niedziela, 22.12.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Małgosia ujrzała blady kształt. Była tak zniechęcona, zajęta niewesołymi myślami, że dopiero po chwili dotarło do niej, że to goły tyłek Jasia, bielejący w mroku koloru butelkowej zieleni. „Ale jestem napalony!” — usłyszała. Jęknęła. Obserwowała zrezygnowana poczynania mężczyzny. Szurał butami ciągnąc po podłodze spodnie i majtki. Potknął się, zaklął, stanął. „Albo nie” — rzucił i zabrał się energicznie za usuwanie pudeł z zastawą stołową, podrabianą ceramiką z Delft, uniwersalnym urządzeniem kuchennym, o którym Izabela wypowiadała się z najwyższym entuzjazmem. Były tym jeszcze garnki z podwójnym dnem, żelazko na parę, obrusy, serwety i serwetki, ręczniki, czajnik bezprzewodowy i inne użyteczne przedmioty niezbędne w życiu młodej gospodyni. Spłoszona wodziła wzrokiem za włócznią okazałego penisa myśląc, że zaraz zostanie nią przebita i że nie będzie to przyjemne. Przestała słyszeć posapywanie mężczyzny „O, Boże! Zaraz się zacznie! — krzyknęła w duchu. — Niech ktoś zadzwoni albo zapuka! Izabela, gdzie jesteś?!”.
— Bez sensu. Kompletnie bez sensu. Lepiej zróbmy to tu! — mężczyzna wyciągnął silne, owłosione ramię.
— Gdzie?
— Na podłodze.
— Tam są kartony z twoimi poradnikami ubezpieczeniowca.
— Przesunę je. Cholera! — Jaś zerknął na zegarek. — Zaraz będą ci faceci od jedzenia.
— Kochanie, odłóżmy to na wieczór.
— Wieczorem będę skonany, wiesz, na co się zanosi — zaszurał butami, znalazł się przy Małgosi, złapał zębami pachnące ucho dziewczyny i niewyraźnie wymamrotał: — Jestem napalony, to nam nie zabierze dużo czasu, chodzi o to, żeby się szybko dogadać. No?
Rozejrzał się. Wypuścił ucho, drgnął. Sapnął.
— Albo nie! Mam kapitalny pomysł! Staniesz przy ścianie, w rozkroku, kapujesz? Dupcią do mnie. Ja cię kręcę… ! — zachłysnął się. — Położysz dłonie nad głową, wiesz, jak na amerykańskich filmach, jak gliniarze złapią jakiegoś faceta i go obmacują, czy nie ma spluwy…
— Nie — przerwała mu.
— Nie? — cofnął brodę.
— Nie.
— A jak chcesz?
— Normalnie.
— Klasycznie?
— Tak.
— W porządku. Okej. Nie ma sprawy.
Pociągnął ją na środek pokoju. Przesunął karton z poradnikami ubezpieczeniowca robiąc miejsce. Przyjrzał się swojemu dziełu.
— Gotowe!
Małgosia westchnęła cicho. Zrobiła krok, włożyła palce za gumkę majtek. Wolała mieć to już za sobą. Powstrzymał ją.
— Albo nie! — przesunął karton z powrotem. — Tak będzie lepiej.
— Masz nowy pomysł?
Zamachał dłonią nakreślając jakiś kształt. Domyśliła się, że chodzi mu o jakąś seksualną ekstrawagancję.
— Położysz się brzuszkiem i wypniesz pupcię — w półmroku poruszył ramionami. — Ja cię kręcę, ale będzie fajnie!
Mówili szeptem, ponieważ byli w pokoju, w którym nie powinno ich być. Tak zdecydowała Izabela. Walter nie wypowiadał się. W przyszłości będzie to pokój dziecięcy. Z południową wystawą i widokiem na uroczy, zadbany ogródek, w którym dziecko będzie mogło się bezpiecznie bawić i wzrastać otoczone miłością. Ogródek z plastikową huśtawką, plastikowym basenikiem, plastikową piaskownicą, plastikową karuzelą, gipsową sarenką pod gipsowym muchomorem. Teraz, przez szczelnie zasłonięte okna, wpadało do środka rozproszone, zielonkawe światło. W kącie stało łóżeczko na biegunach z wymalowanymi siedmioma krasnoludkami o pyzatych, rumianych twarzach opojów i świntuchów. Przede wszystkim trzeba będzie zmienić zasłony w oknach na jaśniejsze. Wesołe, dziecięce zasłony. To sprawa Małgosi, przyszłej czułej, kochającej matki. Izabela, kupująca regularnie „Cosmopolitana”, „Glamour” i „Twój Styl” dyskretnie usunęła się w cień. Zasypywała Małgosię pytaniami i natychmiast na nie odpowiadała z wyrozumiałym uśmiechem kobiety dojrzałej i odrobinę rozczarowanej. Małgosia wolałaby się kochać w hotelu, nawet w samochodzie, tylko nie w tym pokoju.
— Hej, dziewczyno, rusz się! Prawie trzecia! Popatrz na mistrza! Rwie się do roboty! — szepnął Jaś z zachwytem.
Położył jej dłoń na rozpalonej główce w kolorze burgunda; rzeczywiście, pulsowała z zapałem.
— Ostatecznie jeśli nie chcesz z kartonem, to klasycznie.
— Wolę klasycznie.
— Nie ma sprawy. Uwielbiam kochać się z tobą w każdej pozycji — zapewnił Jaś żarliwie.
Słowa zabrzmiały jak wyznanie wiary. Małgosia jakoś naturalnie pomyślała o świętokradztwie, które za chwilę ona i jej występny kapłan popełnią. Nie umiała nabrać dystansu do spojrzeń Gapcia, Śpioszka, Śmieszka i całej reszty krasnali łypiących na nią figlarnie ze ścian łóżeczka. Pracując od świtu do zmroku w lesie, nie mieli najmniejszego pojęcia, jak ważny jest w życiu ludzi seks i jaka się z nim wiąże odpowiedzialność. Żyli w harmonii z przyrodą, mieli skromne marzenia. Albo w ogóle ich nie mieli. Dużo pili. Póki nie zjawiła się atrakcyjna Królewna Śnieżka z tymi swoimi krągłościami, wypukłościami, wklęsłościami, niebieskimi oczami, czerwonymi wargami, białymi ząbkami, mlecznymi udami i tak dalej.
— Twoi rodzice nie będą zadowoleni.
— Nie mów mi teraz o moich rodzicach, do licha! Jeszcze chwila, a nic z tego nie będzie. Jestem dzisiaj w kapitalnej formie!
Małgosia zdjęła majtki, położyła się na dywanie. Od razu poczuła świerzbienie na plecach i pośladkach. Na pewno spoci się i świerzbienie stanie się nieznośne. Dostanie wysypki. Jaś najpierw przygniótł narzeczoną, a potem, pomrukując gardłowo i dziko, wtargnął w nią. Był twardy, ciężki i kosmaty. Małgosię bolało, ale w sumie była mu wdzięczna, że się tak szybko ze wszystkim uporał.
— Jest cudownie! Ooo! Bosko! Jest cudownie? Chcę, żeby tobie było cudownie, tak jak mnie jest cudownie! Oooo! Jest słodko! Jest ci słodko?
— Jest słodko.
— Powiedz, że jest cudownie.
— Jest cudownie.
— Ale słodko! Ja cię kręcę! Jest ci słodko?
— Tak.
— Powiedz, że czujesz rozkosz!
— Czuję rozkosz.
— Powiedz, że nie udajesz.
— Nie udaję.
— Och! Cudownie! Ja cię kręcę! Zaraz będę miał! Też będziesz miała?
— Nie.
Za drzwiami rozległ się natarczywy dźwięk telefonu, Małgosia zacisnęła palce na szerokich ramionach niecierpliwego kochanka. Usłyszeli kroki i głośny okrzyk Izabeli:
— Jaś! Telefon! To na pewno Zdobniak!
— Cholera! — Jaś zdusił przekleństwo.
Opadł bezwładnie na ciało Małgosi.
— Niech to szlag trafi! Przeklęty telefon. Nienawidzę telefonów! Nie będę niewolnikiem telefonów. Wymyślając telefony ludzie sami założyli sobie pętlę na szyję!
Telefon nadal dzwonił.
— Cholerni frajerzy! — wykrzykiwał Jaś szeptem w ucho Małgosi. — A to wszystko dla cholernej forsy!
— Walter, nie widziałeś Jasia?
— Nie. Za pięć minut przyjedzie ktoś z „Weselnego Jadła” ustalić menu. Jaś i jego kobieta powinni być przy tym! Nie ja będę żarł te wszystkie sałatki smakujące jak trawa!
— A ja ostrzegam, żebyś nas nie kompromitował swoimi gustami jaskiniowca! — warknęła Izabela.
— Prawie miałem! — Jaś bił pięścią w dywan. — Prawie miałem! Niech to szlag!
Telefon przestał dzwonić. Walter Skoczek przestał go przekrzykiwać. Izabela wróciła do kuchni. W hallu zapadła cisza. Jaś zsunął się z narzeczonej.
— Przepraszam, kochanie, że cię nie zaspokoiłem — szepnął.
— Drobiazg.
— Obiecuję, że następnym razem nie nawalę.
Zerknął na zegarek.
— Kwadrans po trzeciej. Chyba będziemy musieli jakoś wyjść. Nienawidzę telefonów! Ludzie są niewolnikami telefonów! To głupie, żeby urządzenie sterowało życiem człowieka!
Ledwo wymknęli się cichaczem z dziecięcego pokoju, kiedy rozległo się stukanie do drzwi, a następnie elektroniczna wersja „Usta milczą, dusza śpiewa” Lechara. Izabela wystawiła głowę z kuchni.
— Gdzieście się podziewali? Małgosia, jesteś mi potrzebna. Załatwcie szybko tych z „Weselnego Jadła” i zadzwońcie do Roberta. Telefonował.
— Dobrze, mamo — odparł Jaś.
W progu stało dwóch firmowo uśmiechniętych mężczyzn w szarych garniturach, białych koszulach i purpurowych krawatach. W butonierkach tkwiły kremowe róże. Jeden był wysoki i tęgi, majestatyczny, jego towarzysz zaś niski i chudy. Mimo uśmiechu miał na twarzy trwały wyraz ssącego cierpienia i nienawiści do szczęśliwców z prawidłowo pracującym przewodem pokarmowym. Natomiast ten wysoki i tęgi sprawiał wrażenie, jakby nigdy w życiu na nic nie chorował. Obaj nienaganni. Wyższy wskazał na siebie i kolegę:
— Badura, specjalista od potraw i Suchy, specjalista od trunków. Z „Weselnego Jadła”. Byliśmy umówieni — przypomniał na wszelki wypadek.
Zerknął na zegarek tak dyskretnie, że ani Jaś, ani Małgosia nie daliby głowy, że to zrobił. Ale z kolei nie daliby głowy, że tego nie zrobił. Czuło się klasę i profesjonalizm. Wszyscy przeszli do bawialni zasiadając przy imitującym rokoko stoliku z artretycznie wygiętymi nóżkami.
— Zatem potrawy — Badura zwarł grube palce mocnych, dobrze utrzymanych dłoni zastanawiając się chwilę.
— Czy macie państwo jakieś specjalne życzenia? Co do dań głównych lub przystawek?
— A co teraz mamy w modzie w dziedzinie potraw? — zapytał Jaś.
— Doskonale postawiona kwestia — uśmiechnął się aprobująco Badura. — Nasz wróg to cholesterol, zatem niska kaloryczność. Ponadto błonnik, błonnik i jeszcze raz błonnik. Podążajmy za wskazaniami nauki.
— Cała masa zasadniczych problemów — wtrącił Suchy, grający najwyraźniej drugie skrzypce.
— Ale nie są to problemy, których nie dałoby się rozwiązać — uspokoił Badura. — Właśnie od tego jesteśmy.
— A coś z mięs?
— Jakich mięs? — Badura i Suchy zatopili nieruchomy wzrok w dziewczynie.
— Pieczeń, rolady, kotlety schabowe…
Specjaliści spojrzeli po sobie, ich oczy wyrażały ponury tragizm i zarazem wstydliwe rozbawienie. Położyli palce na ustach, chrząknęli. Na zdrowej twarzy Badury zagościło rozdrażnienie.
— Zapomnijmy o kotletach, jeśli nie chcemy, żeby świat zapomniał o nas.
— Mamy zapomnieć o tradycyjnej polskiej kuchni?
— A jak się, przepraszam — Badura przerwał Małgosi, w jego głosie słychać było pogardliwe nutki, których nie starał się już ukryć, jakby sprawy przybrały obrót najgorszy z możliwych — schabowe kotlety mają choćby do fond d’artichant mausselin czy paupietes de chou rouge? A mówimy zaiste o prostych potrawach, dopiero przed nami wyższe piętra świątyni sztuki kulinarnej.
Zapadła ciężka, niezręczna cisza. Małgosia pochyliła głowę, Jaś objął ją ramieniem i przytulił.
— Niepotrzebnie się spierasz, kochanie. To specjaliści. Polegamy na panów wyrobieniu — zwrócił się z przepraszającym uśmiechem do przedstawicieli firmy „Weselne Jadło”.
— Doskonały wybór — pochwalił go Badura.
— Więcej zaufania do nauki, młoda damo — dodał Suchy.
Przełknął ślinę, stercząca, ostra grdyka wielkości piąstki dziecka przesunęła się pod szarą skórą.
— My proponujemy rozwiązania stosowane w najelegantszych lokalach Europy. Proszę mi wierzyć, tam się nie jada kotletów schabowych. Na miłość boską! — Badura wybuchnął. — Przecież to barbarzyństwo! Kto dziś jada wieprzowinę?
Z płaskiej aktówki obciągniętej czerwonym atłasem, z ozdobną aplikacją stylizowaną na Art Nouveau wydobył kawałek eleganckiej tektury o złoconych rogach.
— Oto karta, jaką proponujemy gościom na tego rodzaju przyjęcia — zakomunikował.
— Jakiego rodzaju?
— Przyjęcia weselne. Czyżby chodziło o inne? — Badura spojrzał na Suchego.
— Nie. Dlaczego? W porządku — zgodził się Jaś.
Wsadził nos w kartę. Badura i Suchy uśmiechali się zachęcająco, brzęczała mucha, Walter klął i pokasływał za ścianą, Izabela nuciła w kuchni jakąś własną kompozycję.
— Imponujące — Jaś podał kartę Małgosi. — Spójrz, kochanie, jaka znakomita propozycja.
Francuskie nazwy skakały jej przed oczami jak żaby.
— Zdajemy się na panów — przypomniała sobie, co wcześniej powiedział narzeczony.
— Oczywiście — potwierdził tenże. — Nie wkraczajmy w kompetencje specjalistów. Uważam to za wyraz arogancji i nieuzasadnionego optymizmu.
— Brawo! Interesująco postawiona kwestia — oznajmił Badura. — Przyjemnie jest pracować w kulturalnym domu. Ten kraj cierpi na brak profesjonalizmu i brak szacunku dla profesjonalizmu.
Zadzwonił telefon. Jaś spojrzał na zegarek, wstał.
— To z pewnością Zdobny. Kochanie, załatw wszystko z panami i nie zapomnij o panu Suchym, mam wrażenie, że nie znaleźlibyśmy lepszego znawcy trunków.
Niemal wybiegł z bawialni.
— O, tak! — Suchy łapczywie przełknął, cienkimi, owłosionymi palcami przypominającymi Małgosi chwytliwe odnóża ptasznika otworzył własną aktówkę. — Mam tu kartę lekkich napojów w sam raz na…
Małgosia uśmiechnęła się blado.
— Polegam na pana znajomości… okropnie boli mnie głowa — dotknęła skroni palcami.
Wstała. Badura i Suchy również.
— Doskonale Z pewnością będzie pani zadowolona. Dołożymy wszelkich starań, jednakże — Badura nachylił życzliwe ciało — niezbędna jest pewna współpraca. Choćby w niewielkim stopniu.
— Tak. Rozumiem. Przepraszam za moją arogancję i niekompetencję.
— Nie ma o czym mówić, młoda damo — Badura odsłonił wszystkie zęby.
— Będziemy pojutrze. O świcie.
Suchy postukał paznokciem w zegarek, niezadowolony, że nie pozwolono mu na prezentację oferty napojów. Słowa brzmiały jak groźba. I właśnie dlatego, na przekór irytacji, zmęczeniu i obawom, Małgosia odprowadziła obu do drzwi, poczekała w progu, aż wsiądą do dwuosobowego kabrioletu z gumowym dachem i pomachała rękę. Jaś zjawił się, jak tylko specjaliści zniknęli za rogiem.
— Co za faceci — chichotał. — Kto ich właściwie wytrzasnął?
— Twoja matka.
— Jesteś zmęczona? Moja maleńka. Posłuchaj, zakradniemy się do dziecięcego pokoju. Hm? I zrobimy coś bardzo, bardzo…
Nie dokończył, spojrzał na zegarek.
— Cholera! Mamy niecałą godzinę.
— A dlaczego nie miałbyś mnie wypieprzyć na górze? W łóżku?
— Nie podnieca cię atmosfera występku? Zakazany owoc i tak dalej? Chodź — pociągnął ją za rękę. Zatrzymał się nagle. — Jak ty powiedziałaś?
— Wypieprzyć. Przelecieć. Wydymać. Zerżnąć.
— Wybieracie się gdzieś?
U góry schodów pojawiła się Izabela z władczym wyrazem twarzy.
— Jesteś mi potrzebna, kochanie. Jak ci z „Weselnego Jadła”? Mam nadzieję, że będziecie zadowoleni. To znana firma obsługująca ekskluzywne przyjęcia, jestem pewna, że zadbają o wszystko.
— Za pół godziny, mamo. Dobrze? — poprosił Jaś.
— Nie ma mowy.
— Jezuniu, mamo! Za dwa dni będziemy małżeństwem! — Jaś rozłożył ręce.
— Koniec gadania. Małgosiu, kochanie, wejdź do mnie, potrzebuję kobiecej rady. Mam problem z upięciem góry tego cholernego kostiumu. Wiesz, zaczynam żałować, że zamówiłam ten kostium w „Kolorowych Szmatkach”. To naprawdę szmatki, jeśli o to chodzi. Dziwię się, że oni jeszcze egzystują. A ich główny krawiec, Umlau, to potwór. Jasiu, możesz dokończyć wypisywanie zaproszeń. I zadzwoń w końcu do Roberta. Biedny chłopiec, na pewno przeżywa szok aklimatyzacyjny.
— Już z nim rozmawiałem. Nie przeżywa żadnego szoku. Ten facet nigdy niczego nie przeżywa.
W hallu wyrosła duża i złowroga postać Waltera; w ręku trzymał „Poradnik Giełdziarza”. Spojrzał na Małgosię zaczepnie. Dziewczyna drgnęła.
— Co myślisz o ostatnich notowaniach sektora spożywczego?
— Nie przeszkadzaj nam — warknęła Izabela.
— Chcę zainwestować w kurczaki — obwieścił Walter.
— Nie wytykaj jej ciągle pochodzenia, tato — Jaś dotknął ramienia Małgosi.
— Po co ślicznej dziewczynie jakaś głupia giełda? — Izabela zaśmiała się.
— Jeśli ma być żoną mojego syna i matką jego dzieci…
— Spieszymy się na spotkanie z Robertem — przerwał ojcu Jaś.
— Chcesz, żeby twoja matka wyglądała jak stara baba?
Na długiej twarzy Izabeli malowały się złość i niedowierzanie.
— Małgosi nie interesuje twój kostium.
— A kogo obchodzą jakieś parszywe szmaty — wtrącił Walter.
Izabela spojrzała na męża zimno.
— Policzymy się później — syknęła.
— Jestem gotów dać ci placu tu i teraz! — Walter wysunął brodę.
— Przypominam — Jaś wyciągnął palec — że mam się widzieć z moim krawcem. Chyba, że jest wam wszystko jedno, w czym pan młody będzie brał ślub. Hę? A na szóstą zamówiłem stolik w „Madrygale”.
— Cały zarząd „Polskiej Blachy” poszedł w fałszowanie ksiąg — odezwał się nagle Walter zrezygnowanym głosem. Machnął gazetą giełdową. — Złodzieje. Mój makler namawia mnie, żebym inwestował w przemysł gumowy. Podobno prezerwatywy są w modzie. Nie wiem. Może. Tyle się teraz mówi o seksie… ale ja postanowiłem iść w sektor spożywczy. Ogłosili w „Świecie Drobiu” standing „Polskiego Koguta”…
— Osobiście nie mam zaufania do drobiarzy — Jaś wzruszył ramionami. — Faszerują kury kurzymi odchodami, zdechłymi kurami i hormonami dla kulturystów.
— Mają dużą progresję eksportu, w tym trzy kontrakty białoruskie.
— Rób jak chcesz — Jaś ujął Małgosię za ramię i pociągnął w stronę drzwi.
— Małgosia!
Zatrzymała się, spojrzała na Izabelę oczami krzyczącymi: „Jestem niewinna!”.
— Czy pomożesz mi z tym kostiumem? — Izabela wolno i wyraźnie artykułowała głoski.
— Jedziemy do Bonifacego, a potem na kolację — zakomenderował Jaś. — Wątpię, żeby Małgosię interesował twój ciasny, źle uszyty, cholerny kostium z kolorowych szmatek czy czego tam.
Jego matka zacisnęła wąskie wargi.
— Sądzisz, że mój kostium nie zainteresuje jej?
— Tak uważam. Ona nie jest z tych, co godzinami przewracają szmatki w szafie.
— Nie? Poczekaj, aż będzie w moim wieku. Aż straci młodość, urodę i zdrowie po latach prowadzenia domu dwóm takim parszywym łajdakom jak wy! — Izabela powiodła gorejącym wzrokiem po mężu i synu.
— Chodź — Jaś popchnął Małgosię.
— Małgosia! — krzyknęła Izabela. — Czy ciebie interesuje mój kostium?
Małgosia milczała wystraszona.
— Jestem pewna, że cię interesuje!
— Niespecjalnie — odparła nie podnosząc głowy.
— Wiedziałem — rzekł Walter.
Uśmiechnął się ze złośliwym tryumfem.
— Ach, tak? — Izabela odsunęła się od poręczy. — Rozumiem. No cóż… Chcę, żebyś zapamiętała, dziewczyno, że w życiu kobiety jest bardzo wiele takich chwil, kiedy może jej pomóc tylko druga kobieta. — Wbiła w narzeczonych lodowate spojrzenie ciemnych oczu. — Jak się tak dobrze zastanowić, to nie widzę powodu, żeby kobieta wiązała się z mężczyzną. Są teraz doskonałe urządzenia do masturbacji. Nawet zapłodnić można się sztucznie.
Z góry wiało chłodem. Małgosi było wszystko jedno, pragnęła jak najszybciej wyjść.
— Ja się nie znam na kostiumach… i w ogóle na modzie.
— Rozumiem — powtórzyła matka Jasia. — I tak bywa w życiu. Nie ty jesteś temu winna, moje dziecko. Rozumiem to doskonale.
I rzeczywiście, wyglądała, jakby nagle, tu, na schodach własnego domu pojęła, skąd się bierze wszelkie zło tego świata. Z obojętności. Jaś i Małgosia szybko wyszli; on ironizował, ona z ulgą, choć z drugiej strony z dręczącym poczuciem winy. Lubiła Izabelę. Mimo młodego wieku doceniała znaczenie rozczarowań w życiu kobiety. Jako zodiakalna waga starała się wszystkich zrozumieć. Kosztem siebie, bo pragnienie sprawiedliwości ludzie zawsze biorą za słabość.
— Nie przejmuj się moimi starymi — oznajmił Jaś w samochodzie.
Zamknęła oczy, położyła głowę na oparciu.
— Właściwie są na swój sposób mili — dodał po namyśle.
— Wobec tego ja go nie znam.
— Czego?
— Tego sposobu.
— Jesteś świetna — powiedział, nie wiadomo co mając na myśli.
Spojrzała pytająco.
— Kocham cię — dorzucił.
Przed butikiem Bonifacego Kożucha zakończył roztrząsać problem rodziców słowami:
— Jestem pewien, że się w końcu polubicie. Mają swoje dziwactwa, ale któż ich nie ma?
Wybór ubrania, cylindra, rękawiczek i laski zajął mu blisko godzinę. Przymierzył kilka marynarek zanim zdecydował się na rudobrązową w popielate prążki, z poprzeczną, różową nitką delikatnego dysonansu oraz popielate spodnie, do tego mysi cylinder i rękawiczki w gołębim kolorze, białą koszulę i rubinowy krawat z perłą.
— Jak bum cyk cyk, najpiękniejszy pan młody, jakiego ubierałem! — krawiec klasnął w dłonie.
Jaś parsknął śmiechem.
— Co? — Kożuch zajrzał Małgosi w twarz. — Chłopiec jak malowanie, he? Szczęściara z ciebie.
Jaś pociągnął nosem z głębokim zadowoleniem. Obracał się na wszystkie strony oglądając swoje wspaniałe odbicie. Lustro nie kłamało: był piękny. Kąciki mokrych oczu wzruszonego Kożucha opadły w smętnym wyrazie. Wydukał z trudem:
— Pię-ękny chłop z niego.
Jaś wybrał czerwoną różę z wazonu i włożył do butonierki.
— No? Jak teraz, Bonifacy?
— Porcelanowa laleczka, jak Boga kocham.
Jaś pociągnął za platynowy szal spływający z szyi krawca rozedrganą księżycową strugą na imperatorską gwiazdę Romanowów. Kożuch chodził w czymś długim, bardzo czarnym i bardzo srebrnym, w czym wyglądał jak czarnoksiężnik.
— Jestem gotów w to uwierzyć, Bonifacy.
— Uwierz, sukinkocie, uwierz.
— Doprawdy? — Jaś okręcił koniec szala wokół wskazującego palca.
— Mógłbyś mnie tym uszczęśliwić, zimny draniu… Ty chyba nie masz serca.
— Nic z tego.
— Facet z jego aparycją i wzięciem nie powinien wiązać się z kobietami — obwieścił Małgosi natchniony Kożuch.
Zniknął za wyszywaną cekinami kotarą. Bawił tam minutę, dwie. W tym czasie Jaś napawał się swoim wyglądem, a Małgosia milczała. Wrócił prawie goły, z małą paczuszką przewiązaną błękitną tasiemką.
— Dla ciebie, Jaśku. W prezencie ślubnym od niebiańskich serafinów zasmuconych twoją decyzją.
— Co to?
— Moje adieu odchodzącemu chłoptasiowi.
— Odchodzącemu?
— Donikąd.
Jaś wybuchnął śmiechem. Obejrzał pudełko.
— Co w nim jest?
— Otworzysz w domu.
— Niech zgadnę. Gumki? — puścił oko do Małgosi.
Bonifacy Kożuch położył ręce na piersi. Milczał pomnikowo. Miał na sobie mieszek z jagnięcej skórki podtrzymywany na biodrach przepaską z paciorków granatu. Na szyi wisiał spory ryngraf z jakimś zawiłym motywem roślinnym komponującym się uroczo i niedbale z obfitym i równie zawiłym owłosieniem klatki piersiowej, w kolorze marengo.
Jaś zwrócił paczkę ze słowami:
— Moje good bye twojemu adieu.
— Może zdecydujesz się innym razem — rzucił Kożuch od niechcenia. — Bonifacy czeka i stroi instrument, by ci zagrać miłosną pieśń.
— A jak ty? — zagadnął Jaś ignorując te poetyckie deklaracje.
— Co? — Małgosia zmusiła się do uwagi.
— Podobam ci się w tym ubraniu?
— Tak.
— Wobec tego przyślij mi je do domu, Bonifacy.
— Przywiozę, kiedy będziesz sam, faunie.
— Już nigdy nie będę sam.
Kożuch zwrócił mętne oczy na Małgosię. Odpowiedziała mu milczeniem.
— I tak nic nie wskórasz, choćbyś założył swoją najpiękniejszą kieckę. Jestem normalnym chłopem, jeśli chodzi o te rzeczy — dorzucił Jaś.
— Nikt nie jest normalny, mój mały. Nikt.
— Żartujesz.
— Ona jest piękna.
— Kto?
— Twoja dziewczyna. Jest prześliczna.
— Wiem o tym, nie jestem ślepy.
— Nie wiesz, kretynie. Pozwalasz, żeby była taka smutna i nadąsana. Nic o niej nie wiesz, nie masz pojęcia o jej uczuciach. Dlaczego ona nie opromienia wrednego świata słoneczną radością swych zachwycających oczu?
— Co? — Jaś przyjrzał się Małgosi uważniej. — Nie wiem. A co?
W drodze do „Madrygału” nabijał się z Kożucha, ale nie zmusił Małgosi do przyznania, że Bonifacy jest cholernie seksowny.
— On mnie nawet podniecił, wiesz? A ciebie?
— Nie mam ochoty o nim rozmawiać.
— Ciekawe, czy normalny facet, na przykład taki jak ja, mógłby zostać pedziem? — zastanowił się na głos.
— Mógłby. Z łatwością.
— Tak sądzisz? To nie było miłe, moja droga. Kupiłem ten przytyk — wycelował w nią palcem.
— Mamy mieszkać z twoimi rodzicami?
— A co?
— Wolałabym osobno.
— Nie bój się. Ja ich ustawię. Dół ich, ale góra nasza. Albo na odwrót.
Spojrzał łakomie na jej nogi. Niespodziewanie skręcił w jakąś bramę i wjechał na podwórko. Rozejrzał się, zrobił kółko, znowu się rozejrzał.
— Jestem nabuzowany — szepnął.
Przyglądała mu się uważnie, z niedowierzaniem.
— Zdejmij majteczki, kotku.
— Tutaj?
— Tutaj.
— Przecież tu są ludzie.
— Nie ma nikogo. Zobacz, że jest pusto. Wszyscy w robocie albo pijani.
— Nie lubię się kochać w samochodzie. Jeśli nie muszę.
— Ale teraz musimy.
Jaś opuścił oparcie fotela. Zaczął się mocować z paskiem od spodni. Zsunął błękitne bokserki w różowe esy-floresy. Małgosia zauważyła, że penis Jasia sięga kierownicy, jest wielki, nabrzmiały, twardy, gorący. Powściągnęła pragnienie wzięcia go do ręki. Odwróciła głowę.
— Nie tu.
— Pragniesz mnie?
— Tak. Ale nie tu.
Wsunął rękę między jej nogi. Mocniej ścisnęła uda. Pokręciła głową.
— Obejmij go.
— Nie.
— Przecież pojutrze będziemy małżeństwem, do cholery! — wykrzyknął cicho, z pasją. — Co ci szkodzi objąć go?
— Nie traktuj mnie w taki lekceważący sposób.
— O! Wypraszam sobie! — zaprotestował. — Nigdy cię nie lekceważę!
— Wciąż rozmawiacie o mnie, a nikt nie rozmawia ze mną.
— Co?
Opadł na jej kolana, obiema rękami usiłował zedrzeć z dziewczyny majtki.
— Zawsze lubiłem się kochać w samochodzie — chrypiał w dole — to mnie rajcuje. Ciebie nie?
Małgosia zaparła się stopami o podłogę, karkiem o oparcie. Po minucie dał za wygraną, zlany potem.
— Przecież nie kazałem ci wziąć go do buzi — jęknął. — Jak możesz mówić, że traktuję cię lekceważąco? Kocham cię, jesteś moją dziewczyną, a nawet gdybyś miała wziąć go do buzi, to przecież takie rzeczy zdarzają się między mężczyzną i kobietą. Nie proponowałem ci jakichś… chciałem tylko, żebyś objęła go palcami i popieściła. Nic więcej. Tylko tyle.
Małgosia wysiadła.
— Poniżyłaś mnie! — krzyknął. — Podeptałaś we mnie mężczyznę! Kobieta nie może łamać dumy mężczyzny! — krzyczał przez otwarte okno, krzyk odbijał się o ściany studziennego podwórza i nabierał mocy. Z dachu zerwało się stadko gołębi. — Zwłaszcza, jeśli wychodzi za niego za mąż! To się może rzucić cieniem na nasze małżeństwo i na dzieci!
Wsiadła do samochodu.
— Masz świetną dupkę — spróbował jeszcze raz.
— Która godzina?
— O, do licha! Jesteśmy spóźnieni.
Wypadł na ulicę.
— Jesteś wymazana.
— Co?
— Buzia. Nie pomalujesz się?
— Nie chce mi się. I tak jestem brudna i wygnieciona.
— Nie powiem, żeby to był dobry pomysł.
— Być może. Ale żaden inny nie przychodzi mi do głowy.
— Wstąpimy gdzieś, żebyś mogła się doprowadzić do porządku.
— Powiedziałam, że mam to w nosie.
— Chcesz mnie ukarać?
— Po prostu nie mam ochoty doprowadzać się do porządku.
— Nie poznaję cię — uniósł brwi. — Co cię ugryzło?
— Twój ojciec mnie nie znosi. Z Izabelą też się chyba nie dogadam.
— Eeee, zdaje ci się. W gruncie rzeczy są ogromnie poczciwi. Przekonasz się, gdy poznasz ich lepiej. Moja matka i ty na pewno zostaniecie przyjaciółkami. A starego biorę na siebie.
Przed „Madrygałem” stało kilka samochodów, wśród nich czerwone, sportowe BMW z rejestracją „MILAC 2”.
— Już jest. Fajnie, że się spotkacie. Przyjechał w zeszłym tygodniu na urlop. To równy facet. Ale uważaj — puścił oko i nie dokończył, poruszył gęstymi brwiami w górę i w dół. Małgosia znała tajemniczą mowę brwi narzeczonego, właśnie mówiły: „Trzymaj się, bo jak ci powiem, to spadniesz z krzesła”.
— No? Co? — zapytała ze znużeniem.
— On nie jest tanim facetem. Kapujesz?
— Nie.
— Lubi kobiety.
— To chyba naturalne.
— Lubi bardziej niż normalny facet, taki jak… — zamyślił się szukając przykładu. — Taki jak ja, na przykład — dokończył.
— Jest podrywaczem?
— Słuchaj, ten facet o niczym innym nie myśli, tylko jakby tu przelecieć jedną z drugą. Skąd on bierze na to siły? A jakie ma pomysły? Głowa mała!
Skoncentrował podejrzliwe spojrzenie na Małgosi.
— Właściwie to nie powinienem ci tego mówić.
— Dlaczego?
— Nie łapie się za byle co. Jest wybredny. Sam się zastanawiam… — znowu się zadumał.
— Nad czym?
— Ma taką jakąś wewnętrzną godność.
— Doprawdy?
— Poważnie. Umie tak zbajerować dziewczynę, że… — znowu nie dokończył. Zapatrzył się na tablicę rejestracyjną samochodu Zdobniaka. Podrapał się w ucho. — Jak on to, cholera, robi, że mu zawsze wychodzi?
— A poza tym?
— Poza czym?
— Czym się zajmuje zawodowo?
— Walczy z głodem w Afryce. Kopalnia ciekawostek na temat tamtejszych stosunków.
— Cieszę się, że go poznam.
— Facet o szerokich horyzontach… — w podejrzliwym spojrzeniu, jakim obrzucił Małgosię pojawiły się nerwowe błyski. — Co dużo mówić, kumpel ze studiów i tyle. Znamy się jak łyse konie. Pokaż mu się od jak najlepszej strony, ale… no, nie przesadzaj, bo ciebie też może zbajerować.
— Możesz być pewien — odparła Małgosia z dziwną nutką w głosie.
„Czego mogę być pewien?”. Przez moment Jaś zastanawiał się, co miała na myśli, ale szybko dał spokój. Rzadko kiedy udawało mu się prawidłowo odgadnąć myśli ukochanej. To go trochę męczyło, zwłaszcza kiedy zastanawiał się nad ich wspólną przyszłością. Jakoś mu się nie rysowała, ani jasno, ani wyraziście.
c.d.n.