czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

L. Orelei: Awanturnicy z Karaibów — odcinek 2.


Rozdział 2. W którym wszystko jest inaczej, niż miało być…

Wstał piękny dzień – nasz drugi na egzotycznej wyspie. Oboje z Jarkiem obudziliśmy się późno po nocnym czuwaniu. Wojtka nie było w dalszym ciągu. Każde z nas w głębi duszy wierzyło, że rano zobaczymy go śpiącego smacznie w swoim łóżku. Niestety! Łóżko Wojtka było puste i musieliśmy się zmierzyć z tym brutalnym faktem.

Zeszliśmy szybko na śniadanie, a potem poszliśmy rozejrzeć się po okolicy. Nasz kompleks hotelowy nie należał do największych, ani najbardziej ekskluzywnych. Ale i tak miał masę różnych zakamarków. Nawet pobieżne sprawdzenie zabrało nam trochę czasu. Trzy restauracje, z czego jedna przy plaży, drink bar, hotelowy butik, zaciszny klub, siłownia, bilard – wszędzie zajrzeliśmy. Nawet na plac zabaw dla dzieci. W przyspieszonym tempie zapoznaliśmy się z rozkładem całego kompleksu. Na koniec został nam ogród w stylu tropikalnej oranżerii, dwa baseny, z czego jeden mniejszy, ukryty wśród tropikalnej roślinności, zachwycił mnie szemrzącym cicho wodospadem. Nigdzie najmniejszego śladu naszego przyjaciela.

Hotel miał też własny dostęp do morza – a jakże! Kawał piaszczystej plaży, a na niej mnóstwo leżaków i parasoli, chroniących przed zabójczym, tropikalnym słońcem. Wyczerpawszy na razie wszystkie możliwości poszukiwań, dotarliśmy w końcu do plaży. Biały, miałki piasek oślepił nas. Gapiliśmy się na turkusowe morze. Lekka bryza łagodziła upał. Woda w oceanie – jak marzenie! Żyć, nie umierać! Ulokowaliśmy się pod jednym z kolorowych parasoli i zaczęliśmy się naradzać. Co robić? Iść na policję? Może jeszcze za wcześnie na wszczynanie alarmu? Przecież Wojtek to dorosły facet. Może dał się oczarować urokom jakiejś Kreolki? Może po wyjściu z baru zabłąkał się i zasnął gdzieś pod palmą na plaży? W tym przypadku powinien się zjawić lada chwila. Wojtek potrafił być „zakręcony”, jednak był odpowiedzialny. Nie znikał bez uprzedzenia. Postarałby się dotrzeć do nas jak najszybciej, lub przynajmniej, przesłać nam wiadomość, co się z nim dzieje. To wszystko oznaczało, że ma kłopoty. Mimo to, moja kobieca intuicja mówiła mi, że żyje.

– Jeśli Wojtek nie wróci do południa, idziemy na policję – podsumował Jaro.

– Już jest południe! – sprowadziłam go na ziemię. – A co z twoim znajomym żeglarzem? Jak się spotkamy? Umówiliście się jakoś?

– Kapitan powinien już tu być. Muszę z nim złapać kontakt. Sposób jest jeden, wypróbowany – przez Internet. Miał mi zostawić wiadomość na skrzynce mailowej, gdzie go szukać. Nie wiesz, czy w naszym hotelu mają dostęp do Internetu?

– Nie zauważyłam, ale na pewno mają. Jeśli nie, pojedziemy do miasta. Zdaje się, że najbliższym miastem jest stolica?

– I tak musimy tam zaraz pojechać przypomniał Jarek. Trzeba wynająć samochód. Poza tym musimy zaopatrzyć się w jakiś telefon komórkowy, który będzie działał w tej części świata. Kupimy, lub wypożyczymy. Wiesz, taki na kartę lokalnej sieci. Inaczej będziemy odcięci od komunikacji.

Trzeba było opuścić rajską plażę i wracać do hotelu. Zgłosiliśmy w recepcji zaginięcie naszego przyjaciela. Nie bardzo się tym przejęli, nie potraktowali tego jak zaginięcie. Na miejscu można było bezpłatnie skorzystać z Internetu (co u nas w tamtych latach nie było jeszcze tak powszechne). Jarek przesłał wiadomość na skrzynkę elektroniczną żeglarza. Że jesteśmy na wyspie, i gdzie się zatrzymaliśmy. Internet to genialny wynalazek naszych czasów. Taka magiczna, kryształowa kula, przy pomocy której widzisz, co dzieje się w odległych zakątkach naszego globu. Swoją drogą, jak ludzie radzili sobie kiedyś, gdy nie było Internetu, poczty elektronicznej i telefonów komórkowych? Podobno nawet trafiali na czas na umówione spotkania!

Taksówką dostaliśmy się w pół godziny do stolicy. Korzystając z karty Jarka i bankomatu uporaliśmy się dość szybko z problemami finansowymi. Plastikowa karta to kolejny cudowny gadżet działający na (prawie) całym świecie. Czuliśmy się jak Alibaba z bajki, gdy wypowiadał zaklęcie „Sezamie, otwórz się!”.

Zrobiliśmy drobne zakupy i zaopatrzyliśmy się w dwa telefony komórkowe. Wynajęliśmy też samochód, żeby mieć do dyspozycji swój środek transportu

– Jaro, a teraz idziemy na policję!

– A jeśli Wojtek jest już w hotelu?

– A jeśli nie???

Milczenie. Przez chwilę zastanawiamy się, co robić. Jednak idziemy. Ulice raczej puste. Upał południa zagonił wszystkich pod dach. Albo pod kolorowe markizy, których tu wszędzie pełno. Lub do pomieszczeń, najlepiej klimatyzowanych.

Miejscowy posterunek. Zgłaszamy zaginięcie przyjaciela. Po raz kolejny przekonałam się, że funkcjonariusze policji w różnych krajach różną się głównie ubiorem. Styl działania mają wszędzie jednakowy. Rozmowa z policjantem w tzw. papiamiento, mieszance różnych tutejszych języków, brzmiała tak dziwnie, że Jarek aż otworzył usta, zdziwiony, że nagle nic nie rozumie.

Bon dia, señor e señorita. Mi ta bon? Czy wszystko dobrze? Aaa, ustedes de Europa?

Dyżurny policjant wysłuchał mnie i wydawało się, że nawet zrozumiał. Zapewnił nas stanowczo, że nie ma powodu się martwić. Wszystko będzie bardzo dobrze. Hopi bon. Oni i tak nic nie mogą zrobić przed upływem doby. Dopiero mañana mogą przyjąć formalnie nasze zgłoszenie o zaginięciu. Przecież nasz przyjaciel jest dorosły i może robić, co chce! Takie rzeczy tu się zdarzają. Ludzie są na wakacjach i bywa, że znikają na parę godzin, nawet na cały dzień. Po czym zawsze sami się odnajdują. Najdalej na drugi dzień. Trzeba wrócić do hotelu i spokojnie czekać. Aye. Do widzenia.

Mañana! Magiczne „jutro”, które znałam z opowiadań i z własnych doświadczeń. Słowo ludzi południa, flegmatycznych i nigdy niespieszących się. Nie po raz pierwszy odczułam boleśnie jego działanie na własnej skórze. Masha danki. Dziękujemy bardzo.

*

Nie wskórawszy zbyt wiele na policji, poszliśmy powłóczyć się po ulicach i placach zalanych słońcem. Było popołudnie. O tej porze dnia było pustawo, trwała ciągle upalna sjesta. Powlekliśmy się kierunku portu. Na redzie stał właśnie prom, z którego wysypywał się barwny i krzykliwy tłum pasażerów. Minęliśmy ich i poszliśmy dalej. Tam, gdzie widać było las masztów kołyszących się w podmuchach lekkiej bryzy. To był port jachtowy, niewielka marina. Jednak nie piękne jachty, stojące na redzie przykuły mój wzrok. Moją wyobraźnię poruszył inny, niezwykły widok. W oddali, ponad kołyszącymi się leciutko masztami, powiewał tryumfalnie czarny jolly Roger. Czyli piracka bandera!

Czy ja śnię? A może to halucynacje, spowodowane tropikalnym słońcem? Wiedziałam, że w naszych czasach używa jej czasami marynarka wojenna dla uczczenia zwycięstwa na morzu. Ale tu? Kim byli ludzie, którzy ją wywiesili?

Jak lunatyk pociągnęłam Jarka w tę stronę. Jarek nie za bardzo rozumiał, dlaczego tak nagle pognałam na koniec mariny, ale posłusznie pomaszerował za mną.

W miarę jak mijaliśmy kolejne zacumowane jachty, odsłaniał się przede mną niezwykły widok. Najpierw dwa maszty i reje z częściowo zwiniętymi żaglami. Wreszcie drewniany, smukły kadłub, pociemniały od morskiej wody, burty, galion w kształcie kobiety, rzeźbione relingi. Na redzie stał najprawdziwszy piracki bryg!

Na pokładzie kręciło się kilku ludzi. Zwijali i klarowali żagle, widać statek właśnie dobił do brzegu. O rany! To nie byli zwykli marynarze. Mieli na sobie kolorowe spodnie i koszule z innej epoki. Nosili kapelusze, lub chusty owiązane dookoła głowy. Jeden z nich miał przepaskę na oku. Niektórym zza pasa wystawały krótkie kordelasy lub masywne pistolety. Co się tu dzieje? Rozejrzałam się po nabrzeżu, czy nie ma jakiejś ekipy filmowej. Może to Polański kręci kolejną część „Piratów”? Ale nabrzeże było puste.

Moje marzenie, by zobaczyć na własne oczy piracki statek, a jeszcze lepiej – pobyć na nim, zaraz się spełni! Gdybym wtedy wiedziała, że marzenia mogą zmieniać się w koszmar!

Jak zahipnotyzowana podeszłam jeszcze bliżej. Dojrzałam nazwę na burcie. „ROSITA”.

Stałam jak zahipnotyzowana, nie mogąc oderwać wzroku od masztów, zwijanych żagli, piszczących kabestanów. I kolorowych postaci uwijających się na pokładzie. Statek nie mógł być oryginałem pochodzącym z epoki. Stanowił jednak wierną kopię osiemnastowiecznego brygu – niewielkiego, zwinnego dwumasztowca używanego głównie do ochrony floty handlowej oraz do walki.

Con ta bai, bunita bionda?– usłyszałam z wysoka w miejscowym papiamento. Rozejrzałam się w poszukiwaniu osoby, do której były skierowane. Żadnej blondynki nie było, tylko jakaś para emerytów oddalała się od nabrzeża.

– Chodź do nas, pequeña, zbierzemy cię na rajską wyspę – pirat w czerwonej koszuli, z chustą na głowie najwyraźniej mówił do mnie, pokazując w uśmiechu ubytki w uzębieniu. – Obsypiemy cię złotem i skarbami, będziesz naszą królową.

Señorita jest zajęta! Busy! – Jarek próbował odciągnąć mnie dalej, ale ja byłam jak w transie. Pierwszy raz widziałam z bliska „prawdziwy” piracki bryg z „prawdziwymi” piratami na pokładzie. I dałabym nie wiem co, żeby się tam znaleźć.

– Jesteście prawdziwymi piratami? Można zwiedzić statek?

Si, si, claro, jesteśmy prawdziwi, filibusteros en verdad, señorita – pirat uśmiechnął się szeroko – chodź do nas, pokażemy ci statek.

Zobaczyłam przerażenie w oczach Jarka.

– Iza! Czym ty się tak podniecasz? Co ty, piratów nie widziałaś?

– A ty oczywiście widziałeś! Wszędzie byłeś i wszystko widziałeś! Jeśli chcesz wiedzieć, to nie widziałam, w każdym razie nie z bliska.

– Pojedź latem nad Bałtyk, tam trafisz na takie pokazy.

– Phi, takich sztucznych piratów na stateczkach z dykty przy molo, to ja mam gdzieś! To dobre dla dzieciaków na wakacjach. Ci są prawdziwi, nie widzisz? I żaglowiec prawdziwy, właśnie przypłynął! Ja to muszę zobaczyć.

– Nigdzie nie pójdziesz! Nie ma takiej opcji! Nie wiesz, kim oni są!

– Jak to nie wiem!? Piratami! – zażartowałam, ale widząc minę Jarka, zaczęłam go uspakajać. – Nic mi nie będzie! Jareczku, sam przed chwilą mówiłeś, że to są tylko takie pokazy. Przecież to nie mogą być tacy całkiem prawdziwi piraci! – zmieniłam linię obrony. – A przebrani piraci nic mi nie mogą zrobić! Zresztą zaprosili mnie.

– Iza, to nie jest śmieszne, przecież tam jest kilkunastu chłopa. Skąd możesz wiedzieć, do czego są zdolni?

– Jarek, przecież tu jest przystań, kręcą się ludzie. (Tyle, że akurat na brzegu oprócz nas nie było żywej duszy) Ty zostaniesz na brzegu, jako gwarancja mego bezpieczeństwa, nic mi się nie stanie. W razie czego wezwiesz pomoc.

Gdybym popatrzyła na tę sytuację oczami własnej ciotki, obawy Jarka byłyby zrozumiałe. Troskliwe ciocie wszędzie węszą niebezpieczeństwo. Gdybym tak patrzyła na życie, wielu rzeczy nigdy bym nie zobaczyła i nie przeżyła.

Z drugiej strony, co mogło mi się stać tu, w tym miejscu? To, że Jarek zostanie na brzegu, było dodatkową rękojmią bezpieczeństwa. Gdybyśmy weszli na pokład oboje, to, co innego. Moje rozumowanie było całkiem logiczne. Zresztą było oczywiste, że oni nie mogli być prawdziwi. Nie staliby tak na widoku, na redzie, pod piracką banderą, tylko szukaliby jakiegoś zacisznego zakątka. Prawdziwi piraci dawno już wymarli. Musiało być jakieś wyjaśnienie tej zagadki, i ono również pchało mnie na pokład statku.

Jarek mamrotał pod nosem coś, z czego udało mi się wyłowić tylko:

– Same kłopoty z tymi babami! Jak się taka na coś uprze, to koniec! Nigdy więcej żadnych bab w ekipie…

Ale ja już nie słuchałam. Pokazałam, żeby rzucili trap i weszłam na pokład. Co tam zobaczyłam, to moje. Pirat z przepaską na oku przedstawił się jako Capitan Ojo (czyli Oko). Zwano go tak z powodu braku oka, co ukrywał pod przepaską. Gdzie i w jakich okolicznościach je stracił – nie miałam odwagi zapytać. Kapitan mówił dobrze po angielsku, a jego sposób mówienia świadczył, że jest człowiekiem wykształconym. Kolejna zagadka, która pozostanie być może nigdy nierozwiązana.

Oprowadził mnie po swoim królestwie. Weszłam na mostek, zajrzałam do kajuty kapitańskiej, na rufę, nawet pod pokład. Dotykałam olinowania, burt, czy prawdziwe, czy nie daj Boże, plastikowe. Pomacałam żagle – wszystko było najprawdziwsze! Straszną miałam ochotę wdrapać się do bocianiego gniazda. Po namyśle obiecałam sobie, że innym razem.

Z obecnej na pokładzie załogi Capitan Ojo przedstawił mi jedynie bosmana. Nie wyglądał na Latynosa – był zbyt wysoki i potężny (Latynosi są raczej niscy i drobni). Wydawało mi się, że pod zawiązaną na głowie chustą był łysy. Na gołym torsie nosił tylko kamizelę nie pierwszej świeżości. Chyba nie znał dobrze angielskiego, bo nie odezwał się ani słowem. Kiwnął tylko głową i natychmiast wrócił do swoich zajęć, czyli do wydawania poleceń reszcie załogi. Wszyscy wydawali się bardzo zajęci przy zwijaniu żagli i klarowaniu szotów.

Kapitan objaśnił mnie, że statek jest jego własnością. Został zbudowany w ubiegłym wieku jako wierna kopia dawnego dwumasztowego brygu. Od dawna nie pływa po otwartych wodach – ma jedynie zezwolenie na żeglugę przybrzeżną. Odbywają krótkie wycieczki z turystami na pokładzie. Oczywiście odpłatnie. Tak zarabiają na życie. Albo oprowadzają grupy zwiedzających, gdy statek stoi na redzie. Kiedyś wynajęła go ekipa filmowa i kręcili film z ich udziałem. To były czasy! Teraz jest gorzej. Ciężko zarobić na kawałek chleba. Podążają za kalendarzem imprez turystycznych, których na Antylach w sezonie pełno. Piracka bandera to taki gadżet – mają zezwolenie. Przypłynęli tutaj, gdyż za parę dni rozpoczynają się na wyspie międzynarodowe zawody w windsurfingu. Zjedzie się mnóstwo turystów, znakomita okazja, żeby zarobić.

W każdym słowie jego opowieści słychać było, że bryg i morze są jego miłością i żywiołem. Bardzo mnie tym ujął.

No i co? Nic złego mnie nie spotkało! Ani przypuszczałam wtedy, że piratów spotkam niedługo w mniej przyjaznych okolicznościach! Nawet ci tutaj wyglądali wystarczająco groźnie. A może tylko mi się tak wydawało? Reszta nie mówiła chyba po angielsku. Łypali oczami, gdy ich mijaliśmy. Kiwali głowami na powitanie i mruczeli coś pod nosem, co miało być powitaniem. A ja pomyślałam sobie, że nie chciałabym się znaleźć z nimi sam na sam na pokładzie w innych okolicznościach!

Kapitan Ojo w roli gospodarza odprowadził mnie z powrotem do chybotliwego trapu. Uśmiechnął się szeroko, gdy na pożegnanie powiedziałam: „Masha danki. Aye.” Jarek odetchnął z ulgą, gdy po trapie zeszłam z powrotem na stały ląd.

*

Wynajętym samochodem dotarliśmy bez przeszkód do naszego hotelu. W recepcji hotelowej, upewniliśmy się, że Wojtek nie wrócił. Zawołaliśmy managera hotelu, który poza tym, że był bardzo grzeczny, w niczym nam nie pomógł. Nawrzucałam mu, co myślimy na temat bezpieczeństwa gości w jego hotelu. Widzieliśmy, że nie bardzo się przejął. Ze stoickim spokojem poprosił, żebyśmy usiedli, a on zaraz udowodni, że dbają o swoich gości.

Siedzieliśmy tak, i siedzieliśmy, i nic się nie działo. Gdy nasze zniecierpliwienie sięgnęło zenitu, pojawił się z powrotem z przystojniakiem o ciemnej karnacji. Rany! To był ten sam facet, którego widzieliśmy wczoraj w barze. Ten, za którym wyszedł Wojtek, zanim przepadł!

– Iza, chyba przyprowadził ci amanta na otarcie łez! – zażartował sobie Jarek, który najwidoczniej go nie rozpoznał.

– Jaruniu, dowcip ci się wyostrzył od tej pikantnej kuchni? – syknęłam po polsku. – Czy ty nie widzisz, że to ten facet, za którym wyszedł wczoraj Wojtek?

– Nie żartuj, bo mi skóra cierpnie! Co to za koleś?

Manager przedstawił go jako pracownika ochrony hotelu. Typ nazywał Juan Carlos Porter. W myślach nazwałam go Latynosem, lub Metysem ze względu na ciemna karnację. Typ był przystojny i wyższy niż przeciętny Latynos.

Buenos dias! Señores y señorita. Good afternoon. – Metys mówił bezbłędnym angielskim i hiszpańskim. Tylko póki co, nie mógł się zdecydować, którego z nich używać.

– Pracuję w służbie ochrony tego hotelu. Słyszałem o waszym problemie. Proszę opowiedzieć raz jeszcze, jak zgubiliście kolegę.

Szlag by go trafił! My zgubiliśmy? I w ogóle, ile razy mam to powtarzać? Już to opowiadaliśmy, na policji i w hotelu. Detektyw, a taki niezorientowany! Może mam opowiedzieć, jak to Wojtek wyszedł, żeby właśnie JEGO śledzić, po czym zaginął? A poza tym, czy detektyw hotelowy może być taki młody i tak przystojny? W powieściach kryminalnych detektywi są z reguły zdezelowani życiem.

– Chodzi o naszego przyjaciela. Zaginął wczoraj w nocy, po tym jak wyszedł z baru przewietrzyć się nieco.

Tu raz jeszcze przedstawiłam przebieg wydarzeń. Nie wspominając na wszelki wypadek, że to za nim wyszedł. Nigdy za wiele ostrożności, gdy nie wiadomo, z kim się ma do czynienia. Detektyw uspokoił nas, że takie przypadki zdarzają się czasami. On teraz zrobi, co do niego należy, tzn. sprawdzi w pobliskich hotelach, czy nie widziano takiego turysty. Może mamy zdjęcie naszego kolegi? Będzie łatwiej pytać. Wyjęłam i dałam mu jedyne, jakie miałam przy sobie, na którym byłam z Wojtkiem. Ciekawe, jak z niego skorzysta? Oboje byliśmy słabo rozpoznawalni, w kombinezo­nach narciarskich, na tle szczytów alpejskich. Obserwowałam wyraz twarzy, gdy spojrzał na zdjęcie. Wyglądał, jakby pierwszy raz widział Wojtka. To mnie nie przekonało. Gdyby miał coś wspólnego ze zniknięciem Wojtka, tym bardziej nie dałby tego po sobie poznać.

W tym zamieszaniu nie zauważyliśmy, że nadszedł wieczór. Nasze żołądki zaczęły się upominać o swoje prawa. Odświeżyliśmy się i zeszliśmy na kolację. Siedzieliśmy przy stoliku i jedliśmy, prawie nie rozmawiając. Każde z nas było pochłonięte własnymi myślami. Gdzie jest teraz Wojtek? Co się z nim dzieje? Czy grozi mu jakieś niebezpieczeństwo? Podświadomie rzucaliśmy spojrzenia w kierunku drzwi, jakby czekając, żeby się w nich pojawił. Niestety, nic takiego się nie wydarzyło. Toteż, gdy do naszego stolika podszedł kelner, oboje podskoczyliśmy, jak oparzeni. Zwrócił się usłużnie do Jarka:

Perdoneme! señor, jest Pan proszony do recepcji.

Siedziałam jak na szpilkach. Jaro wrócił, a jego twarz miała wyraz nieodgadniony.

– Nie, nic nowego w sprawie Wojtka, mamy za to wiadomość od Kapitana Jacka.

Podał mi kartkę, na której było tylko krótkie zdanie: „Jestem w California Lighthouse, Jack”.

– Skoro tu był, dlaczego nie spotkał się z nami tutaj?

Niestety, było już zbyt późno i na wyjaśnienia musieliśmy zaczekać do następ­nego dnia.

*

Następnego ranka wygnała nas z łóżek bardzo wcześnie zarówno ciekawość, jak i niepokój. Była niedziela, trzeci dzień od naszego przyjazdu na wyspę.

Dopytaliśmy się w recepcji, co to jest California Lighthouse. Okazało się, że Jack wyznaczył nam spotkanie w latarni morskiej na zachodnim cyplu wyspy. Wskoczyliśmy do wynajętego chevroleta i skierowaliśmy się drogą na zachód. Trafiliśmy bezbłędnie, bo latarnię było widać z daleka. Królowała nad zachodnim cyplem, pustawym i pozbawionym roślinności jeszcze bardziej niż reszta terenu. W okolicy było kilka zabudowań, ale dookoła nic się nie działo. Chyba było za wcześnie. Wszyscy odsypiali jeszcze życie nocne. Zajrzeliśmy do restauracji, która znajdowała się u podnóża latarni. W środku było pusto. Żeby skrócić sobie czas oczekiwania, postanowiliśmy wejść na górę. Na drodze stanął nam strażnik tego przybytku, który zmaterializował się nagle i zagrodził nam drogę. Nie wolno. Dopiero mój przymilny uśmiech i banknot kilkudolarowy pokonał te przeszkody. Wdrapaliśmy się po niezliczonych schodach na poziom widokowy, i…zaparło nam dech w piersi!

Pod nami rozciągała się w całej okazałości nasza wyspa, płaska, żółto-pomarańczowa i kamienista. W części południowo-zachodniej, wzdłuż linii wybrzeża, gdzie ciągnęły białe plaże, kompleksy hotelowe były widoczne jako plamy zieleni. Dalej zlewało się z horyzontem jakieś większe miasto – to chyba stolica. Za to brzeg północny był skalisty i poszarpany. W środku wyspy majaczyła zielona połać. Był to, jak okazało się później, park narodowy, dziki rezerwat przyrody. Wyspa bardzo różniła pod względem szaty roślinnej od pozostałych wysp tej strefy klimatycznej. Sucha, kamienista, porośnięta kaktusowatymi zaroślami w miejsce lasów tropikalnych. Pomyślałam sobie, że suchy mikroklimat jest zdrowszy i może mieć swoje dobre strony – moskity i większość kąsających owadów woli wilgotne tereny.

W kierunku południowo-zachodnim majaczyło na horyzoncie pasmo mgły. Tam był z pewnością stały ląd – kontynent południowoamerykański. A wokół nic tylko wszechobecne morze! Legendarne Morze Karaibskie, które przyciągało jak magnes, swoim niebezpiecznym urokiem i obietnicami bogactwa. Niepowtarzalne przeżycie, być tu blisko szlaków morskich, po których pływali niegdyś najwięksi odkrywcy i konkwistadorzy, awanturnicy i misjonarze, korsarze i piraci. W poszukiwaniu skarbów i przygód.

Właśnie odwróciłam się, by zapytać naszego gospodarza o ląd, widoczny w oddali, gdy usłyszałam:

– Chłopie, czy jest na świecie jakieś miejsce, do którego byś nie dotarł, gdy się uprzesz?

– Witaj, Jack! O to samo mógłbym ciebie spytać – powiedział Jarek.

To był oczywiście nasz wyczekiwany żeglarz. Słowa powitania wskazywały, że byli ulepieni z tej samej gliny. Niespokojne duchy, choć na oko wydawali się tak różni! Różnili nie tylko wiekiem i wyglądem, także doświadczeniem. Jarek nie miał jeszcze trzydziestki, był wysokim, wysportowanym brunetem. Mimo niezbyt regularnych rysów twarzy, mógł się podobać kobietom. Charakter też miał do wytrzymania. Polubiłam go od razu, ale nie zaiskrzyło między nami. Mieliśmy pozostać po prostu przyjaciółmi.

Jack, zwany Kapitanem, okazał się postawnym mężczyzną w średnim wieku. Na jego twarzy widać było ślady słońca i wiatru, a włosy były pokryte lekką siwizną. Jasnoszare oczy widziały człowieka na wylot. Sylwetkę miał silną i muskularną. Mówił poprawną polszczyzną z lekkim obcym akcentem – najwidoczniej nie używał tego języka na codzień. Jego też polubiłam od pierwszego wejrzenia. Właściwie lubiłam go zanim Jarek nas przedstawił w tej latarni, tylko o tym nie wiedziałam.

Tematem numer jeden było oczywiście zniknięcie Wojtka. Kapitan nie znał Wojtka osobiście, jednak przejął się bardzo jego zniknięciem. Wysłuchawszy naszej relacji zdecydował, ze najważniejsza jest kolejna wizyta na policji.

Gdy dotarliśmy do stolicy było wczesne popołudnie. Dyżurny na posterunku rozmawiał z nami trochę inaczej niż wczoraj. Czy wpłynęła na to obecność Kapitana? Teraz on prowadził rozmowę w tym ich dialekcie. Widać było respekt, z jakim traktowali go policjanci. Czy go znali? Czy może wreszcie zdali sobie sprawę z powagi sytuacji? Owszem, przyjęli zgłoszenie, ale to było na razie wszystko, co mogli dla nas zrobić. Znużeni upałem i bezradnością opuściliśmy posterunek. Ulokowaliśmy się w małej kafejce na centralnym placu stolicy. Zamówiliśmy jakieś tropikalne koktajle. Stoliki były rozstawione pod markizą, znajdowaliśmy się zatem równocześnie pod dachem i na ulicy.

Jack najpierw wyjaśnił nam, dlaczego wyznaczył spotkanie poza hotelem.

– Wczoraj po południu odebrałem waszą wiadomość i od razu pojechałem szukać waszego hotelu. Gdy dotarłem na miejsce, natknąłem się na pewnego podejrzanego typa. Miałem z nim kiedyś poważny zatarg w innych okolicznościach. Typ nazywa się Rasta Harry. O ile wiem, należy do rastafarian i jest narkomanem. Nie chciałem, żeby wiedział, że tu jestem. Ani tym bardziej, żeby zobaczył nas razem. To mogłoby oznaczać dla was kłopoty. Dlatego zostawiłem dyskretnie wiadomość razem z napiwkiem w recepcji.

Było popołudnie, pora sjesty. Skwar stał się nie do zniesienia, więc tylko pojedynczy przechodnie snuli się wolno po zalanych słońcem placach i ulicach. Niedługo słońce obniży się, a tłumy turystów zaczną wylewać się na zewnątrz w poszukiwaniu wieczornego chłodu. Siedzieliśmy pod markizą, popijając chłodne koktajle, a Jack dzielił się z nami swoją znajomością życia i ludzi. Moje zachwyty pirackim brygiem skomentował w następujący sposób:

– Na pewno myślicie, że zawód „pirata” wymarł wraz z dawnymi filibustierami? Nic podobnego. Napotkani przez ciebie, Iza, „piraci” nie żyją z rozboju, ale morscy rozbójnicy też tu grasują. Rasta Harry, o którym wam mówiłem, należał kiedyś do takiej bandy współczesnych „piratów”. Są to przestępcy, którzy działają na lądzie, jak i na wodzie. Wykorzystują wszystko, co pływa, żeby się przemieszczać z wyspy na wyspę w poszukiwaniu ofiar i łupu. Nocą włamują się do hoteli. Napadają i rabują pływające jachty turystyczne. Udają turystów lub mieszkańców wysp. Żyją też z przemytu, prostytucji i handlu narkotykami. Morze nie stanowi dla nich bariery. Gdy na jednej wyspie zaczyna im się grunt palić pod nogami, zmieniają rejon. Są mobilni i trudno uchwytni. Znają znakomicie każdy zakamarek Morza Karaibskiego. Wiedzą, gdzie się przyczaić i kiedy zaatakować. Przybijają do brzegu w miejscach sobie tylko znanych. Czasami można spotkać jacht stojący na redzie w ustronnym, dzikim zakątku. Wtedy lepiej płynąć dalej

– A wydawało się, że tak tu bezpiecznie. Na ten temat nic nie piszą w folderach biur podróży.

– No właśnie, o tym nie piszą. Ale nie jest tak źle, w każdym razie nie wszędzie. Władze robią, co mogą by zapewnić bezpieczeństwo. Wyspa, na której jesteśmy należy do wyjątkowo bezpiecznych, ale nie należy zaniedbywać ostrożności… Rasta Harry pochodzi z Jamajki. Jego obecność może oznaczać, że działa tu jakaś grupa przestępcza. Kto wie, czy wasz kolega nie padł ofiarą jakiegoś „pirata lądowego”…

– No tak. Ale Wojtek nie miał przy sobie nic cennego, w ogóle nic, wszystko zostawiliśmy w naszym pokoju – uwaga Jarka nie była pozbawiona słuszności. – Więc dlaczego?

– Zawsze jest jakiś powód… – powiedział filozoficznie Kapitan.

A ja w tym momencie doznałam olśnienia – przypomniała mi się rozmowa Jarka przy odprawie ma lotnisku. Gdy wypalił niechcący, że przyjechaliśmy szukać skarbów… Czyżby te fakty miały jakiś związek? Nie było w tym żadnej logiki, tylko intuicja. Z tym, że moja intuicja już nie raz ostrzegła mnie w porę. Na razie zachowałam te przemyślenia dla siebie.

A propos piratów i ich skarbów, mamy prowadzić poszukiwania, ale nikt nie wyjaśnił nam, dlaczego akurat na tej wyspie?

Kapitan podjął wątek.

– Jak może wiecie, biorę udział w poszukiwaniach prowadzonych na Srebrnej Mierzei. Tak nazywane jest wypiętrzenie dna morskiego na obrzeżach Morza Karaibskiego, do którego dociera ciepły prąd Golfstrom. Właśnie ten prąd powoduje, że jest to wymarzone miejsce dla poszukiwaczy skarbów. Prąd nanosi wraki statków z innych rejonów Atlantyku, nawet zatopione przed wiekami. Takie poszukiwania wymagają specjalnych przygotowań, specjalistycznego wyposażenia, wielu umiejętności, a przede wszystkim wytrwałości i cierpliwości. Przy nieraz bardzo miernych efektach. Prowadzimy je głównie nurkując. Morze niechętnie oddaje swoją zdobycz. Poszukiwania podwodne nie są dla amatorów.

Tu Kapitan pociągnął łyk, a ja wykorzystałam to, by wtrącić:

– Ale my jesteśmy amatorami, jak damy sobie radę?

– Powoli, Iza. Oprócz skarbów pochłoniętych przez fale, są jeszcze skarby pochowane przez piratów i korsarzy na lądzie – tu Kapitan uśmiechnął się. – To jest nasz cel. Cel na miarę waszych możliwości.

– Legendarne skarby Drake’a, kapitana Kidda czy Myszołowa rozsiane po całym świecie? – spytałam. – Od lat kuszą amatorów przygody i łatwego zysku. Czy ktoś w nie wierzy?

– Widzę, że trafiłem na znawcę historii tej części świata? A co najmniej na miłośniczkę historii korsarstwa i wszystkiego, co związane z piratami i skarbami? Ze skarbami to jest tak, że trzeba umieć odsiać mity od prawdy. A po drugie – nie dać się opętać chciwości, która zaciemnia umysł i każe wierzyć we wszystko.

– A „nasza” wyspa? Czy tu też przybijały statki pirackie?

– Z tą wyspą związana jest pewna romantyczna i wręcz skandaliczna historia. Dramat ludzkich namiętności na miarę Szekspira. Jej echa znalazły potwierdzenie w różnych pisanych źródłach. Gdyby nie to, być może zostałaby uznana za wymysł.

Śledztwo policyjne prowadzone przez ówczesne władze, potwierdza jej prawdziwość w odniesieniu do miejsc i uczestników wydarzeń. Pozostały obiektywne dowody – policyjne protokoły. Wszystko to działo się przed gorączką złota, która opanowała tę wyspę na początku dziewiętnastego wieku. Ale zaczęło się wszystko o tysiące mil stąd, na kontynencie, w stolicy Ekwadoru – Quito.

– Historia romantyczna i skandaliczna? Już nie mogę się doczekać dalszego ciągu! Proszę opowiadać! Jarek kazał czekać nam do spotkania z panem.

– Romantyczna, bo opowiada dzieje pewnej miłości i namiętności. Niemoralna, bowiem, jej głównym bohaterem jest ksiądz, którego na złą drogę sprowadziła kobieta. Piękna kobieta.

Legenda mówi, że nosiła obce tu imię Wanda. Do historii przeszła pod imieniem Rosita. Rosita miała długie jasne włosy i męża pijaka. Podejrzane indywiduum spod ciemnej gwiazdy. Czy to za jego przyczyną, czy też nie, miała skłonności do romansowania. Popadała przez to w nieustanne tarapaty … Dejalo…

Nie dowiedzieliśmy się, w jakie tarapaty, bowiem Kapitan przerwał w pół zdania. Ostatnie słowo nie było skierowane do nas. Oznaczało mniej więcej „zostaw go, puść”. Mówiąc to, Jack skoczył na bogu ducha winnego Jarka. Tak nam się przynajmniej wydawało. A to dlatego, że nikt z nas nie zwrócił uwagi na kręcącego się na ulicy obdartusa. Dopiero, gdy ten rzucił się do naszego stolika, a dokładniej mówiąc, doskoczył do Jarka, Kapitan zareagował błyskawicznie. Unieruchomił napastnika, powalając go na ziemię. Twarzy obcego nie widzieliśmy. Za to brudne, obszarpane ciuchy nie budziły wątpliwości, z kim mamy do czynienia. Tylko, dlaczego włóczęga zaatakował Jarka?

Ze zdziwienia wyrwał nas zduszony głos powalonego napastnika. To, co usłyszeliśmy wprawiło nas w jeszcze większe osłupienie:

– Człowieku, puść mnie… oczadziałeś?! Wyluzuj…

Ludzie! Miejscowy włóczęga mówił PO POLSKU! Mało tego, jego głos był znajomy i należał niewątpliwie do… naszego przyjaciela Wojtka!

Koniec rozdziału 2.