Problem z bazą danych: odrzucone zapytanie
czwartek, 5.12.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Był piękny, majowy dzień. Oblepione kiściami kwiatów bzy przypominały jej dziecięce lata i babciny ogródek na wsi.
Czuła się jednak wyjątkowo podle. Tego dnia obchodziła swoje 43 urodziny.
Czego pragnęła?
Tylko tego, by być pomiędzy ludźmi. Obojętnie gdzie, w parku, markecie, czy na ulicy… Byle by nie tkwić w ciszy i nie czuć przerażającej pustki wokół siebie.
Właśnie wkręciła się w spory tłumek oblegający stoisko z wyprzedażą, gdy nagle za plecami usłyszała swoje imię. Głos w dodatku brzmiał dziwnie znajomo.
— Marta!? To naprawdę Ty???
Odwróciła się zaciekawiona. Tuż za nią stała drobna, wychudzona postać podstarzałej kobiety. Jej powściągliwy uśmiech, zmęczone, szaroniebieskie oczy otoczone gęstą siateczką zmarszczek, pożółkłe od papierosów zęby — z trudem przypominały serdeczną koleżankę ze szkolnej ławki.
— Renata?!
— Co za spotkanie?! I to właśnie w dniu Twoich urodzin!
— Naprawdę jeszcze pamiętasz? — wzruszyła się Marta.
— Pamiętam, jakże mogłabym zapomnieć … przez osiem lat byłyśmy prawie nierozłączne, wiedziałyśmy o sobie niemal wszystko! Potem jakoś nasze drogi rozeszły się… wiele razy o tobie myślałam… zastanawiałam się jak żyjesz, co porabiasz… czy masz rodzinę i dzieci… Mam nadzieję, że ty także nie zapomniałaś…
— Nie, nie zapomniałam, Renatko… często wspominałam nasze wspólne lata, zwłaszcza ostatnio… a o twoich urodzinach trudno zapomnieć, skoro obchodzisz je w dzień Święta Zmarłych! Za każdym razem, gdy paliłam świeczkę na grobie rodziców, myślałam o swojej dawnej przyjaciółce!
— Więc twoi rodzice nie żyją? Jak to się stało?
— Zwyczajnie — westchnęła ze smutkiem — po prostu…
— Ale za to ty świetnie wyglądasz! Zupełnie nie jak na swoje 43 wiosny… Nie to, co ja…
Marta chciała zaprzeczyć, ale nie umiała kłamać. Objęła ją więc i uścisnęła z całych sił.
— Miło ciebie widzieć, Renatko… Musimy jakoś uczcić to spotkanie!
— W zasadzie to już zrobiłam zakupy, chodźmy gdzieś — zaproponowała — może do mnie, na kieliszek wiśniowej nalewki? Wprawdzie ciasno trochę, ale…
— Bardzo chętnie — zgodziła się Marta — tego właśnie dziś potrzebuję… Zaczekaj, może kupię jakieś słodycze, upominki… na pewno masz dzieci… .
— I to niejedno! — wykrzyknęła rozbawiona — może zabawimy się w zgadywankę?
— Troje! — strzeliła Marta.
— Masz jeszcze dwie szanse!
— Czworo? — spytała niepewnie.
— Pięcioro???
— Bingo!
— Naprawdę? Jak ty sobie radzisz z takim drobiazgiem?
— No, cóż… nikt nie mówił, że będzie lekko… Praca przez cały Boży dzień, a potem dom, dzieci, pranie, sprzątanie i tak wkoło… Ale chrzanić to… najważniejsze jest zdrowie!
— A urlop? Wypoczynek? — dopytywała.
— Urlop??? A co to takiego? W czasie urlopu nadrabiam zawsze inne zaległości, albo wymyślam sobie na przykład robienie weków. Głupia jestem, co?
— Nie, ależ skąd. Zazdroszczę ci trochę takiej filozofii. Ale widzę, że jesteś szczęśliwa.
— Myślę, że mogłoby być znacznie gorzej! — zaśmiała się perliście. — A ty? — zapytała przyglądając się jej bacznie podkrążonymi oczami.
— Mam syna — odparła wymijająco. — Ma już dziewiętnaście lat i…jest cholernie przystojnym mężczyzną. Zostawiłam samochód na parkingu, może więc wrzucimy te zakupy do bagażnika?
— To świetnie się składa — oznajmiła z wyraźną ulgą w głosie — w piątek po pracy zwykle zaglądam do marketu. Wracam potem do domu obładowana jak wielbłąd… na auto nas nie stać… ale co tam!
Na ulicę Grabową dostały się w ciągu kilku minut. Na ponurej, wymazanej bezlitośnie klatce schodowej, widniał napis: „Uwaga! Po 22 wychodzisz na własną odpowiedzialność!”
— Trochę tu nieciekawie, — wyjaśniła Renata — ale po tylu latach idzie się przyzwyczaić. Swoich nie ruszają… a to już coś!
Z trudem wtargały ciężkie torby na trzecie piętro starej, zatęchłej kamienicy.
Na powitanie wybiegła im rozwrzeszczana gromadka dzieci — najstarsze mogło mieć najwyżej dwanaście lat. Najpierw rzuciły się zasapanej matce na szyję, potem utkwiły w Marcie nieufne spojrzenia.
— To jest moja najstarsza córka — twoja imienniczka — Marta, — wskazała na wychudzoną dziewczynkę o lnianych włosach — a to Marek, Piotruś, Kasia i Ania…
— A to moja przyjaciółka z dawnych, szkolnych lat — wyjaśniła zaciekawionym maluchom. — Spotkałyśmy się zupełnie przypadkiem, aż cud, że się w ogóle rozpoznałyśmy! Z drugiej strony niewiele się zmieniłaś! Można nawet powiedzieć, że jesteś piękniejsza niż kiedyś…
— Daj spokój, Reniu, wprawiasz mnie w zakłopotanie… Wypakujmy lepiej te siatki i zróbmy dzieciom coś do jedzenia, na pewno są głodne!
— Niewątpliwie! — zawołała Renata i wrzuciła zakupy do lodówki, po czym przygotowały posiłek. Na początek mega-stos kanapek, by dzieci mogły szybko zaspokoić głód, a później zastanowiły się nad czymś bardziej „wykwintnym”. Dzieci zdecydowanie głosowały za pizzą, w związku z tym zamówiła cztery największe z pieczarkami i szynką.
Przyjemnie było patrzeć potem, jak z pasją pałaszowały jedzenie, jak kłóciły się o ostatni kawałek…
Minęło kilka godzin. W tym czasie wypiły prawie dwie butelki nalewki, a Marta nadal była trzeźwa. Renata w zapamiętaniu wyciągała jak z rękawa opowieści o swoim życiu, kolejnych porodach, zaś potem oprowadziła Martę po 56 metrach jej ziemskiego raju. Pokazała każdy mebel, każdy drobiazg okupiony najczęściej ciężką pracą i wyrzeczeniami. Dzieci już same zdążyły ułożyć się do snu na dwóch piętrowych łóżkach i jednoosobowym tapczanie.
Późnym wieczorem wrócił z popołudniowej zmiany Janusz — jej mąż, mężczyzna około pięćdziesiątki, sterany życiem, ale nie pozbawiony poczucia humoru. Wypili kolejną butelkę, aż Marta wreszcie poczuła się wyjątkowo dobrze. Obojętne jej było to, że nikt nie dzwonił na jej komórkę, a mijający czas nie miał już dla niej żadnego znaczenia.
— Jak to jest, móc sobie pozwolić na wszystko? — zapytała Renata bez ogródek — to musi być fascynujące! Jesteś piękna, bogata… wygrałaś los na loterii!
— Naprawdę tak myślisz? — chciała coś powiedzieć, ale zagryzła wargi.
Było dobrze po północy, gdy postanowiła wracać i zamówiła taksówkę. Gospodarze wprawdzie protestowali, aczkolwiek zauważyła, że są już zmęczeni ciężkim, wyczerpującym dniem.
Renata odprowadziła ją do samej bramy.
— Odwiedzisz nas jeszcze?
— Jasne, bardzo chętnie. To był bardzo miły wieczór.
Uścisnęły się na pożegnanie. Nagle Marta wyciągnęła z portfela 600 zł.
— Ja wiem, że to głupio wygląda, ale weź te pieniądze, proszę, to i tak niewiele, a ty na pewno zrobisz z nich lepszy użytek, niż ja.
— Nie mogę ich przyjąć! — zaprotestowała Renata. — No, co ty, tak nie można!
— Proszę, Renatko, sprawisz mi tym wielką radość… No, proszę…
Zdjęła z palca pokaźny pierścionek z białego złota, wysadzany gęsto błyszczącymi kamykami.
— Ależ co ty? Marta?!
— Poczuję się lepiej, jeśli się go pozbędę… uwierz mi… — wcisnęła Renacie cenny drobiazg do kieszeni i wybiegła na ulicę, wprost do czekającej za rogiem taksówki.
Zostawiła koleżankę stojącą z otwartymi z zaskoczenia ustami i zdziwieniem malującym się na jej twarzy.
W nozdrzach miała jeszcze woń stęchlizny, w oczach obraz surowości i brzydoty, ale poczuła się szczęśliwsza.
Tylko do momentu, gdy weszła do olbrzymiego, pustego domu.
Meble z najdroższych salonów. Wyrafinowane dodatki ściągnięte z różnych zakątków świata. Marmury na podłodze, stiuki weneckie na ścianach, basen, sauna — wydały jej się zbytkiem.
Ile to wszystko było warte w obliczu samotnych godzin spędzonych na rozpamiętywaniu, rozdzielaniu dobrych i złych chwil?
Dziesięć lat bezowocnego związku z mężczyzną, który miał być jej drugą połówką. To dla niego porzuciła rodzinę i dotychczasowe, skromne życie. Dla tego wspaniałego kochanka, który nosił najdroższe, markowe garnitury, jeździł najnowszym modelem bmw.
Na początku było jak w bajce. Żyła chwilą; wspólne, egzotyczne podróże, kolacje w najdroższych restauracjach, zakupy w markowych sklepach i dziki seks. Wtedy nie przeszkadzało jej, że zabronił spotykać się z dawnymi znajomymi, że nie chciał ślubu, że wymusił rezygnację z pracy na stanowisku urzędniczki w banku. Jeździła luksusowym autem, które nawet nie było na nią zarejestrowane.
Nie miała nic przeciwko temu, że śledzi każdy jej krok, że kontroluje jej ruchy, że wylicza z czasu. Myślała, że to zwykły przejaw zazdrości i nawet jej to imponowało.
Zdarzyło się, że kiedy była u fryzjera, zaskoczył ją telefonując z pytaniem, czy fryzjerem jest kobieta, czy mężczyzna. Poczuła się zakłopotana siedząc akurat w fotelu z farbą na głowie, gdy Karol zażądał, aby podała słuchawkę tej osobie. Wymiana zdań była krótka i żartobliwa, śmiali się potem wszyscy, ale już nigdy więcej nie poszła do tego salonu.
Sytuacja powtarzała się jeszcze wielokrotnie, nie wierzył jej zapewnieniom, że nikogo poza nim w jej życiu nie ma. Nie przekonał go nawet fakt, że odtąd zabiegi fryzjerskie i kosmetyczne zamawiała do domu. Dziś już wiedziała, że to był błąd.
Kiedy jechała do rodziców na wieś, dzwonił, że już powinna wracać. A ona nie zdążyła jeszcze dobrze usiąść, wypić przysłowiowej kawy, a co dopiero porozmawiać? Nigdy nie miała dla nich tyle czasu, ile powinna mieć, choć oni wspierali ją w każdej sytuacji.
Tak minęło kilka lat, aż… umarli. Tak cicho i niezauważalnie, że nie mogła sobie tego później wybaczyć. Nie zdążyła im przecież powiedzieć tylu ważnych rzeczy! Jak wiele dla niej znaczyli, jak ich kochała, jak jej smutno bez nich…
Nie miała czasu dla swojej przyjaciółki, która akurat rozwiodła się z mężem i potrzebowała wsparcia. Karol zawładnął jej życiem bez reszty, nawet nie zauważyła kiedy to się stało. Wszystko co miała — poświęciła właśnie jemu. Codziennie czekała na niego z kolacją. Stała się mistrzynią w gotowaniu, wertowała przepisy, eksperymentowała. Jej potrawy były coraz bardziej oryginalne i wykwintne. A do tego podane jak w najlepszej restauracji. Potrafiła zadbać o oprawę i odpowiedni nastrój. Przestali więc odwiedzać lokale.
O wszystko troszczyła się sama: prała, sprzątała, prasowała koszule… tylko po to, by zadowolić mężczyznę, który po ciężkim dniu pracy wraca zmęczony do domu. Ale kiedy chciała poczytać ulubioną książkę, czy obejrzeć ulubiony film, zarzucał jej obojętność, małostkowość i brak zainteresowania jego osobą.
W miarę upływu czasu komplementów było coraz mniej, za to niezadowolenie ukochanego stało się nieodłącznym punktem programu. Rozmawiali ze sobą coraz rzadziej. Milczenie budowało między nimi mur niezrozumienia, żalu i niechęci. Namiętność też się wypalała, a kiedy zgasła już ostatnia iskra… obudziła się przerażona i samotna obok obcego człowieka.
Co się stało? Dlaczego? Przecież robiła wszystko, by się udało. Tak się starała…
Wtedy się ocknęła, choć już wcześniej wiedziała, że ją zdradza z młodszymi. Co z tego, że dysponowała jakimiś drobnymi na kosmetyczkę, fryzjera, czy nawet ubrania? Nie miała dostępu do kont, żadnych oszczędności. Nie miała nic, była nikim.
Wtedy pierwszy raz pomyślała o wyprowadzce. Tylko dokąd? Jak sobie poradzi, kto ją przyjmie do pracy w tym wieku? Dom rodziców przejął brat, który opiekował się nimi do końca, a z którym w ostatnim czasie była w stanie wojny. Za co miała sobie kupić mieszkanie? Kiedy próbowała o tym rozmawiać, napotykała na brak zainteresowania tematem, a potem znów ta nieznośna cisza kończąca się zwykle gniewnym trzaśnięciem drzwi wejściowych.
Strach nie pozwalał jej odejść dokądkolwiek, nie miała już sił zmierzyć się z rzeczywistością, by zacząć wszystko od początku.
A syn, którego porzuciła jak kukułka pisklę, miał wtedy zaledwie dziewięć lat. Na początku nie walczyła o niego, bo tak było wygodnie, bo tak chciał Karol. Potem było już za późno. Dzwoniła błagając o jedno, krótkie spotkanie.
— Masz kasę? — pytał syn pogardliwie, kiedy już zaczynał wszystko rozumieć.
Nie miała nawet do niego żalu, zasłużyła sobie na to. Żebrała o każde ciepłe, czułe słowo, o dotyk, o pocałunek. Te rzadkie spotkania stały się treścią jej życia, przez pryzmat tych chwil patrzyła jak dorasta, jak coraz bardziej staje się podobny do niej… choć zawsze taki sam: obcesowy i obcy. Liczył się tylko ojciec, który poświęcił mu wszystko, rezygnując z własnego życia osobistego, zastępując mu oboje rodziców.
Po kilku latach nie chciał już prezentów, ani pieniędzy. Powiedział: nie jesteś mi już do niczego potrzebna! I nie wydzwaniaj do mnie więcej!
Wyciągnęła z barku butelkę koniaku. Za jedną taką można było wyżywić czteroosobową rodzinę przez tydzień. Nalała sobie kieliszek i zapaliła świece, które rozstawiła wokół łóżka.
Zauważyła rozładowaną komórkę. Nawet nie było sensu jej ładować… pewnie i tak nikt nie zadzwonił… Komu była jeszcze potrzebna? Komu na niej jeszcze zależało? Przecież Karol za każdym razem, kiedy się pojawiał, patrzył na nią jakby chciał powiedzieć: co ty tutaj jeszcze robisz? Zrób coś ze sobą, spójrz na siebie, daj mi wreszcie żyć!!!
Od dawna nie byli już razem… żyli obok siebie jak para obcych sobie ludzi. Nawet nie wracał na noce, czasem tylko po to, by zostawić jakieś drobne na życie…
Gdyby można było cofnąć się wstecz? Ile by dała, by móc znowu poczuć słodki smak macierzyństwa… zagrać wieczorem z mężem w karty… przytulić się w łóżku do kochającego ją człowieka… Jaka była wtedy głupia! Wystarczył jeden zalotny uśmiech, bukiet róż, drogie perfumy, by straciła głowę. Złamała wszystkie zasady: potajemne spotkania, zdrady i niekończące się pasmo kłamstw. Obrzydliwe!
Tylko jedno marzenie: móc cofnąć czas i wrócić tam, gdzie było jej miejsce albo naprawić to, co zepsuła z taką premedytacją.
Ale czasu nie da się cofnąć… nie da się też naprawić błędów… Nie w jej przypadku… a żyć trzeba dalej… Tylko jak?
Nie miała już na to siły. Ani ochoty.
Podeszła do telefonu stacjonarnego i wykręciła dobrze jej znany numer.
—Halo? Kto dzwoni o tej porze? Halo? — usłyszała w słuchawce zaspany i zdenerwowany głos syna. Jeszcze chwilę napawała się jego brzmieniem.
— To ty, mamo? Mówiłem ci, żebyś mi dała spokój!
—Wybacz synku… — szepnęła przez ściśnięte gardło — wybacz, ale dłużej już tak nie potrafię…
Odpowiedziała jej długa cisza, a na koniec kłujący dźwięk odłożonej słuchawki.
Podniosła się, podeszła do komody, w której trzymała zawsze lekarstwa. Ostatnio było ich coraz więcej. Wysypała garść środków uspokajających i połknęła popijając alkoholem.
Potem położyła się na kanapie i czekała przyglądając się spokojnie tańczącym cieniom na ścianie. Rechot żab dochodził z pobliskiego stawu, a skomlenie psa przerodziło się w wycie. Kadry z życia przemykały jej przed oczami, układając się w jedną, absurdalną całość.
Jakiś czas później wszystko jakby zaczęło cichnąć i gasnąć, nawet natarczywy dźwięk dzwonka wydał jej się dźwiękiem z innego wymiaru.
Tajemnicze cienie przesuwały się przed oczami, jakaś postać w bieli pochyliła się nadnią i oderwała od ziemi. Stała się lekka jak piórko na wietrze. Frunęła pozwalając się nieść sile jego podmuchu. Jak cudownie!
Mocna dłoń chwyciła ją za ramię i zmusiła do lądowania.
— To ty, synku?