem, co cię ugryzło i mało mnie to obchodzi! Z żadną dziewuchą tyle nie gadam, co z tobą, strzępię język, daję z siebie wszystko, a księżniczka się obraża! Zapamiętaj sobie, że jestem facetem wybitnym! W pewnym sensie — dodał.

— Żałosny megaloman!

— Po co te wielkie słowa? Po co ten szekspirowski dramat?

— Zwykli faceci mają zwykłe, pospolite genitalia. Jaś ma zwykłe, pospolite genitalia. Osobnik tak wybitny jak ty ma zapewne coś niepospolitego i niezwykłego.

— Tak? To co ja, twoim zdaniem, mam?

— Czyżbyś nie wiedział?

— No? Czym jeszcze mnie obrazisz?

— Obrazisz? Czy mówienie mężczyźnie, że ma jaja Faberge jest obrazą?

— Faberge? Po co ta ironia?

— Masz rację, nie dramatyzujmy. To zaledwie tandetna farsa.

Zdobniak rzucił głową na boki szukając odpowiednich słów. Walnął pięścią w kierownicę.

— Czy to moja wina, że dziewczyny szaleją za mną?

Przysunęła gorejące gniewem oczy; pod wpływem ich straszliwego piękna Zdobniak zadrżał.

— Wiesz dlaczego to twoja wina, cyniczny koniunkturalisto?

— Powiedz mi. Jak jesteś taka mądra.

— Bo mydlisz im oczy.

— Nie zwabiam ich do siebie i nie duszę szalikiem! Nie jestem Landru! Same przychodzą! I jeszcze sobie chwalą! Czy facet z ambicjami ma zrezygnować z tego, w czym jest mistrzem?

— Co ty nazywasz ambicjami?! Pieprzenie głupich dziewczyn?

— Jeśli chodzi o świecidełka, to one je lubią. Jak pszczoły nektar. I ty też je lubisz, choć nie wiesz o tym. Albo wiesz, ale udajesz taką porządną. Tak, mam w spodniach błyskotki. Dziewuchy lubią się w nie stroić, więc noszę wisior. Mogłaś go sobie dzisiaj obejrzeć i powiesić na szyi. Pięknie by ci w nim było.

— Faszysta!

Małgosia wywlokła walizę z samochodu.

— Nie miałaś okazji tego polubić! Jeśli już mówimy metaforami, bo ty nie należysz do osób, z którymi można porozmawiać wprost, szczerze i od serca, to oboje dobrze wiemy, że Skoczek ma suchą, ułamaną gałąź i dwie nędzne, nadgryzione szyszki. I jak sobie pomyślę, co wy oboje możecie z tym zrobić, to przychodzi mi do głowy wiewiórka wydłubująca z szyszek marne ziarenka. A kto się żywi ziarenkami, nie wie jak smakuje mięso!

— To, co mówisz, jest głupie! Obrzydliwe! Uraziłeś mnie! — Małgosi chciało się płakać. — Nienawidzę was obu!

Zdobniak trzasnął drzwiami i odjechał nie przestając tłuc pięścią w kierownicę i wykrzykiwać o wiewiórce i szyszkach. Małgosia walczyła ze łzami wściekłości. Usiadła na walizie. Zamknęła oczy. Wyobraziła sobie Jasia płaczącego nad zmiętą pościelą. Na pewno płacze, czuje się skrzywdzony, poniżony, moralnie skopany, zeszmacony, nabity w butelkę. Tak jak czuje się ona. Jakże inaczej może się czuć mężczyzna w podobnej sytuacji? Obu tych drani, właściwie trzech, bo ojciec Jasia nie jest lepszy, otóż tych trzech drani zastrzeliłaby własnoręcznie. Ale najpierw kazałaby się im rozebrać i ostatni raz w życiu spojrzeć na skurczone ze strachu, obwisłe, żałosne wyrostki, po których kobieta musi się wspinać, żeby osiągnąć w życiu sukces. Ona osiągnie sukces w inny sposób. Jeszcze nie wie w jaki. W każdym razie nie wyjdzie na ulicę i nie będzie się sprzedawać. Nie wyjdzie bogato za mąż. Nie zrobi kariery w filmie. Sama da sobie radę. Znajdzie jakąś przyzwoitą pracę, skromny pokój i tak dalej. Będzie nosić głowę z dumą. Jest lato, może wyjedzie nad morze, starczy jej na bilet. Zatrudni się jako kelnerka lub barmanka… Zacisnęła zęby i oczy, żeby się nie rozpłakać. Przeliczyła pieniądze. Siedziała na walizce czekając na koniec świata, kiedy usłyszała znajomy głos.

— Nie masz pieniędzy, nie wiesz, dokąd pójść — stwierdził Zdobniak po prostu. — Zawiozę cię do siebie. Obiecuję, że ani słowem nie wspomnę o seksie. W ogóle możemy nie rozmawiać. Nie myśl, że cię nie szanuję. Każdy żyje na własny sposób. Żyj sobie i pozwól żyć innym jak chcą.

Udawała, że się zastanawia. Zdobniak obszedł samochód zdecydowanym krokiem, wyszarpał walizkę spod pupy Małgosi i wrzucił do bagażnika. Miał kamienną twarz, bez cienia tryumfu. Nie zniosłaby uśmieszków. Spoglądała sztywno przed siebie, nigdy jeszcze nie czuła się tak upokorzona przez okoliczności. Czuła się niemal jak wtedy, kiedy gwałcił ją wuj Zdzisław.

— Traktuję kobiety tak, jak same tego chcą — oznajmił Zdobniak. — Nie chcesz ze mną rozmawiać? W porządku.

— Na niczym się nie znam, a przecież muszę znaleźć jakąś pracę — szepnęła Małgosia z rozpaczą w głosie.

— Z twoją urodą nie będzie trudno.

— Chciałam ułożyć sobie życie u boku odpowiedzialnego mężczyzny.

— Będzie cię u mnie szukał.

— Nie chcę go widzieć.

— Coś wymyślę.

Zacisnęła pięści. Uderzyła nimi w kolana.

— Ten drań musi dostał nauczkę!

— On naprawdę nie zasługuje na ciebie.

Znowu się rozbeczała.

— Tak bym chciała, żebyś się mylił!

Zdobniak pogłaskał ją po głowie.

— Cokolwiek cię spotka, głuptasie, nie masz chyba specjalnego wyboru.

Nie odpowiedziała. Zamieszka u Zdobniaka. Niech wszystko wygląda normalnie. Ona w żadnym razie nie czuje się już urażona. Jakoś ułoży sobie życie. Zdobniak jest łajdakiem, w obrzydliwy sposób traktuje kobiety. Trudno. Nigdy w życiu nie przeżył uniesienia i zawodu. Nie cierpiał. Cierpienie uszlachetnia. Każdemu mężczyźnie ból duszy przydaje szlachetności, łagodności i uroku. Dostojeństwa. Pomyślała o Jasiu leżącym na zmiętej pościeli z mokrą twarzą wtuloną w poduszkę. Jego ojciec stoi nad nim, popija weselną wódkę i zatruwa mu duszę: „Wszystkie one to czarownice. Wiedźmy o złych sercach. Naobiecują człowiekowi, a potem porzucą jak papierową chusteczkę. Jeszcze przed chwilą wycierały na tobie łapczywe, wyuzdane usta, a już cię rzucają. Pamiętaj, mój nieszczęsny synu, kobiety to śmiertelna pułapka. Widziałeś w telewizji mięsożerne kwiatki? Nawet wyglądają jak cipki. Nie? Napalona mucha włazi do środka i ginie”.

c.d.n.