czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Jerzy Turnau: „Wnuczka pana rotmistrza” — odcinek 8.


Jerzy Turnau: Wnuczka pana rotmistrza

V

Gdy Leon opuścił kwiatową werandę, panna Stefania przez chwilę stała jak nieprzytomna. Później ciężko upadła na trzcinowy fotel. Tarła dłonią czoło, które pokryły krople zimnego potu. Wreszcie szybko wybiegła.

Pani Gąsowska podążyła za Stefcią. Znalazła ją w ciemnym pokoiku, zanoszącą się w spazmatycznym płaczu. Próbowała uspokajać, głaskała, całowała. Gdy ucichły łkania, Muszka pieściła czułymi słowami.

— Wszystko się naprawi, Stefuś! Nie płacz. Pan Bóg łaskaw. Namówię Jula, żeby go zaprosił do Mysłówki. Zaproszę i ciebie. Wszystko się ułoży…

Stefcia uściskała przyjaciółkę, pożegnała. Prosiła, by Muszka wróciła do salonu i przeprosiła za jej nieobecność z powodu nagłego ataku migreny.

Tymczasem Pałecki musiał użyć dużego wysiłku, by rozegrać partię i nie narazić się na łajanie partnerów. Był tak wzburzony, że oczy zachodziły mu mgłą.

Czuł, że pomścił się należycie… może zanadto… może niesłusznie… Może trzeba było wysłuchać jej tłumaczenia się… Może rzeczywiście istniały powody, których on nie zna… Może narzeczony wykradł jej pocałunki, o których mówił ten wstrętny człowiek.

Potem znowu powracał przypływ zazdrości, gniewu… Jak mogła zgodzić się na przyrzeczenie ręki człowiekowi, którego, jak sama mówi, nie kocha… Dlaczego już dawniej nie zerwała, dopiero teraz…

I znowu przypomniał sobie jej biedne, błagalne oczęta, jej wyciągnięte dłonie, gdy w tak brutalny sposób wychodził.

— Ja widzę, że pan myślisz o zwycięstwach koalicji, czy też o tym żelaznym diable, co nim orzecie w Krzywodębach — karcił zamyślonego partnera Bibersztejn.

— To pewne, że jemu niewiasty nie w głowie — zauważył pąsowy jak ćwikłowy burak pan Ignacy, który ustawicznie popijał tokaja… Wolał grać w bridża, mosterdzieju, jak panie bawić. Inna to była młodzież za naszych czasów, co, Bibersztejn? Hę?

Gdy podczas ogólnych pożegnań Leon się dowiedział, że Stefcia już nie przyjdzie, że zachorowała, doznał uczucia, jakby mu obręcz żelazna ścisnęła serce… Miał ochotę uderzyć siebie samego w twarz. Taki gwałtowny żal go ogarnął, że chciałby upaść jej do nóg, całować jej stopy…

Skoro znalazł się w swojej samotnej siedzibie, uderzyła weń przecież powrotna fala… Co się stało, musiało się stać. Trzeba było przeciąć tę niejasną sytuację. Tu nie ma wytłumaczenia. Jeżeli się jednemu przyrzekło serce i rękę — nie wolno do drugiego się wdzięczyć, uśmiechać, wzywać na pogadankę w cztery oczy… Tego uczciwej pannie czynić się nie godzi.

Zbudził się nazajutrz w rozterce duchowej. Rozważając wczorajsze spotkanie, roztrząsając je ściśle rozumowo stwierdził, że uczucie gniewu i zazdrości go poniosło i że właściwie nie poznał wszystkich przyczyn i komplikacji nieszczęsnych zrękowin, o których przecież koniecznie Stefcia chciała mu mówić… Coraz wyraźniej, już całkiem wyraźnie poznawał, że postąpił zbyt szorstko, bezwzględnie, niesprawiedliwie…

Stwierdził także, że ją kocha, że myśli i wyobrażenia jego opanowane są jej najmilszą istotką, że pragnie ją znowu zobaczyć, słyszeć jej głos, że mimo wszystko, cokolwiek było i cokolwiek by się jeszcze dowiedział, nie może się jej wyrzec, że ją kocha więcej niż dawniej, dziś więcej niż wczoraj, że kocha całą duszą, do szaleństwa… I jakby zniewolony jakąś siłą szedł przez długi łan żyta, który łączył się z polami Rębowa, nie tylko dlatego, że tam orał pług motorowy, lecz raczej, żeby być bliżej… żeby z daleka bodaj zobaczyć dach, pod którym ona przebywa.

* * *

Stefcia spała kilka godzin zaledwie. Zbudziła się o świcie. Po dniach pochmurnych i przekropnych zajaśniał pogodny ranek. Balsamiczna woń dopiero co ze snu zbudzonej przyrody wtłaczała się przez otwarte okno.

Wyskoczyła z łóżka, uklękła do pacierza, pochyliła głowę, a długie włosy złocistą falą pokryły szyję i ręce, którymi w modlitewnym skupieniu zasłoniła oczy. Zarzuciła lekką poranną odzież, na bose nogi założyła słomkowe kierpce, ze zwiniętą w kłębek bielizną kąpielową przeskoczyła przez parapet i stanęła przed domem, cała w różowych blaskach słońca, które właśnie czerwonym, jeszcze nieco sennym okiem wyjrzało spoza drzew, obciążonych lipcową bujnością liści.

Wychodzenie przez okno było zwykłym sposobem opuszczania mieszkania przez Stefcię w godzinach porannych, aby hałasem otwieranych drzwi nie przerywać snu dziadzia i babci.

Ogród rębowski tonął jeszcze w cieniu starodrzewia. Szmaragdowe głębie kryły się przed słońcem, chłodne, mokre jeszcze od zimnych pocałunków nocy. O sto kroków od dworu płynęła wartkim nurtem rzeczułka, a raczej odnoga głównej rzeki, przekop, dla popędu młyna, co klekotał pod folwarkiem. W miejscu, gdzie młynówka przecinała park, w cieniu lipy i klonu zbudowana była łazienka, połączona z siedzibą właścicieli Rębowa gęstym szpalerem wysoko obciętego głogu.

Stefcia przez chwilę się rozglądała, a upewniwszy się, że w zamierzonej wyprawie z nikim się nie spotka, lekka jak niesiony wiatrem puszek kwiatowy przebiegła szpaler, stanęła nad tonią zieloną, dymiącą porannym oparem i bez namysłu, jak żaba plusnęła w wodę. Doznała uczucia duszenia przez nagłą zimnotę, co ją zewsząd przyparła. Próbowała się zagrzać płynąc z wysiłkiem przeciw prądowi. Lecz woda tak się oziębiła wskutek wczorajszego deszczu, że Stefcia niedługo mogła się cieszyć kąpielą. Wyszła sapiąc, czerwona, orzeźwiona przez zimne fale.

Nerwy jej po doznanym wczorajszego wieczoru wstrząsie powróciły do zwykłej tężyzny. Energia, pewność siebie, ochota do czynu rozgrzewały jej serce, pulsowały w żyłach młodego, zdrowego życia.

Miała już plan gotowy. Niechaj się dzieje, co chce, niech ją wyśledzą, niech naskarżą dziadziowi — wszystko jedno. Musi się z Leonem widzieć, i to już dziś. Musi! On musi ją wysłuchać, zrozumieć. Musi! Przecież on jest dobry i kochany. Tyle o nim słyszała od Bibci i tak go dokładnie poznała w ciągu owych rozmów… Niepodobna, żeby się był zmienił… Wszystko, co on mówi, takie rozumne, szlachetne… A w oczach jego, w wyrazie twarzy tak niewątpliwie odgaduje jego zacną duszę. Nawet dziadzio na niego patrzy łaskawie… To wszystko, co się wczoraj stało, to jakieś nieporozumienie. I po części jej wina. Zamiast odczekać, aż on wypowie swój słuszny zresztą do niej żal, oburknęła go gniewnie. Dziś opowie mu wszystko łagodnie, pokornie. Wyjaśni dokładnie, od początku. Z pewnością nabajczyli mu złośliwie!

Stefcia wiedziała, że Łukasz i Bzdura to para plotkarzy, którzy chcąc się podchlebić dziadziowi, zawsze ją szpiegują. Wiedziała, że Węgrzyński zdołał pozyskać ich przychylność. Wiedziała również, że Bzdura, chociaż w oczy uniżony, jest fałszywy. Wiedziała, że się przyjaźni z ekonomem Kaletą z Krzywodębów, pijaczyną i blagierem. Zapewne via Łukasz-Bzdura-Kaleta Leon dostał informacje. Dlatego był wczoraj taki zimny i ironiczny. Dlatego przyjechał, żeby swój żal wypowiedzieć, a ona, zamiast go wysłuchać… I niemal już całą winę wczorajszego zajścia składała Stefcia na siebie.

Wyłożyła z szafy „chłopskie” ubranie. Nie to paradne, krakowskie, przeznaczone na dożynki i wesela wiejskie, na które dziadzio sam pasjami lubił uczęszczać i wnuczce pozwalał. Dziś wzięła zielonawą spódniczkę w różowe kwiaty, szary fartuszek, ciemny gorsecik ze skromnymi naszywkami, a włosy przewiązała chustką koloru młodej trawy, zdobną w ceglaste jagody.

W kuchni zjadła z apetytem cały talerz barszczu owsianego, zakąsiła razowym chlebem (stara Lipszowa, klucznica mówiła przy takich okazjach, że świat się przewraca, bo panny jedzą barszcz, a pokojówki żądają kawy), po czym nakazała karbownikowi, by jej wydał sierp.

Na dziedzińcu słychać było pukanie, klepanie i rumor zakładanych drabin. Uchwalono bowiem, gdy tylko lepiej obeschnie, prowadzić dalej przerwaną słotą zwózkę żyta. Stefcia wyszła na łan pszenicy, gdzie uwijało się sporo żeńców. Pracowała z nimi przez godzinę, po czym, niby dla przechadzki, podążyła przed siebie. Lecz gdy tylko zakrył ją wąwóz, od razu pod kątem prostym zwróciła się na prawo, ku granicy pól rębowskich, ku olszynce.

Wczoraj, w niedzielę po mszy mówiła jej Karolcia, że pszenica po deszczu dojrzała, rozpoczęła więc żniwo jeszcze przy sobocie, a w poniedziałek chce dokończyć. Ponieważ rozmawiały bez świadków, więc chichocząc się nadmieniła Karolcia, że na granicznym polu orze ten „żelazny diabeł” i że „ładny rzońca” przy tym pługu się pojawia. W sobotę widziała go przez kilka godzin. Stefcia miała jakieś mocne przeczucie, że Leon i dzisiaj przybędzie.

Gdy jednak stanęła do żniwa obok żarliwie już pracującej mlecznej siostry, jeszcze go nie było. Na długim łanie książęcym bieliły się rzędy nieuprzątniętych snopów żytnich wśród czekoladowych smug podoranej motorowym pługiem ścierni. „Żelazny diabeł” pruł ziemię sześciokrotną skibą, huczał, jęczał, dudnił, a czasami strzelał jak z pistoletu lub warczał gniewnie, niby złośliwy brytan olbrzymi. Dwukrotnie już przewlókł żelazne cielsko niesione przez potworne koła. Dwukrotnie malał w oddali, błyskając ostrymi chwytaczami. A Leona ani śladu…

Słońce piekło już dokuczliwie. Wysoko na niebie rozpostarły się chmurki białe, spękane, niby rozlane gdzieś przypadkiem kwaśne mleko.

— Bardzo piecze! Będzie deszcz — zawyrokowała Karolcia ocierając spocone czoło ramieniem.

— Trzeba się spieszyć — mówiła Stefcia, nie przerywając roboty.

Pod sierpem panienki aż szumiały zżynane źdźbła pszenicy, a za jej plecami narastały mocno związane, ustawione sztorcem snopki. Oglądnęła się.

— Już mam dwanaście snopków, będzie wnet mandel. Umiem żąć? Co?

— Wiadomo wszystkim we wsi, że panienka lepsza, jak wsiowa dziewucha. Panience ino przodownicą być przy żniwie.

— Czemu mnie „panienkujesz”, gdy jesteśmy same?

— Bo tak trzeba.

— Nie trzeba. Po śmierci wszystkie będziemy równe.

— Co też się Stefci śni o śmierci mówić?

— Trzeba często o niej myśleć. Mniej się grzeszy. Wczoraj wieczór dużo o śmierci myślałam.

— Przez co się panience życie przykrzy? Jak bym się wydawała za takiego walnego pana, to bym piszczała z kontentacji. Ani by mi w głowie były smutki.

— Nie gadajmy, bo nie skończymy przed deszczem.

Ucichły i znowu słychać było pospieszne szurganie sierpów.

— Psia… krew! — szeptem syknęła nagle wnuczka pana rotmistrza.

— Co Stefci?

— Urżnęłam się w palec.

— Laboga! Bardzo?

— Nie bardzo. Tylko draśnięte.

Wyssała krew z rany, po czym dalej kładła miedzianobarwne pokosy pszenicy. Była pewna, że przyjdzie. Nie teraz, to po południu, albo jutro… Musi przyjść…

Coraz to wyraźniejsze buczenie zwiastowało ponowne zbliżanie się samoorzącego pługa.

— Stefciu! Jest… idzie.

— Gdzie? Nie widzę?

— Zaraz za tym piekielnikiem… nie widzi panienka?

Stefcia dostrzegła Leona. Szerokim krokiem postępował obok motoru i mówił coś do kierującego nim człowieka. Pod słońce rysowała się jego wyniosła postać jako ciemna sylwetka, świeciły się tylko skórzane sztylpy.

Błyskawicznym ruchem wbiła sierp ostrzem w ziemię, szybko zsunęła zakasane rękawy. Przepaska osuszyła wilgotną od potu twarzyczkę. Skinęła na Karolcię, by podała dzbanek, który dziewczyna dla ochłody przy żniwie przyniosła i kazała wodą polewać sobie ręce… Przecież z takimi zaprószonymi rękami do niego nie wyjdzie… I trzeba zmyć tę zaschłą krew na palcu…

Wreszcie wprawnym ruchem uporządkowała chustkę na głowie, związała supełek na karku — i czekała.

Gdyby Leon szedł dalej za pługiem, musiałby przechodzić tuż obok poletka Karolcinej pszenicy i gdyby tylko spojrzał…

Ale on doszedł do drogi granicznej, stanął zwrócony ku rębowskim siołom i w zamyśleniu patrzył długo przed siebie.

Przyjdzie… czy nie przyjdzie? Nie — zawrócił. Zaczął iść ku domowi… Tak blisko i mielibyśmy się nie spotkać?! Wybiegła z pszenicy, stanęła na drodze…

— Hop! Hoop!

Oglądnął się. Nie poznał. Szedł dalej.

— Hop! Panie Leonie! To ja…

Zaczął się pilnie przyglądać tej zuchwałej dziewczynie, co się ośmieliła go wołać. Nagle z rozpromienioną twarzą złożył ukłon i w kilku susach był przy dziedziczce Rębowa.

— Pani… pani tutaj?

Stefcia tak była wzruszona, że zapamiętała się, nie mogła mówić. On patrzył na nią olśniony tym barwnym, słonecznym zjawiskiem, tym uosobieniem powabu wiejskiej dziewczyny.

— Więc to prawda, że pani, jak prosta dziewczyna chodzi do żniwa?

— Prawda, jak pan widzi. Żęłam tu obok pszenicę karbownika (wskazała ręką).

I nie wiedziała, jak rozpocząć rozmowę, zakłopotana, zawstydzona. Opuściła ją zwykła czupurność i swoboda. On zaczął pierwszy miękkim, łagodnym głosem:

— Panno Stefanio, ja panią przepraszam… Ja tak bardzo żałowałem mego wczorajszego zachowania… Byłem zdenerwowany…

Spojrzała z wdzięcznością.

— Wiedziałam, że pan dobry. Ale niech pan mnie wysłucha…

— Już niczego nie chcę słuchać. Kocham panią, jak wtedy… Jeszcze więcej, stokroć mocniej.

— Nie, panie Leonie. Musimy się rozmówić. Ja nie jestem bez grzechu, ja zawiniłam; nie powinnam była zgodzić się na owe zaręczyny… bo zawsze kochałam… (przyciszyła głos) pana.

— Moje jedyna!

— Niech pan pozna wszystkie szczegóły. Inaczej będę w obawie, że pan znowu…

— Już nigdy! Wierzę i ufam pani. Za wczorajsze moje postępowanie byłbym chętnie sam siebie wypoliczkował… Ale byłem bardzo… zazdrosny.

— Zazdrosny? Gdy się pan dowie o wszystkim, nie będzie pan zazdrosny.

Rozglądnęła się. W ciszy słychać było szmer zżynanej przez Karolcię pszenicy. Z dala dudnił motor i znów się zbliżał…

— Nie możemy w tym miejscu rozmawiać, panie Leonie. Zobaczą nas i… doniosą dziadziowi… a my jeszcze teraz nie możemy otwarcie przyznawać się do siebie! Ja panu zaraz wytłumaczę. Wejdziemy do tej remizy. Chce pan? Proszę iść za mną!

— Służę pani — zgodził się głosem nieco zmienionym, a stalowe ogniki znowu rozjaśniły jego źrenice.

Nie możemy otwarcie? A to dlaczego? Mówiła, że zerwała z tamtym… obawia się czegoś… co to ma znaczyć? W takim razie zdradza tamtego…

Stefcia szła naprzód przez gąszcze znaną, wydeptaną przez wychodzących tu dla ochłody robotników ścieżynką. Szła lekko, skrzypiąc żółtymi trzewikami, przeginając się czasem, by ominąć wystającą gałąź.

Leon postępował jej śladem, ogarniając wzrokiem jej gibką, kształtną, smukłą postać. Miłosne pragnienie przyspieszało mu tętno, lecz zarazem wróciły podejrzenia, którymi zatruł jego serce ów rudy Żyd-intrygant. Przecież moja siostra na to by się nie ważyła — myślał Pałecki. Przecież to zbyt wielka swoboda! Jednak to milutkie dziecko wyrosło na przebiegłą kokietkę… Zapewne nie zdoła się oczyścić z winy, o której sama wspomina, a której ciężkość powiększa zamierzone, ale jeszcze niedokonane zerwanie… Jak można urządzać taką schadzkę z nim, człowiekiem, którego właściwie niedostatecznie jeszcze poznała!? Chce mnie przebłagać swoimi wdziękami… Dlatego zwabiła mnie…

— Proszę uważać, bo gałąź! — odwróciła się, podając mu zgięty konar drzewny, by go tenże nie uderzył w odskoku.

Zaglądnął w te oczy czyste, szczere, spojrzał na te usta dziecięce, niepokalane… I znowu odmieniły się jego myśli… Postanowił z rezygnacją wysłuchać jej spowiedzi.

Ścieżka wprowadziła ich na niewielką polankę. Spłoszyli stadko sarniąt. Oglądając się trwożliwie, pierzchnęło bez szmeru.

Stefcia znała dobrze to miejsce. Tu z książką w ręku zaszyła się czasem w niedzielę po obiedzie, by zniknąć z oczu nudnych gości; tu często szła chłodzić się po pracowitej robocie w polu; tu w słoneczne dni jesienne leżała na trawie, otoczona kapiącymi złotem drzewami, wpatrzona w szafir nieba i szybujące po nim obłoki. Leżało tu ścięte niegdyś przez niewyśledzonych sprawców grube drzewo, którego górną część skradli, pozostał odziomek. Na tej kłodzie usiadła panna Stefcia i wskazała miejsce obok siebie Leonowi Pałeckiemu.

cdn.