czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Jerzy Turnau: „Wnuczka pana rotmistrza” — odcinek 2.


Jerzy Turnau: Wnuczka pana rotmistrza — odc. 2

Skończyła się kolacja wśród bezustannego niemal milczenia biesiadników.

W kancelarii czekał już na wieczorną dyspozycję ekonom, pan Bzdura. Skłonił się nisko, wydobył potężny klucz od spichlerza z cholewy od buta i ostentacyjnie zawiesił go na haku, po czym pokornie pochylił swe łyse czoło, zdobne dwoma bocznymi klombami siwiejących włosów. Był to czternasty z rzędu ekonom pana Ignacego, bo żaden długo nie popasał, a trzynasty umarł — oczywiście dlatego, że był trzynasty. Bzdura trzymał się już od sześciu lat, był cichy, pokorny, pozwalał się łajać słusznie czy niesłusznie — a co najważniejsze, umiał zawrzeć przyjaźń z lokajem, z Łukaszem, który to Łukasz posiadał wybitny wpływ na łaski i niełaski p. rotmistrza.

— A? Pan Bzdura? — rozpoczął pan Ignacy. — Co pan powie?

— Żyto po Kusym skończone, pszenicę na Palachówce jutro zaczniemy. Ludzie swoje pokończyli, może jutro co więcej wyjdzie…

Bzdura recytował pokornym głosem, czyniąc przyzwoite przerwy w oczekiwaniu uwag, które zwykle chlebodawca wtrącał. Dziś jednak słuchał rotmistrz z roztargnieniem, bo wciąż myślał o właśnie zamierzonym zerwaniu małżeństwa, do którego to projektu już się był przedtem przyzwyczaił. Dopiero gdy Bzdura przypomniał: — Pan komisarz wczoraj mówił o ten wykaz zasiewów… — rotmistrz wybuchnął złością:

— Do diabła z tymi wykazami!

Spojrzał gniewnie na ekonoma, który skulił się i przestępował z nogi na nogę, wyciągając równocześnie palce ze stawów.

Pokorna ta postawa udobruchała pana Ignacego:

— Jedź pan do komisarza i powiedz mu pan, co gdzie zasiane, niech sobie sam wykazy robi! Mnie nie stać na utrzymywanie kancelarii wojenno-statystycznej! Rozumiesz pan?

— Do usług jaśnie pana rotmistrza.

— No, to bądź pan zdrów.

— Sługa uniżony.

Po wyjściu ekonoma zjawił się Łukasz, zdjął swemu panu buciki i nałożył pantofle, po czym wedle przyjętego porządku domowego wchodziła pani Ludwika, ponownie zasiadając do szydełkowej roboty; przybyła i Stefcia.

— Przeczytać dziadziowi gazetę?

— Nie, dziś nie mam ochoty słuchać tych idiotycznych biuletynów wojennych!

I zamiast, jak zwykle, rozsiąść się w fotelu i pykać fajkę — obciął, zapalił nowe cygaro i niespokojnie chodził od okna do pieca i z powrotem. Rozmyślał, jak załatwić tę pogmatwaną sprawę małżeństwa wnuczki.

Stefcia udawała, że wczytuje się w dzienniki, w rzeczywistości jednak myślała o konieczności jasnego postawienia kwestii.

Ani mi w głowie wyjść za tego nudziarza. Powinnam była dawno jego konkurom łeb ukręcić. Niepotrzebnie ulegałam dziadziowi i babci i niepotrzebnie łudziłam Węgrzyńskiego, który ostatecznie Bogu ducha winien. Zaczął przyjeżdżać w tych sprawach parcelacyjnych; okazało się, że jego matka z domu Sierpska, którą dziadzio znał panną; nie wiedzieć czemu się dziadziowi spodobał, dziadzio go gościł, zachęcał — więc się oświadczył… Ale nic z tego! Zwłaszcza od tygodnia bezwarunkowo jestem zdecydowana zerwać… Widziałam tamtego i znowu odczuwam, co to jest prawdziwa miłość… Czy on mnie pamięta i czy mnie kocha?… Bo wypatrzył się, jak na obcą i dopiero, gdy odjeżdżając doń się uśmiechnęłam, zerwał z głowy kapelusz. Powinien przyjechać z wizytą, dzikus jakiś!…

— Odłóż, dziecko, gazetę i wysłuchaj, co ci powiem — przerwał pan Ignacy dumania wnuczki głosem spokojnym lecz stanowczym, który spowodował panią Ludwikę do pełnego niepokoju spojrzenia. Zaczęła się długa przemowa, przerywana jedynie pociąganiem i wydmuchiwaniem dymu z cygara. Wypowiedział ją starszy pan już to siedząc w fotelu, już to zrywając się w gorętszych miejscach i spacerując cichaczem (w pantoflach) po pokoju.

— Przeznaczeniem każdej panny jest wyjść za mąż — nie przerywaj mi, Stefciu, gdy skończę oddam ci głos. Więc i twoim jest to przeznaczeniem. Doszłaś już lat dwudziestu, do wieku, w którym wiele twoich rówieśnic… nie przerywaj, Stefciu! Do wieku, w którym twoja matka, zawsze najlepsza, najposłuszniejsza córka… (przerwał i przełknął łzę). Nie kazaliśmy ci jeździć po balach i koncertach, zwłaszcza że zawsze preferowałaś wieś i wiejskie gospodarstwo… nie przerywaj, dziecko! Ale koniec końcem nie może tak być dalej! My starzy, jedną nogą już w grobie… nie przerywaj… tak, w grobie i cud Boży, że mimo tułaczki, jaką odbyliśmy w czasie inwazji moskiewskiej, i mimo podeszłego wieku jeszcze żyjemy. My starzy, a ty jesteś sierotą, bo twój ojciec, ożeniwszy się powtórnie… tego… (przerwał, chrząknął, niby się zakrztusił dymem cygara). Moim obowiązkiem jest zabezpieczyć ci los, dając zacnego męża. I jakby Opatrzność sama chciała dopomóc — bo zdarza się człowiek rzetelny, stateczny, miły — nie przerywaj, Stefciu! — rozumny, przystojny — tak, przystojny, chociaż u mężczyzny to rzecz poboczna — nie przerywajże, dziecko — no i świetna partia! Jest dyrektorem instytucji, która czy teraz, czy po wojnie znakomicie musi prosperować — a on jest i dyrektorem na procenta i współwłaścicielem tego banku. Wszak to bajeczna instytucja i w pełni rozwoju! Bo tobie, Stefciu, zielono w głowie. Czytałaś różne romanse o obowiązkach względem ziemi — a ja, ja, którego zdanie cenione jest u ludzi rozumnych, ja ci mówię — że większa własność się nie ostoi — nie przerywaj, już cię o to prosiłem, Stefciu — i nie może się ostać! Wszak przed wojną ledwie koniec z końcem się wiązało, no, a teraz… robotnika nie ma i co raz droższy, ziemia nie rodzi, a ceny po wojnie spadną — zresztą, cóż tam warta ta korona?! (machnął ręką). Więc dla instytucji parcelacyjnej przyszłość świetna! A więc wszelkie warunki szczęścia: uczciwy, zacny, kocha cię — nie przerywaj… Stefcia jednak przerwała:

— Wcale tego nie widzę, żeby mnie kochał! On wcale nawet nie potrafi porządnie kochać!

— A to dlaczego?

— Taki dziamajda! — odrzekła Stefcia i zaperzyła się, skutkiem czego zaczerwieniły jej się mocno nie tylko policzki, lecz i maleńkie, szczelnie do tłustej szyjki przylegające i w połowie płowymi włosami ocienione uszka.

Rotmistrz, gotując się do walki, nałożył cwikier, spojrzał na Stefcię, lecz olśniony świeżością jej różowego buziaka, zaraz złagodniał. Załamał ręce i zawezwał pomocy żony.

— Moja Luniu! Czy ona sfiksowała?

Babcia melancholijnie zachwiała głową.

— Stefciu, dziecko, co ci się zdaje? Dziamajda? Pfe! Tak się nie mówi…

— Mówi, czy nie mówi — gniewnie zauważył dziadzio — ale to nie ma sensu! Dziamajda!? Głupie gadanie! Dyrektor pierwszorzędnej instytucji…

— Instytucja nie jest panną! — zaperzona zawołała Stefcia.

Rotmistrz poprawił binokle i parsknął złośliwym śmiechem.

— Ha, ha! Dalibóg, że sfiksowała! Cóż ma instytucja do panny? Hę?

— Bo ja dziadziowi tłumaczę, że on mnie nie kocha, a dziadzio mi mówi o „instytucji”!

Dziadzio spoważniał i zrzucił cwikier.

— Aha? Tędy go wiedli? I skąd ty wiesz, że on cię nie kocha?

— To się widzi i czuje!

— To się widzi? — przedrzeźniał się stary. — Nie, jeno to się czyta w romansach! Tak, moja panno! Luniu (zwrócił się do żony), ja ci zawsze mówię, że nie trzeba narzeczonych tak szczelnie pilnować, a ty im wiecznie siedzisz na karku! Niechby się pocałowali raz i drugi, to by wiedzieli, że się kochają…

Uszka Stefci poczerwieniały powtórnie.

— Jak dziadzio takie rzeczy będzie mówił, to się wyniosę do mojego pokoju…

— No, no, no, niech się panna nie dąsa — przepraszał dziadzio. Cóż tam znowu taka wstydliwa…

— Bo sobie pójdę!

— Basta! — krzyknął poważnie dziadzio i naprawdę począł się złościć. — Żart żartem, ale powiedz-no mi, jak ty sobie właściwie układasz przyszłość? Bo skoro ci Zygmunt niedobry, to wątpię…

— Już dziadziowi mówiłam, że nie muszę wyjść za mąż! — podniesionym głosem zawołała Stefcia, a Łukasz, który podsłuchiwał pod drzwiami, mruknął do siebie: „trafiła kosa na kamień”.

— Więc czymże będziesz? Dziewką przy krowach? — huknął rozzłoszczony rotmistrz.

— Albo to nie umiem doić krów, żąć, kopać? — kłóciła się Stefcia.

— Ależ dziecko, zastanów się, co mówisz! — łagodziła babcia.

— Jak dziadzio z takiej beczki, to ja też z takiej — upierała się panienka.

Rotmistrz znowu założył binokle, znowu pogłaskał go po sercu rozkoszny widok ładnej wnuczki.

— No, no, no, niech się panna nie złości. Przecież do grobu nie wezmę Rębowa, ani cię nie wydziedziczę, ty brzydka turkawko.

— Skoro dziadzio chce mnie wydać za tego Węgrzyńskiego, to tak, jakby mnie dziadzio wydziedziczył.

— A to dlaczego?

— Bo dla niego ziemia to jak dla psa kiełbasa.

— Co ona plecie? — zwrócił się do żony.

— Przecież Węgrzyński to parcelant! Dla niego ziemia to jak dla Żydów towar, ino patrzy, żeby go przehandlować. Kłóciłam się z nim kilka razy, ale on nie chce mi przyznać racji, że ziemia nie jest ani do handlu, ani do krajania na małe skrawki, bo to prowadzi do zubożenia, do nędzy…

— Te-te-te — podkpiwał rotmistrz. — A ty skąd taka mądra? Artykuły tych tam mędrców w „Rolniku” ci w główce przewróciły? Hę?

— Wszystko jedno, co mi w głowie przewróciło, ale w to święcie wierzę, że ziemi się trzeba trzymać, że dwory i większe gospodarstwa są potrzebne, że gdy cała Polska schłopieje, to będzie głód i ubóstwo, a że Węgrzyński się ze mną spiera i mówi mi tak, jak dziadzio, więc ja go nie cierpię i za niego nie pójdę!…

— Taak? Więc to tak? Może i mnie nie cierpisz? Hę?

— Ja przecież za dziadzia za mąż nie wychodzę! Dziadzio może mieć swoje poglądy, a ja swoje, ale mąż i żona to co innego, powinni się zgadzać, a ja bym mu oczy wydrapała, gdyby chciał Rębów parcelować…

— To wiedz, że ja na serio noszę się z myślą sparcelowania wszystkich odleglejszych pól Rębowa i już mi Zygmunt zrobił plan! Wiedz, moja panno, i wydrapże mnie moje stare oczy!

Stefcia z boleścią spojrzała na staruszka.

— Dziadziowi wolno… ale niech mnie dziadzio nie namawia, bo ja za Zygmunta nie wyjdę.

— Czyś ty właściwie już z nim zerwała?

— Jeszcze nie, ale to zrobię. Zrobię stanowczo.

Nastało długie milczenie. Pan Ignacy zamyślił się i żując w zębach niedopałek cygara wędrował powolnym już krokiem po pokoju. Stefcia dumała i gniewnie wydęła wargi. Tylko szydełka babci połyskiwały w świetle lampy jednakim, rytmicznym ruchem. Łukaszowi sprzykrzyło się podsłuchiwać, a zaglądnąwszy jeszcze przez dziurkę od klucza, odszedł.

Wreszcie zaskrzypiał skórzany fotel pod ciężarem pana Ignacego. Palcami prawej ręki bębnił przez chwilę po stole i zakończył dyskusję następującym przemówieniem:

— Skoro tak panna się zawzięła, to nie będziemy jej zmuszać. Co, Luniu? Ale tyle przynajmniej możesz, moja Stefciu, dla starego dziadzia zrobić: nie zrywaj przed upływem miesiąca. Gdy mi powtórzysz swe postanowienie za miesiąc, odeślemy Węgrzyńskiemu pierścionek. On też i tak nie obiecał przed wrześniem przyjechać. Cóż Stefciu? Zgadzasz się?

Stefcia milczała. Ten pierścionek zaręczynowy gniótł i palił jej czwarty paluszek. Trzymała go zwykle w szufladce stolika, tylko od czasu do czasu wdziewała go na pokaz dziadziowi. I teraz pragnęłaby, ach! jakby pragnęła odesłać obrączkę najbliższą pocztą.

Lecz żal jej było dziadzia, którego kochała. Po krótkim wahaniu ze spuszczonymi powiekami, odrzekła krótko:

— Dobrze, dziadziu!

— No to sprawa na razie zakończona. Już wiem, że Stefcia jest dobre dziecko. Nie trzeba działać pospiesznie, pod chwilowym wrażeniem. On istotnie tym razem wyglądał niekorzystnie… Jakiś był mizerny. Zapracowany, no i ta uciążliwa podróż… I niepotrzebnie się z tobą kłóci o parcelację. Już ja mu… Cóż tam nowego w gazecie? Czytajże, Stefciu! Najpierw komunikaty.

Z szelestem rozłożyła panna Stefcia gazetę i czytała:

…Nad Piavą położenie niezmienione, koło Tolminu nieprzyjaciel nie powtórzył swoich ataków… w odcinku południowym cofnęliśmy bez przeszkody ze strony nieprzyjaciela nasze na przód wysunięte placówki… wypróbowane w dzielności oddziały naszego wojska ponownie odznaczyły się…

…Front zachodni… ataki francuskie, angielskie odparliśmy…

…Amerykańskie siły…

— Dosyć! — przerwał rotmistrz. — Codziennie ta sama piosenka! Teraz czytajże wstępny artykuł.

Posłuszna wnuczka czytała wstępne uwagi, potem o „ogólnym położeniu wojennym”, potem „o korzyściach ósmej pożyczki wojennej”…

— Dosyć! — przerwał znowu pan Ignacy. — Znowu, jak zwykle, nic nowego. Tego samego zdania muszą być Wilson, Foch i Grey, że niczego nowego się nie dowojują. I po cóż te bestie jeszcze pędzą ludzi na śmierć? O mur pruski wszystko się rozbije i to wam mówię, niech tam sobie Prusaki będą Prusakami, ale że dzielne hycle, to ani gadania. I skoro raczą nam dać na początek kawał Polski, to brać i nie politykować…

Stefcia miała na końcu języka powiedzieć: „To samo twierdzi pan Zygmunt i za to go nie cierpię”. Lecz nie chciała zrywać dopiero co zawieszenia broni z dziadkiem. Słuchała więc do końca długich wywodów politycznych, dopóki staroświecki (przed Moskalami wraz z innymi cennymi przedmiotami i winem zamurowany i dzięki temu ocalony) zegarek nie wydzwonił godziny dziewiątej, dając hasło do czułego pożegnania na dobranoc.

Zdejmując przy rozbieraniu się zaręczynowy pierścionek, zawinęła go Stefcia w bibułkę, włożyła do pudełka i z trzaskiem zasuwając szufladę, mocno postanowiła nie nakładać go już nigdy…

Przy tej sposobności zauważyła, że barwa jej rąk i palców niewiele różniła się od orzechowych fornirów, ponadto ręce te i ramiona niemal do łokcia były zadrapane od kłującej ścierni przy żniwie (którym w ostatnim tygodniu dużo się zabawiała) i w dotknięciu były chropawe jak mur.

A mając na pamięci, że może „tamten dzikus” przyjedzie, zaczęła szukać gliceryny. Znalazłszy flaszeczkę, obtarła ją z kurzu o spódnicę i niemałego musiała użyć natężenia, zanim zębami wyciągnęła zaschnięty od dawna koreczek.

Po czym staranie obie ręce gliceryną wysmarowawszy, uklękła do wieczornego pacierza.

cdn.