sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Jej smok polował, więc ukryta w cieniu skały, wygodnie oparta o siodło, cierpliwie oczekiwała na jego powrót. Z wysokości kamiennej półki miała doskonały widok na najbliższą okolicę. Przed nią rozciągało się morze wydm i pojedynczych wysepek skalnych. Jedynym urozmaiceniem monotonnego krajobrazu były półkoliste cienie, rzucane przez bajeczne twory wietrznego rzeźbiarza piasku. Jednolitość szybko nużyła, dlatego nie czuwała cały czas. Przeciwnie, od czasu do czasu drzemała, zmęczona upałem. Okolica zastygła w całkowitym bezruchu – wszelkie żywe stworzenie znalazło sobie ocienione kryjówki, uciekając przed zabójczym żarem promieni Selenaris. Czuła, jak po jej ciele spływają krople potu. Leniwie sięgnęła po bukłak i pociągnęła z niego łyk wody. Była ciepła, więc skrzywiła się z niesmakiem. Nagrzane powietrze mocno drgało, malując w krajobrazie fantazyjne świetliste wzory, rozmazane niczym malunek na pergaminie, na który wylano wodę. Dlatego z początku nie zwróciła uwagi na niezwykłe zjawisko. Spory kawałek od niej, w skalnym wąwozie, w miejscu mocno ocienionym także dostrzegła drganie powietrza. W pierwszej chwili, nagminne na tych terenach zjawisko, nie wydało jej się niczym niezwyczajnym. Potem jednak dotarło do niej, że nie powinno ono wystąpić w cieniu. Jakieś niejasne uczucie chłodu przeniknęło do jej serca. Ostrożnie wycofała się za załom skalny i z bezpiecznego miejsca, wstrzymując oddech przyglądała się drgającemu powietrzu. Tworzyło ono coś na kształt ludzkiej postaci i przesuwało się wzdłuż wąwozu, raz szybciej a raz wolniej. Domyśliła się, z czym ma do czynienia i dreszcz strachu przebiegł po jej plecach. Był to latawiec – demon powietrzny powstały ze spalonych ludzkich szczątków. To nie była południca. Południce omijały cień i wyglądały bardziej jak wir powietrzny zerwany nagłym podmuchem wiatru. Latawiec istniał tylko za dnia, gdy słońce mocno świeciło. Żywił się ludzką energią, doprowadzając w krótkim czasie do wyniszczenia organizmu, a nawet zwęglenia ofiary. Gdyby latawiec spostrzegł obecność kobiety na skalnej półce, nie miałaby żadnych szans. Jeszcze bardziej skuliła się za osłoną załomu, nie przerywając jednak śledzenia demona. Nagle jej uwagę przykuło coś innego. Zza skał, z miejsca wyłonienia się latawca, wyjechało pięciu jezdnych – trzech konnych i dwóch wielbłądników. Głośno rozmawiając, spokojnie podążali przed siebie. Nie wiedziała co robić – ostrzec ich krzykiem przed niebezpieczeństwem i narazić samą siebie, czy nadal pozostawać w ukryciu? Już zdecydowała się uratować nieświadomych niebezpieczeństwa wędrowców, gdy zmieniła zamiar. Drgnęła zobaczywszy konia jednego z jezdnych. Był to jasny gniadosz z długą grzywą, niezwykłego kształtu łysiną i krótką skarpetką na lewej tylnej nodze. Tego konia poznałaby wśród tysiąca innych. Dosiadał go zabójca jej męża, w chwili ucieczki z miejsca zbrodni. Z tej odległości nie mogła dostrzec twarzy jeźdźca, a jedynie stwierdzić, iż nosił on inne szaty niż morderca, którego poszukiwała od dwóch lat. Nieświadomie dla samej siebie zaczęła się wychylać, by zobaczyć więcej, kiedy upiór nagle zawrócił w kierunku jezdnych. Na chwilę zatrzymał się przed nimi, po czym ponownie zawrócił i wyprzedził ludzi, oddalając się na sporą odległość. Nie wiedziała co o tym myśleć. Serce biło jej jak oszalałe. Wydawało jej się, że ci na dole słyszą jego głośne walenie. Schowała się za skałę opanowując przyspieszony oddech i starając się nie czynić żadnego hałasu. Jeszcze dłuższy czas po zniknięciu jezdnych siedziała bez ruchu, bojąc się nawet drgnąć. Lewa ręka zdrętwiała jej tak, że poczuła ból. Nieomal wpadła w panikę, gdy duży cień padł na półkę skalną i bezszelestnie przesunął się po ścianie wąwozu. Spory smok krążył nad miejscem jej ukrycia. Łopocząc skrzydłami i wzbijając kłęby kurzu wylądował obok niej. Odetchnęła z ulgą, choć jej serce długo jeszcze biło przyspieszonym rytmem. Czerwony Brzask z zaciekawieniem wbił w nią swoje spojrzenie. Uśmiechnęła się lekko na widok jego okrwawionego pyska – najwidoczniej polowanie miał udane. Zaraz jednak powróciła myślami do latawca i jezdnych, których widziała na dole. Będzie musiała natychmiast zameldować o tym swemu szwagrowi, nomarsze Inefresowi. On będzie wiedział, co począć z taką informacją. Zaprzątnięta tą myślą roztarła zdrętwiałą kończynę, szybko osiodłała gada i wskoczyła na jego grzbiet. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie podążyć za jezdnymi. Szczęściem rozsądek przeważył i skierowała się w kierunku miasta. Smok – jak każdy gad – doskonale czuł się w taki upał, więc mimo niewielkiego rozleniwienia zjedzonym posiłkiem, żwawo mknął w kierunku domu.
Do miasta dotarła późnym wieczorem, kiedy słońce chowało się już za horyzontem. Przeleciała nisko nad pylonami jednej z bram, aby strażnicy mogli ją zobaczyć. Skierowała się do swego pałacyku, usytuowanego niedaleko wspaniałego pałacu jej szwagra. Wylądowała w ogrodzie w tumanach wzbitego kurzu i zwinnie zeskoczyła na ziemię, rzucając wodze w ręce niewolnika opiekującego się jej stajnią i smoczym leżem. Choć jej domostwo nie należało do najokazalszych w mieście, mogło poszczycić się kosztowną kamienną budowlą – schronieniem dla imponującego gada, który onegdaj służył jej mężowi. Z kamieni wznoszono tylko świątynie i pałace, jako że był to drogi materiał, wymagający wysiłku przy wydobyciu i transporcie. Jednak cegła mułowa wsparta drewnianym rusztowaniem, nie nadawała się na ściany smoczego legowiska. Gad swym cielskiem szybko rozwaliłby taką budowlę.
Niemal natychmiast przybiegła do niej Kore – niewolnica, ale i rządczyni jej domu. Wiecznie uśmiechnięta, choć bogobojna, trzydziestoletnia kobieta.
– Dzięki bogom światłości, że pozwolili wam, pani, wrócić cało z pustyni przesyconej piekielnym oddechem boga ciemności Hodgorna – padła na twarz, okazując uwielbienie dla swojej pani i ogromną radość z jej powrotu.
– Nie przesadzasz czasem Kore? – dała niewolnicy ręką znak by wstała. – Pustynia nie jest taka straszna, jeżeli się ją zna i respektuje jej surowe prawa.
Skierowała się do komnat pałacowych, a niewolnica podążyła za nią.
– To kara bogów za nieprzestrzeganie ich praw. Zamienili wspaniałe ogrody w morze piachu za zło, które zagościło w sercach wielu.
Nie chciała się z nią spierać. Nie była w nastroju do religijnych dywagacji.
– Każ mi przygotować kąpiel i lekki posiłek.
Rządczyni nawet nie musiała wydawać poleceń swoim podwładnym, gdyż kilka par czujnych uszu słyszało słowa swej pani i natychmiast udano się spełnić polecenia. Kore jednym bystrym spojrzeniem upewniła się, że były to odpowiednie osoby.
– Jego dostojność pan Inefres, przysłał wam, pani, cudnej urody wazę...
– Gdzie jest?
– Tu, w tej komnacie.
Waza rzeczywiście była cudnej urody i warta majątek. Kobieta wygodnie ułożyła się na leżance i z zachwytem przypatrywała się jej. Naczynie wykonano z białego alabastru. Miało cienkie, starannie wygładzone ścianki, długą szyjkę i kilka uszek, wystylizowanych na fantazyjne gałęzie drzewa, na których siedziały różnorodne ptaszki. Nawet wprawnemu rzemieślnikowi wykonanie takiego naczynia musiało zabrać tygodnie, przez co jego wartość była ogromna.
– Niech tu zostanie. Jutro z samego rana będę musiała rozmówić się z moim szwagrem.
Twarz niewolnicy jeszcze bardziej pojaśniała w uśmiechu, ale opuściła oczy w dół, by własną śmiałością nie urazić swojej pani.
Następnego dnia rano, odświeżona Namefer udała się do nomarchowskiego pałacu. Nałożyła na siebie piękną suknię z najdelikatniejszego, półprzezroczystego lnu. Zgodnie z tradycją dół plisowanej sukni dosyć ściśle przylegał do jej ciała, podkreślając krągłość jej bioder i długość nóg, których stopy obuto w misterne sandały, wykładane krwawnikiem i złotymi blaszkami. Szeroki pas haftowanego perłami materiału podtrzymywał suknię w talii. Dwa, nieco węższe, doskonale dopasowane pasy tkaniny biegły przez piersi i opadały na plecach ku talii. Delikatna materia nie maskowała powabu jej ciała, a przeświecające przez nią ciemne sutki jej jędrnych okrągłych piersi, niejednemu mężczyźnie przyspieszały bicie serca. Całości dopełniała bogata peruka z naturalnych włosów, zapleciona w cieniutkie warkoczyki o końcówkach pozawijanych złotą nicią. Nie chciała wyglądać tak strojnie, ale Kore tak długo leżała przed nią na brzuchu, póki nie ustąpiła. Domyśliła się, że chciała, by jej pani pięknie wyglądała dla Inefresa. Ona sama nie chciała, by nomarcha patrzył na nią jedynie przez pryzmat zewnętrznej urody.
Idąc przez miasto czuła na sobie pożądliwe spojrzenia mijanych osób. Jeden ze strażników jej domu torował drogę, czuwając nad bezpieczeństwem swej pani. Choć szła drogami dzielnicy bogaczy, często patrolowanymi przez miejskie straże, mogło się zdarzyć, że jakiś złodziejaszek zapuścił się w te rejony i wyczekiwał okazji w postaci bogato odzianej, samotnej kobiety.
Do pałacu wpuszczono ją bez zadawania jakichkolwiek pytań. Nie zdążyła jeszcze dojść do biura sekretarza, kiedy jakiś niewolnik poprosił ją do komnat jej byłej teściowej. Szybko się tam udała. Szlachetna dama, urodziwa czterdziestodwuletnia kobieta blisko spokrewniona z domem faraona, siedziała w gościnnej komnacie i słuchała śpiewu młodziutkiego dziewczęcia. Na widok wchodzącego gościa gestem dłoni odprawiła wszystkie osoby. Mimo swego wysokiego urodzenia przybyła kobieta na znak wielkiego szacunku głęboko pokłoniła się do stóp wielkiej damy, ale ta podniosła ją i serdecznie ucałowała.
– Ogromnie się cieszę, że cię widzę Namefer – dłonią wskazała gościowi krzesło.
– Ja również odczuwam radość na wasz widok, pani – szczerze zapewniła młoda kobieta.
– Słyszałam, że mój syn podarował ci alabastrową wazę.
Namefer w zakłopotaniu opuściła oczy.
– Czy przyjęłaś podarunek?
– Jeszcze nie, pani...
– A przyjmiesz?
– Nie wiem, pani.
– Będziesz musiała szybko się zdecydować, gdyż żona mego syna ma dużą władzę w pałacu. A jeśli zabraknie mojego poparcia...
Podniosła na byłą teściową oczy. Wielka dama dostrzegła w nich zdziwienie, coś jakby przestrach. Uśmiechnęła się łagodnie.
– Nie utraciłaś absolutnie mych łask Namefer. Przeciwnie, ogromnie podziwiam cię za uczucie, jakie żywisz do mego nieżyjącego syna. Ale uważam też, że kobieta nie powinna długo pozostawać bez mężczyzny. Ty nie masz nawet kochanków... – przerwała na moment. – Ja wybrałam. Zgodziłam się zostać żoną arcykapłana Orenheba. Za kilka tygodni zamieszkam w nowym domu.
Namefer zrozumiała, co jej teściowa miała na myśli. Po jej odejściu absolutnym autorytetem, zaraz po jej szwagrze, będzie jego żona. A ta z pewnością nie będzie chciała umilić jej życia u boku swego męża. Nie będzie chciała w ogóle widzieć rywalki u jego boku.
Młoda kobieta nie wiedziała, czy poślubić nomarchę. Pozycja drugiej żony, kobiety po pierwszych namiętnych uniesieniach, pomijanej, zapomnianej, zamkniętej w haremie, odsuniętej na bok życia...
Ponownie opuściła głowę.
– Wasza dostojność – w drzwiach komnaty stanął czarnoskóry niewolnik – jego dostojność, pan Inefres prosi dostojną panią Namefer do siebie.
– Szybko dowiedział się o twojej obecności – z zadowoleniem szepnęła wielka dama. – Idź już.
Namefer skłoniła się głęboko i poszła za niewolnikiem.
Szwagier oczekiwał jej w ogrodzie. Siedział pod rozpiętym na czterech słupach baldachimem i przeglądał jakieś dokumenty. Na jej widok promiennie się uśmiechnął.
– Witaj, najdroższa Namefer. Dobrze, iż wiatry pustyni przygnały cię wreszcie z powrotem.
– Mnie również cieszy twój widok, dostojny szwagrze – pokłoniła się oficjalnie państwowemu urzędnikowi.
– Siądź – gestem wskazał jej wygodny, obłożony złotą blachą i inkrustowany drogimi kamieniami stołeczek.
Nakazał niewolnikowi odnieść na miejsce zwoje papirusu i nalał kobiecie doskonałego wina z oaz. Upiła łyk i odstawiła czarkę na miejsce. Czekała, aż zagai rozmowę, inaczej wykazałaby się brakiem szacunku i złym wychowaniem.
– Czy podoba ci się mój podarunek, Namefer?
– Jest piękny, Inefresie.
– Nie tak piękny jak ty, Namefer – obrzucił ją uważnym, taksującym spojrzeniem, nie mogąc ukryć zachwytu nad jej urodą.
– Nie zasługuję na takie komplementy – zamilkła na moment, zbierając myśli. – Przyszłam tu, by podzielić się z tobą swoim odkryciem – powiedziała, odbiegając od tematu, na jaki chciał z nią rozmawiać.
W kilku słowach streściła mu to, co widziała poprzedniego dnia. Twarz nomarchy spoważniała.
– Coś niedobrego dzieje się wokół dworu królewskiego. Kilka dni temu próbowano zamordować następcę tronu.
Namefer była wielce poruszona wiadomością. To byłaby polityczna katastrofa. Następca tronu miał silną pozycję i swój własny dwór. Po śmierci księcia dwaj jego bracia mogliby zacząć rywalizować o prawo do tronu. Żaden z nich nie miał odpowiedniego poparcia i zdolności dyplomatycznych, by pokonać drugiego. Intrygi zaczęłyby wstrząsać dworem, co mogło doprowadzić do osłabienia władzy centralnej. Gdyby w najbliższym czasie zmarł władca, wówczas groziłoby to wojną domową i rozpadem państwa.
Wzdrygnęła się na samą myśl o takiej ewentualności.
– Czy złapano zamachowca?
– Nie można go było złapać. To był latawiec. Szczęściem jeden z pałacowych magów był w pobliżu i zniszczył demona.
– Skąd się wziął? Był samoistny?
– Nie. Mag stwierdził, że stworzony przez człowieka. Twoje dzisiejsze obserwacje potwierdzają jego podejrzenia.
Nomarcha skinął ręką i podszedł do nich skryba z paletką pisarską i tabliczką. Jego pan podyktował mu kilka słów, polecił pismo opatrzyć jego osobistą pieczęcią i przesłać do królewskiego pałacu, do rąk własnych osobistego sekretarza jego świątobliwości faraona. Namefer taktownie milczała.
– Powinnaś się zaciągnąć w szeregi królewskiego wywiadu – zażartował, gdy pisarz oddalił się. – Jesteś cierpliwą osobą i bystrą obserwatorką.
– Tym razem miałam po prostu szczęście. A robię to ze względu na pamięć o twym bracie Ineferze.
– Tak, wiem i podziwiam cię za to. Jesteś zupełnie inna niż engarskie kobiety. Masz duszę wojownika.
Uśmiechnęła się delikatnie.
– Czy wejdziesz do mojego domu? – spojrzał jej w oczy.
Spodziewała się tego pytania, ale miała nadzieję, że na tyle odbiegła od tematu, iż nie zada go teraz. Od dawna domyślała się jego afektu do jej osoby, ale do tej pory nie wypowiedział słowami swych uczuć. Jedynie jego gesty i spojrzenia zdradzały go. Nie był pewien jej serca, a i nawał obowiązków związanych z nomarchowskim stanowiskiem nie dał mu sposobności na otwarcie się. Jednak ostatnio, gdy czas żałoby po jej mężu minął, coraz częściej dostawała dowody jego miłości. Całe otoczenie podejrzewało ich, lecz oni nie wykonywali zdecydowanych kroków. Namefer obawiała się utraty wolności i zatargów z pierwszą żoną, a on nie był pewien jaką odpowiedź uzyska. Bał się, że jej ciągle żywa miłość do brata każe jej go odtrącić i oddali ją od niego.
– Inefresie... – wahała się.
– Oficjalnie, jako żona.
– Po co komu żona, która nie może dać mężowi potomstwa? – wstała nieco podenerwowana. – Taka kobieta nadaje się co najwyżej na nałożnicę, a i taką nie ma się co chwalić.
Nomarcha także wstał, ujmując jej dłoń.
– Tak mądra kobieta jest ozdobą domu. Widziałem jakim uczuciem darzył cię mój brat, jaką podporą byłaś dla niego i powiernicą jego problemów. Zawsze twardo stałaś u jego boku, w każdej chwili gotowa dla niego wszystko poświęcić.
– Czyż nie to powinno się dawać najdroższej osobie? – szepnęła, patrząc na jego mocną dłoń trzymającą jej własną.
– Wiesz, jakie uczucie żywię względem ciebie, Namefer... od kiedy po raz pierwszy ujrzałem cię jako żonę Psenesa.
Nie spodziewała się takiego wyznania. Myślała, że szacunek jaki jej okazuje, wynika z miłości do młodszego brata.
– Chciałbym, byś była mi taką żoną, jaką byłaś dla Psenesa.
Zamrugała oczyma jakby dochodząc do siebie po czymś, co ją bardzo poruszyło.
– To nie będzie możliwe. Jako druga będę zawsze w cieniu, jako niepłodna stać będę jeszcze niżej... małżeństwo zlikwiduje moją niezależność.
– Zachowasz swój majątek, a w prezencie ślubnym dam ci cztery wsie i posiadłość poza miastem z winnicą, polami i niewolnikami. Będziesz zabezpieczona. Twoje prawa jako małżonki zostaną zapisane i nikt nie będzie w stanie podważyć twojej tutaj pozycji.
– Safeje nie będzie zachwycona.
– Zawsze będzie pierwszą żoną i matką mego pierworodnego syna. Mam nadzieję, że innych potomków także.
Namefer westchnęła.
– Czy nie prościej by było, bym została twoją kochanką? Gdy ci się znudzę, po prostu mnie odprawisz. Nie zniosę opuszczenia i zniewolenia haremu po minięciu miłosnych uniesień.
Popatrzył na nią karcąco za sam taki pomysł. Dla niego nie była tylko przelotną miłostką.
– Chcę cię mieć jak najczęściej przy sobie. – Inefres delikatnie ścisnął jej dłoń. – Zostawię ci pełną swobodę, nie będę ograniczać. Małżeństwem pragnę podkreślić moje uczucie i okazać należny ci szacunek.
Odwzajemniła jego uścisk, ale nie zbliżyła się bardziej do niego. Tak bardzo przypominał jej męża. Kochała go, ale starannie maskowała swoje uczucia. Obawiała się tego związku, ale teraz powoli rozwiewały się jej wątpliwości.
– Daj mi dwa dni czasu, bym wszystko przemyślała.
Uśmiechnął się i przyciągnął do siebie. Namiętność z jaką ją pocałował, skruszyła wszelkiej jej opory. Czuła, jak jej ciało zaczyna pulsować falami pożądania, ale zachowany rozsądek mówił jej, że to nie miejsce i nie pora. Z pewnością kilka par oczu śledziło ich poczynania.
– Inefresie... – stanowczo wysunęła się z jego objęć.
– Będę u ciebie po zachodzie słońca – szepnął jej do ucha, ponownie przysuwając do siebie i jednocześnie muskając wargami szyję.
cdn.