czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Jerzy Turnau: „Wnuczka pana rotmistrza” — odcinek 3.


Jerzy Turnau: Wnuczka pana rotmistrza

II

Długo nie mógł zasnąć pan Ignacy. Wzburzony nagłą zmianą planów małżeńskich wnuczki, przewracał się z boku na bok z niejaką zazdrosną niechęcią wsłuchując się w spokojny, nieco rzężący oddech śpiącej obok małżonki. Gniewało go, że Lunia śpi sobie w najlepsze, gdy tak ważne naszły wypadki i gdy on, Ignacy, usnąć nie może.

— Ona nigdy nie miała temperamentu — myślał o żonie. — Nic jej mocniej nie wzruszy… Wszystko przyjmie z rezygnacją i spokojem…

Zapomniał rotmistrz, że w pierwszych latach ich pożycia małżeńskiego pani Ludwika nieraz okazywała „temperament” przez wypowiadanie odrębnych życzeń lub poglądów, niż je właśnie objawiał pan Ignacy; lecz przychodziło wówczas do krzykliwych starć, w których natarczywszy i głośnie swą przewagę obwołujący mąż wychodził zwycięsko. I jak spiczaste ziarno zmielone bywa we młynie, tak wola pani Ludwiki straciła właściwą swoistość, aż wreszcie zmielona wybujałością mężowskiej przewagi duchowej na miękką mąkę uległości, nie czyniła już żadnych przeszkód… i spała spokojnie.

Inaczej Stefcia! Była ona kamykiem z kryształu górskiego, któremu żaden kamień młyński nie da rady…

— Uparta koza — myślał o wnuczce rotmistrz. — Po kim odziedziczyła tę przekorę? Żebym jej był zabronił kochać Zygmunta, z pewnością na przekór… Bo czy znajdzie lepszego męża?

Tak myślał osiemdziesięcioletni pan Ignacy. Zapomniał, że rozum, dobre serce i sympatyczna powierzchowność nie są jedynymi i niezawodnymi śmigownicami do zdobycia serca niewieściego, zwłaszcza serca bijącego żywym tętnem odziedziczonego po dziadku-rotmistrzu „temperamentu”. Zapomniał o tym i nie wiedział jeszcze innych rzeczy, których się już domyślał stary Łukasz…

Obudził się rotmistrz późno. Już słońce lipcowe zjadliwie wgryzało się między zapuszczoną storę a ramę okienną. Jasna, drgająca lotnym pyłem smuga światła przecinała półmrok sypialni.

Łóżko pani Ludwiki było puste i prowizorycznym narzutem kołdry uporządkowane. Ignacy zadzwonił. Zjawił się Łukasz, który już od godziny na palcach skradał się, zaglądając na śpiącego dłużej, jak zwykle, pana starszego.

— Jaśnie pan rotmistrz już nie śpi?

— Głupie pytanie! Przecież widzisz! — zgryźliwie odrzekł staruszek, zły, że zaspał. — Gdzie pani?

— Jaśnie pani już dawno poszła do kościoła.

— Cóż to znowu? Z jakiej racji? Przecież nie święto?

— Niby rocznica, niby urodzin, niby naszej panny Krysi, nieboszczki, niby…

— Aha, zapomniałem! Zaspałem! Czegóż mnie nie obudzili?!

— Bo jaśnie pan rotmistrz niby spał!

— Niby, niby, niby… — przedrzeźniał sługę chlebodawca. — Podnieś storę!

Łukasz milcząco wykonał rozkaz i widząc, że pan zły, postanowił milczeć. Czekając jednak dalszych rozkazów, „niby” coś porządkował koło umywalni, położył czysty ręcznik.

— Która godzina? — zapytał znowu pan Ignacy, już nieco rozweselony wtargnięciem rozkosznego snopka słonecznego do ponurego przedtem pokoju.

— Niby… Ano już dziewiąta minęła.

— Pogoda pewna?

— Aż, aż…

— No, a barometr?

Łukasz podszedł ku oknu.

— Ani tak, ani tak.

— Puknij w niego, ale delikatnie! No — cóż?

— Spada!

— Jak to spada?

— Niby czarna wskazówka na dół, ku „stałej pogodzie”.

— Sto razy ci mówiłem, że jak w tę stronę, to się mówi, że idzie w górę! Czy moja żona już po śniadaniu?

— Niby nie, bo jaśnie pani dziś do Komunii świętej.

— Aha! No, to przynieś mi ciepłej wody do mycia.

— A może pierwej śniadanie? Bo już późno.

— Mówiłem ci ze sto razy, że tylko kobiety i piecuchy w łóżku jedzą śniadanie… no, zresztą dawaj tę kawę!

Stary lokaj podreptał do kuchni. Pan Ignacy, chcąc jednak udowodnić, że w łóżku rotmistrzowi kawy pić się nie godzi, powstał, wypłukał usta, nałożył pantofle i szary z amarantowymi wypustkami szlafrok, po czym dopiero zasiadł do porannego posiłku.

Łukasz szwendał się ustawicznie w sąsiedniej kancelarii i znów powracał do sypialni, usiłując koniecznie zawiązać z chlebodawcą rozmowę.

Udało mu się to dopiero, gdy pan rotmistrz po kawie zaciągnął się cygarem i humor się poprawił. Długo kołował Łukasz, zanim dotarł do właściwego przedmiotu. Wówczas dowiedział się pan Ignacy, iż gdy przed tygodniem Stefcia z polecenia dziadzia pojechała z ekonomem do miasteczka zmieniać pieniądze na wypłatę, zjawił się tamże na rynku również i nowo przed kilku miesiącami zamianowany kluczowy rządca księcia Śreniawskiego, zamieszkały w Krzywodębach, folwarku sąsiadującym o miedzę z Rębowem pana rotmistrza. Tenże rządca przyglądał się panience, a w końcu jej się ukłonił, który to ukłon (jak wyraźnie stwierdził ekonom) odwzajemniony był przez Stefcię bardzo uprzejmym uśmiechem.

— Skądże on zna pannę Stefcię? — zdziwił się pan Ignacy.

— Tego pan Bzdura nie wie, proszę jaśnie pana. Tyle widział, że się panience pięknie pokłonił, a panienka jemu. Uważa jaśnie pan rotmistrz?

— No, uważam, ale cóż z tego?

— Niby sobie tak rachuję — odrzekł nieśmiało i przyciszonym głosem stary bajczarz — że bez to panienka się rozmyśliła, niby z tym panem Zygmuntem.

— A ty skąd wiesz o tym, że się rozmyśliła?

Łukasz zmieszał się. Nie mógł się przecież przyznać, że podsłuchiwał pod drzwiami. Ale szczwany lis znalazł wykręt:

— A bom to nie słyszał, jak pan Zygmunt mówił do jaśnie pana rotmistrza, że wesele odłożone na później?

— Aha!… No… głupiś, Łukaszu! Panna Stefcia dawno już grymasi. Więc cóż by miał do tego ten ekonom krzywodębski? Jak on się nazywa?

— Jakoś Pał… pał… no, nie pamiętam, jaśnie panie rotmistrzu, coś od pałki…

— A może i Pałkowski… trochę może inaczej…

— Pal pies! No, a jak wygląda? Stary? Młody?

— Panna Stefcia by się ta do starego nie śmiała! Juścić, że młody.

— Przystojny?

— Tęgi chłop. Ale kalika.

— Jak to kaleka?

— Niby lewa ręka mu wisi. Bo ponoć był na wojnie. A przez gębę ma krychę, jak nasz kowal, co go to w karczmie pobili.

— A skąd ty go znasz, Łukaszu?

— Niby tak, żebym z nim gadał, to niby nie. Inom go parę razy widział w mieście, a i raz, jakem wyszedł do żony, gdy w kartoflach robiła od granicy krzywodębskiej, to on jechał, niby na koniu miedzą.

— I powiadasz, że się śmiała?

— Tak gada pan Bzdura.

— Zawołaj mi tu Bzdurę.

Gdy jednak przyszedł łysy ekonom, pan Ignacy zmienił zamiar. Uznał, że niestosownie indagować go o zachowanie się Stefci. Zbył więc Bzdurę byle czym, a postanowił sam wnuczkę o to wypytać. Ubrał się w białą pikową marynarkę, nałożył czarne okulary, białą czapkę z daszkiem i nie czekając na powrót żony ruszył w pole pod ogromnym żółtym parasolem, zalecanym mu przez fizyka jako środek przeciw kongestiom[5]. Przeszedłszy przez szpaler świerkowy, otworzył skrzypiącą furtkę i skierował swe kroki na pobliski łan pszenicy, gorejący płomienistą barwą wśród jasnej słonecznej pogody. Spodziewał się spotkać Stefcię przy żniwie, bo zwykle o tej porze dozorowała żeńców lub sama żęła (wczoraj zastał ją jadącą na maszynie żniwnej, podczas gdy narzeczony spocony, zziajany biegł obok).

— Szczęść Boże! — zawołał. — Nie ma tu panienki?

— Daj Panie Boże! — odrzekły chórem dziewczęta (chłopa w tych wojennych czasach nie było na lekarstwo) — jaśnie panienki dziś u nas nie było.

Otarł spocone czoło i wracał z czapką w ręku, ponuro patrząc pod parasolem spoza ciemnych okularów. Stefcię znalazł w ogrodzie warzywnym. W lekkiej kremowej czerwono nakrapianej sukience (którą opasała czarnym fartuszkiem) stanęła na drabinie i zrywała wiśnie, a dwie służebne odbierały czerwony owoc od niej i od wiszącego na odnodze drzewa kucharza. Ignacy poznał wnuczkę po znanej mu sukni, bo głowa jej tonęła wśród konarów i liści, a ręce szczelnie opięte były rękawiczkami, czego Stefcia zazwyczaj nie czyniła. Zdziwiło to nawet staruszka.

— Co? Panna dziś raczyła wdziać rękawiczki? — zawołał niby swobodnie, chociaż nieco był zniecierpliwiony długim szukaniem i chęcią przeprowadzenia śledztwa co do owego „ekonoma” z Krzywodębów. Stefcia wychyliła z gąszczu swój duży słomkowy kapelusz, który zupełnie ocieniał czerwoną, aż fioletową z tego upału twarzyczkę.

— Dzień dobry dziadziowi! — Rękawiczki? Wszak dziadzio zawsze mi dogaduje, że mam łapy jak kucharka.

— Toteż nie łaję. Owszem, chwalę. Wczoraj jednak na żniwiarce dzierżyłaś lejce gołymi rękami — odrzekł dziadzio z przekąsem.

— No bo od tych wiśni palce się robią lepkie — tłumaczyła panienka.

— Dawniej jakoś panna Stefcia nie dbała o takie drobnostki — nie bez ironii w głosie odparł rotmistrz.

Stefcia rzuciła na staruszka przenikliwe spojrzenie. Lecz z oczu dziadka nic nie mogła wyczytać, bo zasłaniały je czarne okulary. Stropiła się jednak. Czyżby dziadzio domyślał się, że od wczoraj, wraz z postanowieniem zerwania z Węgrzyńskim, postanowiła także pielęgnować cerę swoich rąk, mając na pamięci, że może tamten… Czyżby Bzdura był zauważył ów ukłon i czyżby był się z czymś wygadał? Albo Łukasz? Bo Łukasz coś długo konferował z dziadziem, a wiedziała, że Łukasz jest bajczarz i trzyma stronę Węgrzyńskiego, który go darzył grubymi napiwkami.

— Dziadzio szuka babci? Babcia tu była, ale już poszła do pokoju.

— Nie, nie szukam babci. Szukałem ciebie. Mam z tobą do pomówienia.

Serce Stefci zadygotało niespokojnie.

— Czy mogę jeszcze skończyć z wiśniami?

— Skończ, ale nie zwłócz zbyt długo.

Więc aż tak pilno? — myślała Stefcia. — Bądź co bądź, postanowiła mówić prawdę. Nie powie wszystkiego… bo nie można. Ale to, co powie, będzie zgodne z prawdą. Machinalnie w zamyśleniu zrywała jagody, po czym zapukała do kancelarii, skąd dochodziły głosy rozmowy.

— Nie teraz — niecierpliwie odprawił wnuczkę pan Ignacy. Właśnie bowiem z zaufanym Eisigiem Sitzknochem załatwiał interesa. Wprawdzie rotmistrz z zasady nie zbywał zboża potajemnie, lecz tylko dotyczącej wojennej władzy; i gardził zyskiem, jaki by przez poboczną sprzedaż mógł uzyskać. Zdołał jednak Żydzisko tak wymownie wytłumaczyć rotmistrzowi, że chce kupić „te parę korcy, co zostało z tamten rok”, nie na handel, lecz dla siebie, dla Eisiga, bo przecież jest „dzieczynny” i dzieci nie mają na chleb, iż ulitowało się poczciwe serce staruszka, zwłaszcza że starozakonny przyjaciel położył na stół po tysiąc koron na każdy cetnar. Wprowadzony w dobry humor niespodziewanym a znacznym przypływem gotówki, pan Ignacy gawędził z Żydem o sprawach bieżących i możliwości zakończenia wojny, gdy weszła Stefcia, a nie uzyskawszy audiencji, przebiegła przez kancelarię do swego pokoju.

— Jasny pan rotmistrz wydaje wnuczkę na męża?

— Chciałbym — westchnął pan Ignacy.

— Trzieba — zatwierdził Eisig.

— Są jeszcze niektóre przeszkody. Jeszcze trochę poczekamy.

— Co to czekacz? Na co czekacz? — pytał kupiec, a rzuciwszy okiem znawcy na pannę Stefcię, która znów przefrunęła przed oknem, zadecydował, tajemniczo przymykając powiekę:

— Nima co czekacz, jaśnie panie rotmistrz! Uona już lepsza nie będzie!

Podano obiad. Po obiedzie czarna kawa, potem nieodzowna drzemka dziadzia i babci. Dopiero około trzeciej godziny, zwierzywszy się wpierw żonie ze swoich podejrzeń, wezwał Ignacy Stefcię.

— Siadajże tu, moje dziecko, i odpowiedz, skąd znasz się z tym nowym ekonomem Śreniawskich z Krzywodębów?

— Z ekonomem? Nie znam żadnego ekonoma z Krzywodębów, oprócz Kalety — wymijająco odrzekła Stefcia, czerwieniąc się gwałtownie, bo od razu zmiarkowała, kogo dziadzio ma na myśli.

— Więc jeżeli go nie znasz, to jakim prawem kłanialiście się sobie na rynku w Babimostach? — z tryumfem będącego na tropie detektywa zagadnął rotmistrz.

— To przecież nie ekonom! To był administrator Śreniawskich, pan Pałecki, którego poznałam w kolei, gdy wracałam na wakacje z klasztoru.

— Taak? No, proszę! I nie opowiadałaś nigdy o tej znajomości?

— Wszak pięć lat temu, gdym go poznała. Cóż w tym takiego ciekawego, aby aż dziadziowi opowiadać!?

— Tak? No — proszę! A powiedzże mi moja panno, skądże ty wiesz, jak on się nazywa?

— Jeżeli go znam, to muszę wiedzieć, jak się nazywa. Jego kuzynka Bibcia Pałecka, moja koleżanka z klasztoru, jechała tym samym pociągiem i przedstawiła mi swego kuzyna. Rozmawialiśmy podczas podróży.

— No! No! Proszę! Słyszysz, Luniu? Panna jedzie z klasztoru i młodzieniec z nią rozmawia, przedstawia jej się i panna go pamięta do dziś dnia… Cóż ty, Luniu, na to? Hę?

Lunia ze zgorszeniem spojrzała w sufit. Wnuczka rotmistrza zaperzyła się.

— Dziadzio mnie bada jak inspektor policji! Dziadzio myśli, że ja się boję? Wcale się nie boję! Czegóż się mam bać? Cóż w tym złego? I cóż ja winna, że mi go wówczas Bibcia przedstawiła? Było przepełnienie, staliśmy wszyscy na korytarzu, on mi podsunął kuferek, abym mogła na nim usiąść, rozmawialiśmy…

— I tak sobie z pierwszym lepszym panna rozmawia? Aa, ładnych rzeczy się dowiaduję! Cóż Luniu? Cóż ty na to?

Takie samo zgorszone spojrzenie.

— Czy jeszcze mi dziadzio ma coś do powiedzenia? — gniewnie zapytała Stefcia zabierając się do wyjścia.

Dziadzio zaczął wpadać w złość. Nie dość, że urządza jakieś tam flirty, to jeszcze się zachowuje arogancko!

— To ci mam do powiedzenia — zawołał zirytowanym głosem — że sobie wypraszam, abyś się temu panu kłaniała i jeszcze do niego szczerzyła zęby! Odtąd masz mi się opowiadać, dokąd idziesz i jedziesz. Zrozumiała panna?

— A czy ja to chodzę lub jeżdżę kiedykolwiek w takie miejsca, iż miałabym robić tajemnicę? Dziadzio sam mi każe jeździć zmieniać pieniądze.

— Odtąd nie będziesz jeździć — huknął rotmistrz, niby komendę przed szwadronem.

— Dobrze — wzruszyła ramionami.

— I wypraszam sobie, aby panna na moje uwagi odpowiadała odburkliwie i trzęsła ramionami…

Stefcia milczała przez chwilę i przeczekała, aż się staruszek wysapał. Potem spytała pokornie, żałośnie:

— O co się właściwie dziadzio na mnie gniewa? Com zawiniła lub złego zrobiła? O tę rozmowę w wagonie? Miałam wówczas piętnaście lat! A teraz — ukłonił mi się…

— Ale czemu się doń uśmiechnęłaś? — spokojniej już burczał dziadzio.

— Tak to dziadziowi mówił pan Bzdura? Może być, żem się uśmiechnęła. — Miałam się skrzywić?

— Nie odpowiadaj mi arogancko!

— Ale o co dziadziowi chodzi?

— O co? O to, że wygadujesz na Zygmunta niestworzone rzeczy, a tym masz głowę zawróconą tamtym! Otóż! O to!

— Widziałam go po pięciu latach po raz pierwszy…

— Nie wykręcaj się. Ja się na tym rozumiem. Całe twoje zrywanie i tak dalej… teraz rozumiem. Tak sprawa stoi!

Stefcia milczała ze spuszczoną głową. Cóż miała mówić? Dziadzio mówił prawdę. Wyraźniej niż przedtem poznała swoją winę. Nie to, że teraz zrywa. Wcale nie, ale to, że pod wpływem namowy zgodziła się zamienić zaręczynowy pierścionek z Węgrzyńskim. Wszak go nie kochała! A chociażby tamten nie miał przyjechać, chociażby mieli się znowu przez pięć lat nie widzieć… wszystko jedno. Albo on, albo żaden. Wspomnienia z lat dziewczęcych odżyły teraz z całą siłą. Zdało jej się, że to było wczoraj… Niemożebne, by i on o tym nie pamiętał… Pięć lat, bo wojna przeszkodziła. Gdyby nie to, byłby niewątpliwie pierwej się stawił…

Pan Ignacy czerwony, rozkogucony, zwyczajem swoim odbywał wędrówkę po kancelarii i obmyślał, jak teraz dalej z wnuczką postępować. Jak przerwać, przeciąć ten „romansik”, który najwidoczniej był przyczyną, że Stefcia odrzuca tak doskonałą partię. I to dla kogo?! Dla jakiegoś tam Pal… Pałkowskiego, ekonoma, czy tam rządcę książęcego! Ładna awantura!

cdn.

[5] Uderzeniom krwi do mózgu.