czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Elżbieta Jeziorowska-Wróbel: z cyklu „Diagnoza” — Prześmiewca


Prześmiewca

Matka zawsze uważała, że ma rację. Nawet, kiedy jej nie miała. Ojciec, to co innego. On, jak przystało na prawdziwego przedstawiciela jego gatunku, był stanowczy i rzeczowy, ale co cechą jego gatunku nie jest — potrafił przyznać się do błędu. Ojciec, to w ogóle indywiduum, jedyny w swoim rodzaju egzemplarz, jeżeli tak można powiedzieć. Na równi cenił swoje poczucie humoru i ciężar powagi, potrafił znaleźć się w każdej sytuacji. Można mu było zarzucić tylko jedno — nie zawsze przestrzegał zasad higieny. Uważał, i mówił o tym głośno, że częste mycie skraca życie, zdziera skórę, a różnego rodzaju szampony są dobre, ale tylko dla psów.

— Mydło, szare mydło jest najzdrowsze! — powiedział kiedyś do matki.

Tak samo myślał o myciu garnków wszelkimi płynami i kiedy matka zabierała się do zmywania, kpiarskim tonem rzucał w jej stronę:

— A dajże spokój z tymi chemikaliami, to trucizna! Nie ma jak piasek. — Kiwał przy tym znacząco głową. — Stary, kochany piach. Ten wszystkie brudy wyciąga. Ha, ha! — chichotał cicho. — Dawniej ludzie gary piaskiem szorowali i żyli!

Matka wywijała nad głową ojca mokrą ścierką, a ten, z godnością samca, prychał na nią i odchodził oburzony.

Matka nie miała specjalnych zasad — ojciec miał. Jego celem nadrzędnym było, jak sam kiedyś powiedział, przejść przez życie z podniesionym czołem. Jeżeli brać pod uwagę słowa matki — a mówiła, że przez życie trzeba przejść z pełnym żołądkiem — to można je przyjąć jako jakąś tam zasadę. Ojciec, przeciwnik obżarstwa, przez kilkadziesiąt lat swojego życia trzymał linię jak młody chłopak.

— Brzuch, to nie śmietnik! — mawiał. — Od stołu należy wstawać z uczuciem głodu. No, Gaga, kto to powiedział? — zwracał się do mnie.

— Ten, kto to powiedział musiał być głupcem! — oświadczała matka przeżuwając kawałek mięsa.

— No tak, oczywiście — ojciec ocierał usta dłonią, odsuwał talerz, a później szklankę po wodzie, którą przepijał każdy posiłek. — Ty nigdy nie możesz się najeść! A później — ściągał usta w śmieszny ryjek — później pytasz od czego tak tyjesz.

Matka z wściekłością rzucała wówczas widelcem. Widelec zwykle uderzał w talerz, talerz pękał, widelec spadał na podłogę, a ojciec, rzuciwszy ceremonialne: „No!”, wychodził spokojnie z kuchni.

— Kiedyś cię otruję, ty zakało życia mojego! — odgrażała się matka, zbierając resztki talerza.

— Akurat! — ojciec wychylał się zza drzwi. — Akurat ci na to pozwolę!

— Pewnie, że otruję!

*

Kolacje też jadaliśmy wspólnie. Siadało się za dużym stołem, matka podawała każdemu, co jego i siadała naprzeciwko ojca. Później była cisza. Któregoś wieczora matka ją przerwała.

— A co, grzybki ci smakowały? — zwróciła się do ojca.

Ten spojrzał na nią, jakby nie rozumiał pytania.

— Smakowały? — na ustach matki pokazał się judaszowski u­śmie­szek.

— Dobre — odpowiedział ojciec. — Bo co?

— Zatrute — matka powiedziała to tak poważnie, że przestałam jeść.

Ojciec zachował całkowity spokój. Wstał, wyjął z kieszeni małą kuleczkę zawieszoną na nitce. Lewą dłonią dotknął żołądka, prawą trzymał za koniec niteczki. Kulka zamarła w bezruchu. Na twarzy ojca, skupio­nej i poważnej, pojawił się lekki uśmiech.

— Bzdury gadasz. Dobre. Powiem więcej, obojętne dla mojego organizmu. Głupiego możesz straszyć — i usiadł przy stole. — Ale dla pewności — znowu ujął za koniec niteczki, napełnił wodą swoją szklaneczkę — dla pewności sprawdzę też wodę. No, ta bez zarzutu — i podniósł szklankę do ust.

Wróciłam do przerwanego posiłku, spojrzałam na matkę zapatrzo­ną w ojca.

— W tobie to chyba jakiś diabeł siedzi — powiedziała cicho.

— Ty mi tu z diabłami nie wyjeżdżaj, boś sama jak czarownica!

— Czarownica?

— A pewnie, że czarownica! Tylko taka chciałaby mnie otruć! — skwitował, sięgając po gazetę.

Nałożył na nos podwójne okulary i wychodząc rzucił w progu:

— Teraz trzeba wiedzą się posilić.

— Żebyś się tylko nie przejadł! — roześmiała się matka.

— O to się nie martw. Jak ty się nie przejadłaś swoją książką kucharską, to mnie gazety nie zaszkodzą.

Parsknęłam śmiechem, bo pamiętałam dobrze tę historię z książką. Kiedyś, według przepisu z tejże, matka ugotowała zupę cebulową. Wyszło na to, że musiała sama ją zjadać, a ze złości wyrzuciła książkę do kubła na śmiecie. Wyciągnęła ją później, myśląc że nikt nie zauważył i studiowała wieczorami w łazience.

Matka nigdy nie wierzyła ludziom. Ojciec natomiast był wyrozu­miały i tolerancyjny. Każdego chciał wysłuchać i zrozumieć, każdemu pomóc. Był tak szczery, że przed każdym otwierał całą swoją duszę. Przy tym był pewien, że nie ma wrogów.

— Zawsze mówię prawdę i to w oczy!

— I co z tego masz ? — w pytaniu matki zabrzmiała nutka zaczepności.

— A koniecznie muszę coś mieć?

— Tylko kłopoty i zmartwienia przez to twoje gadulstwo!

— Przez szczerość, jeżeli o to chodzi. Szczerość, nie żadne gadulstwo — poprawił.

— Szczerość? — w głosie matki była kpina. — Przez twoją, jak ty to nazywasz szczerość, dorzucili nam do czynszu! Kto to widział, żeby po tylu latach od nowa mierzyć mieszkanie? Było napisane czterdzieści metrów, to czterdzieści! Musiałeś przemierzać, musiałeś wymierzyć czterdzieści trzy?! Co?

— Musiałem — odpowiedział twardo. — To był mój obowiązek.

— Phi! — matka parsknęła śmiechem, wydymając usta. — Uczciwy się znalazł!

— A znalazł!

— A do kościoła, to ta twoja uczciwość nie zagląda, co?

— Że co? Gdzie?

— Przecież mówię.

— Nie wiesz, po co? Tam jest miejsce dla słabeuszy, takich jak ty. Dla słabych, żeby mieli się czym podpierać.

— Co? Ja jestem słaba? — uniosła się matka. — A ty jesteś mocarz? — uderzyła we właściwe miejsce.

— A daj mi wreszcie spokój! Czepiasz się człowieka i robisz awantury. Idźże stąd — fuknął ojciec i zatopił się w rozłożonej gazecie.

*

Matka chodziła spać z kurami. Ojciec z kurami wstawał. Często siedział długo w nocy i przeglądał stare, pożółkłe gazety. Zakładał na nos te swoje podwójne okulary, jedne na drugie, i mówił, że i tak za słabe.

— Wyglądasz jak straszydło — szydziła matka, zerkając spod kołdry. — Zgaś światło, bo razi.

Gasił górne światło, zapalał małą lampkę i czytał.

— Zgaś — zrzędziła matka, wyraźnie szukając zaczepki.

— Wszystko ci przeszkadza — mruczał.

— Jestem u siebie i wolno mi ponarzekać.

— U siebie? U siebie? — powtarzał ojciec ściszonym głosem. — A tak! U siebie — kiwał głową. — Gaga, słyszysz?

Jak zwykle udałam, że śpię, ale patrzyłam spod kołdry. Było mi głu­pio i smutno, bo dostrzegałam na twarzy ojca coś, czego nie widzia­łam nigdy przedtem. On płakał, bezgłośnie płakał, a mnie się wydało, że zrozumiałam to „u siebie”.

Matka zawsze miała dom. Prawdziwy dom. Ojciec nigdy go nie miał. Urodził się przecież w namiocie cyrkowym. Poznał matkę i wydawało mu się, że wygrał wielki los na loterii. Tymczasem była jego wielką przegraną.

Ojciec to dobry człowiek, chociaż czasem taki z niego prześmiewca.

maj 1989