czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Jerzy Turnau: „Wnuczka pana rotmistrza” — odcinek 7.


Jerzy Turnau: Wnuczka pana rotmistrza

IV

Leon ukrył twarz w dłoniach i przez chwilę siedział bez ruchu. Pragnął, by to, co w tej chwili usłyszał, było snem, ułudą. Spojrzał przez okno za odchodzącym Żydem, by się upewnić, że on był tu rzeczywiście…

Może ten rudy Schyllok skłamał? Lecz jaki by miał w tym cel? Przy tym było to opowiedziane tak po prostu! Gdyby to mówił ktoś inny, można by podejrzewać intrygę. Ten Żyd nie miał powodu kłamać. A zresztą są wszelkie poszlaki po temu. Wszak wówczas, gdy miała lat piętnaście… Tak, zbyt łatwo zdobył jej miłość… Flirtem przez okno i przez pośrednictwo kuzynki… A jednak… tak się w niej wówczas rozkochał serdecznie… Tak szczerze wyznał jej miłość podczas wspólnej podróży… Do dziś dnia pamiętał tę rozmowę. I tę drugą w czasie owego pogrzebu. Jaka była rozumna, ta piętnastoletnia Stefcia, jaka słodka!

Przez cały czas wojny, wśród niebezpieczeństw i trudów, na postojach, kwaterach i w rowach strzeleckich, wśród koleżeńskich libacji i wśród cierpień w szpitalu — powracało doń często wspomnienie złotowłosej panienki. Nie była to już ta bliska, upragniona, o której marzył po owej wspólnej podróży. Pamięć o niej stała się jakby zamglona, daleka, lecz gotowa w każdej chwili ucieleśnić się znowu, spotężnieć… Z jaką niespokojną nadzieją jechał do Krzywodębów, gdy wyleczony z ran miał objąć zarząd! Czy może już zapomniała… może już zamężna? Cóż on — w porównaniu do niej, posażnej a ślicznej jedynaczki!

Ze smutkiem, ale i z rezygnacją dowiedział się od gadatliwego stróża administracyjnego, że wnuczka rotmistrza zaręczona i że jeszcze tej jesieni odbędzie się ślub. Rzucił się w wir zajęć gospodarskich, pracował od świtu do nocy. Nie dopytywał się nawet, z kim zaręczona… Cóż go może obchodzić? Czy może jej brać za złe? Wszak była to taka sobie… miłostka dziecinna, studencka!

Przed dziesięcioma dniami spotkał ją w miasteczku. Poznał od razu, lecz nie ukłonił się. Wątpił, czy go poznała. Pięć lat! Lecz ona spojrzała na niego tymi samymi oczkami, w które wpatrywał się niegdyś z taką rozkoszą i rozchyliła w uśmiechu swoje dziecięce wargi…

Zakochał się na nowo z całą siłą, z całą świeżością człowieka, który wśród trudu i pracy spędził młodość…

Zaręczona? To zapewne bajczenie starego Piotra? Zaręczona? Czyż obdarzyłaby go tak rajskim spojrzeniem, uśmiechem? Bał się wszakże jechać z oficjalną wizytą, nie wiedział, jak będzie przyjęty przez rotmistrza, o którego oryginalnej rubaszności od dawna słyszał. Skorzystał z pierwszej okazji, symulował interes…

I znowu upewnił się. Tak, te zaręczyny to fikcja. Czytał w jej oczach, że kocha…

Postanowił w najbliższą niedzielę wybrać się do Rębowa. Może uda mu się pomówić ze Stefcią bez świadków.

A tu z ust rudego Żyda dowiaduje się prawdy! Tak, z pewnością to prawda! I nazwisko owego „narzeczonego” Żyd wymienił. I szczegóły: „całują się i gonią po krzakach”. Takich epizodów z palca wyssać niepodobna… Niewątpliwie to prawda!

I gdyby przynajmniej była uczciwą narzeczoną! Ale z tamtym… a jego kokietuje! I może wycałowana przez tamtego, znudzona, chce teraz nawrócić do idylli dziewczęcej? O! Nie, moja panno! Ubrań przenicowanych nie noszę!

Zacisnął pięści i zaśmiał się — chociaż miał ochotę płakać. Zjadł obiad, ubrał się w gumowy płaszcz i mimo deszczu dosiadł konia. Jechał szybko, chciał gwałtownym ruchem uspokoić pomieszane uczucia smutku, zazdrości, upokorzenia, gniewu… Postanowił unikać jej spotkania, a jeżeli się przecież spotkają — odwróci się, nie ukłoni. Niech sobie Stefcia szuka innego obiektu doświadczalnego dla swoich flirtów!

Lecz w niedzielę nagle zmienił postanowienie. Dlaczego nie mam tam pojechać? Właśnie, że pojadę! Lepiej tę kwestię jasno postawić. Powinszuję jej zaręczyn… takim akcentem, że jej się odechce flirtów! Na tę niewinną zemstę muszę sobie pozwolić!

I stało się, że Leon Pałecki znalazł się w salonie państwa Ignaców w Rębowie. Było pochmurno, liczne towarzystwo już tam siedziało. Oprócz domowych, byli tam goście z sąsiedztwa. Stary Bibersztejn, były prezes różnych ciał autonomicznych i towarzystw, stary kawaler, który przyjechał z siostrą swoją, wdową, panią „jenerałową” Chłopicką. Była ona niegdyś żoną radcy kolejowego, lecz rotmistrz Ignacy tytułował ją „jenerałową” i ten epitet przyjął się ogólnie. W drugim kącie salonu zabawiała Stefcia państwa Gąsowskich z Mysłówki. On sławny już, choć młody agronom (odznaczony za waleczność na wojnie, następnie zwolniony do zarządu gospodarstwa), ona prześliczna pani, odziedziczyła po matce Ormiance błękitnie połyskujące włosy, oliwkową cerę, zrośnięte brwi nad cygańskimi oczyma i lekki puszek nad górną wargą. Była to przyjaciółka Stefci, chociaż od niej o kilka lat starsza. Widywały się rzadko. Sąsiedztwo było dalekie, a pani Muszka wiecznie zajęta swoją dzieciarnią.

Zaraz po przyjeździe Stefcia zaprosiła panią Gąsowską do swego pokoiku i wyspowiadała jej się z uczuć, myśli i zdarzeń dni ostatnich. Oskarżała się, że ze swojej głupoty i lekkomyślności uległa namowom dziadka i teraz drży na myśl, czy Leon jej nie porzuci, gdy się o wszystkim dowie. Muszka pocieszała ją, jak mogła i jeszcze raz na uspokojenie opowiedziała jej przebieg własnych podobnych przeżyć. „Gdybyś miała odejść od ołtarza”, radziła pani Gąsowska, „nie idź za mąż bez prawdziwego uczucia. Podziękuj Panu Bogu, żeś się stanowczo zdecydowała zerwać i wróć do pierwszej miłości”.

Gdy zjawił się Leon, Stefcia pobladła. Trąciła Muszkę, szepcząc: „To ten”.

— O, powitać kolegę po szabli! — jowialnie zawołał pan Ignacy, który był dziś w doskonałym humorze. Raczył się bowiem starym tokajem z równie starym przyjacielem p. Bibersztejnem; w dodatku obecność pięknych kobiet zawsze poprawiała humor rotmistrza, a dla pani Muszki miał staruszek szczególny „feblik”.

Stefcia powstała i podała Leonowi rękę, który on uścisnął z tak zimnym, sztywnym ukłonem, iż panienka spojrzała na niego z przestrachem. Od razu zrozumiała, że coś zaszło między ostatnią a dzisiejszą wizytą umiłowanego młodzieńca.

Rotmistrz przedstawił gościa, lecz nie będąc pewny, czy się on nazywa Pałecki czy Pałkowski, wypowiedzenie nazwiska zastępował niewyraźnym mruknięciem.

Pałecki usiadł obok pana Jula Gąsowskiego i po krótkiej wymianie słów przypomnieli sobie, że poznali się przed kilku laty, gdy Gąsowski kończył, a Pałecki rozpoczynał praktykę gospodarczą u hr. Ponieckiego w Wiśniowcu. Od razu wywiązała się między nimi żywa pogadanka.

Lecz rozmawiając z sąsiadem, widział Leon doskonale (chociaż niby to patrzył w oczy interlokutora), że Stefcia nie spuszcza zeń spojrzenia, że spojrzenie to jest jakby przerażone i że pierś jej faluje szybkim, niespokojnym oddechem.

Po chwili pani Gąsowska skinęła na męża i kazała usiąść obok siebie, skutkiem czego między Stefcią a Leonem pozostało wolne krzesło. Zwróciła ku niemu powłóczyste, zachęcające spojrzenie. „Umiesz ładnie patrzeć, mała kokietko” pomyślał Leon, przybliżył się i składając usta w złośliwy uśmiech przemówił dobitnie, korzystając z ogólnego gwaru salonowej rozmowy.

— Zapomniałem pani powinszować! Wszak pani zaręczona?

Tymi słowami wita mnie pan po pięciu latach? — boleśnie, bardzo cicho odrzekła Stefcia.

— Bo pierwsza wiadomość, jaka mnie doszła po rozłące, to te zaręczyny.

— Gdy panu opowiem szczegóły, zrozumie pan…

— O, niech się pani nie fatyguje! Szczegóły są mi znane — zaśmiał się ironicznie.

— Dlaczego pan taki niedobry? I co się stało od ostatniej bytności pana? Tamtym razem inaczej pan na mnie patrzył…

— Tak? Czy mam się pani z tego tłumaczyć? — zaczął bębnić palcami zdrowej ręki po temblaku, na którym spoczywała ręka lewa.

— Jak się panu podoba — zaperzyła się wnuczka rotmistrza, równie popędliwa jak dziadek.

Nastało milczenie. On dalej bębnił po tasiemce, ona zaczęła pilnie przyglądać się wisiorkom u bransolety, po czym z udaną swobodą wmieszała się w rozmowę Muszki z mężem.

Pałecki powstał i poszedł rozmawiać z rotmistrzem o gospodarstwie, o żołnierzach, których do żniwa dostarczył. Z uwielbieniem zaczęła się przyglądać urodziwemu młodzieńcowi „jenerałowa”, szeptała coś o nim pani rotmistrzowej. Gdy minął oficjalny trzeci kwadrans, Leon chciał się pożegnać. Lecz rozgrzany tokajem gospodarz nie chciał go puścić.

— O, nie, kolego ułanie! U nas staroszlacheckie zwyczaje. Bez posiłku się gościa nie puszcza. Zostaniesz pan na kolacji.

Pałecki wypraszał się. Ma dużo zaległej pisaniny… Musi się wcześnie położyć…

— Toś pan mógł nie przyjeżdżać. Teraz biorę waćpana w areszt. Poruczniku! Baczność! Ja, rotmistrz rozkazuję ci: zostaniesz!

Komenda rozśmieszyła całe towarzystwo, z wyjątkiem Stefci, która z fioletowymi wypiekami patrzyła przed siebie szklanymi oczyma.

— Luniu! — komenderował dalej Ignacy — każ przyrządzić stolik. Grasz w bridża, poruczniku? No, to chodźże na czwartego!

Im więcej Stefcia miarkowała, że Leon przypadł do gustu dziadziowi, tym bardziej ściskało się jej serce… On mnie już nie chce! Pogardza mną!… Tak, wyraźnie to okazuje! Boże! Jakaż ja nieszczęśliwa!

Przy kolacji wszechrządzący pan Ignacy wyznaczył miejsca starszyźnie:

— Młodzi niech siadają, jak chcą! — zwrócił się do czworga młodych.

Stefci zadrżało znów serce. Może usiądzie obok… Rozmówimy się jeszcze… Lecz Leon wyraźnie odsunął się od niej i szybko zajął miejsce między panią Ludwiką a Gąsowskim, z którym też przeważnie się zabawiał, niekiedy tylko ku małomównej pani Ignacowej się zwracając.

Żywszą wymianę zdań spowodowało twierdzenie starszych panów, że mimo wszystko Niemcy się „nie dadzą”, ani Francuzom, ani nawet Amerykanom, mimo chwilowych sukcesów. Młodzi, tj. Gąsowski i Pałecki, innego byli zdania, przepowiadając rychło rozgromienie mocarstw centralnych.

— To by było nieszczęście dla świata i dla nas! — zawyrokował poseł i b. prezes Bibersztejn.

— Pod jakim względem? — zapytał Pałecki.

— Pod każdym. Niemcy, chociaż z nami postępowali nieraz niegodziwie, są jednak uosobieniem i wcieleniem ładu społecznego i koniecznej do utrzymania tego ładu hierarchii społecznej. Z upadkiem Niemiec upadnie może przesadny militaryzm, lecz razem z nim rozpadnie się budowa, w której spokojnie bytują wszelkie warstwy ludności. Rozpętają się z upadkiem Niemiec niesforne żywioły, które chcą poprawiać Pana Boga, karmiąc się od wieków utopią zrównania różnic stanowych, wprowadzenia bezwzględnej sprawiedliwości, która też jest utopią! Religia, prawo supremacji rozumu nad ciemnotą, poszanowanie własności — wszystko to zburzą zakusy ochlokratyczne, a w miejsce prawa rządzić będzie pięść chłopska, obcas chłopski!

To mówiąc, były mąż stanu uderzył pięścią w obrus, aż szklanki brzękły.

— Wszak w Ameryce i Anglii również panuje porządek — odparło stronnictwo „młodych”. Gdy one zwyciężą, przyjdzie porządek amerykańsko-angielski, zamiast pruskiego. A zresztą Francja…

— Winszuję! Francja z poniewieraniem religii, z rozdziałem Kościoła od państwa.

— Kościół zawsze wychodził z wszelkich debakli[8] odmłodzony i zwycięski — zauważył Jul Gąsowski. — I pytanie, czy spowodowane rozdziałem tym zubożenie księży i konieczność utrzymywania ich przez wiernych nie pogłębi z jednej strony solidarności katolików, a z drugiej pomnoży liczbę księży prawdziwie z powołania, bez przymieszki karierowiczostwa i gonienia za intratnymi probostwami.

— Pan to mówisz? Sodalis Marianus[9]?

— Nie waham się i mniemam, że niejeden rozumny ksiądz podziela ten pogląd. A zresztą ze zwycięstwem koalicji nie musi koniecznie przyjść kryzys kościelny.

— Ale też z utworzeniem Polski może być gorzej. Koalicję obchodzi Rosja, nie Polska.

— Za to Niemcy chcą nam dać miniaturę Polski.

— Niech by i na początek była miniatura, jako koncepcja, jako komórka zapładniająca, z której urośnie z czasem silne i wielkie państwo — perorował Bibersztejn.

— Wolimy od razu Polskę Wilsonowską — upierał się Gąsowski.

— Którą Ameryka zaleje swoimi maszynami i swoim zbożem!

— Podnieśmy naszą wytwórczość i nie będzie miejsca na zamorski przypływ. W Ameryce również koszty produkcji wzrastają.

Chwilową przerwę w rozmowie wyzyskał rotmistrz, zwracając się do Pałeckiego.

— Jakże pan, kolego-ułanie, możesz gardłować za koalicją, skoro sam w Legionach walczyłeś po stronie „centralnych?”

— Panie rotmistrzu! Przede wszystkim chodziło o zgnębienie Rosji. Do tego przyczyniły się Legiony. Zresztą, jeżeli chodzi o „koncepcję” i „komórkę”, jak się wyraził pan poseł, to Legiony były właśnie tym zaczątkiem siły zbrojnej nowej Polski. Były one zarazem tą trąbą, która trąbiła światu, że żyje naród, który w chwili przełomowej chwyta za broń i zwalcza pierwszego z brzegu wroga, co mu zawadza w drodze do oswobodzenia. A takim była Moskwa! W dodatku bitność polskiego żołnierza wykazała, że ta sama siła, z którą szli na przebój polscy szwoleżerzy pod Samosierrą, ta sama siła i ten sam bohaterski rozmach żywie w legioniście polskim pod Mołotkowem, Konarami, Rokitną, Łuckiem… W tym oświetleniu patrząc, Legiony bez wątpienia spełniły swoje zadanie!

Gdyby Leon Pałecki po wypowiedzeniu tych zdań był wytężył słuch, usłyszałby szept pani Muszki do sąsiadki:

— I śliczny i mądry ten twój Leon…

— Już… nie mój! — smutno odpowiedziała Stefcia.

Po kolacji bridż trwał dalej. Grano w „kancelarii”, gdzie również przysiadła się do pani Chłopickiej pani domu. Jul Gąsowski, który nie grywał w karty, w salonie czytał gazetę. Muszka i Stefcia kazały sobie przynieść herbatę na małą oszkloną i kwiatami zdobną werandę. Tam rozmawiały długo, cicho, lecz z ożywieniem. Stefcia czasami ocierała łzę.

Wskutek tej rozmowy stało się, że pani Gąsowska opuściła przyjaciółkę, powiedziała do ucha kilka słów przebywającemu w salonie mężowi, następnie zbliżywszy się do zielonego stolika i odczekawszy rozegranie partii prosiła, aby mogła na chwilę zastąpić pana Pałeckiego, gdyż Jul chce z nim w ważnej sprawie pomówić. Ucieszył się rotmistrz ładną partnerką, a Leon zdziwiony wyszedł do salonu.

Tam informował się u niego Gąsowski o pług motorowy, o tegoż opłacalności, zaletach i wadach. Po kilku minutach oświadczył mu, prowadząc ku oszklonej werandzie.

— Ja już swoje skończyłem, lecz panna Stefania chce z panem rozmawiać.

Z niechęcią stawił się Leon przed Stefcią. Musiał się nawet hamować, by od razu nie wybuchnąć całym żalem i gniewem, jakie nagromadziły mu się w sercu. I teraz to podstępne zwabienie go w zaciszne miejsce uważał jako nowy dowód zmysłowej zalotności niedoszłej narzeczonej. Widząc ją obecnie z błyszczącymi oczami, zarumienioną, z wargami płonącymi szkarłatem, piękną, ponętną, obudziły się w nim jakieś dzikie instynkty pierwotnego człowieka. Miał ochotę rzucić się na nią, wpić palce w tę jej kształtną szyję, drapać, dusić, zdusić dopóki bujnego jej życia nie zgasi, aby była już nie jego, ale i niczyja…

Opanował się i oparłszy o ścianę skrzyżował ramiona.

— Czego sobie pani życzy ode mnie?

A ona całą siłą wstrzymywała się, aby nie upaść przed nim na kolana, nie błagać przebaczenia, nie wołać tak długo „kocham”, dopóki nie znikną te zimne, stalowe błyski w jego źrenicach, dopóki pogardliwie zaciśnięte usta nie złagodnieją w uśmiechu.

Przemówiła jednak niskim, nieco zdławionym głosem, zakrywając oczy rzęsami.

— Prosiłam pana na rozmowę. Z poprzednich słów i zachowania się wnoszę, że ktoś błędnie poinformował pana, że ktoś mnie oczernił…

— Przepraszam panią — przerwał niecierpliwie. — Czy to, iż pani jest zaręczona i że pani darzy narzeczonego przysługującymi mu względami, jest oczernianiem czy prawdą?

— To jest prawda, że dałam się namówić do zamienienia pierścionka z panem Węgrzyńskim, a co do owych „względów”, jeżeli jakie były, należą one do przeszłości…

— Właśnie — przerwał znowu Leon — właśnie o tę przeszłość chodzi!

— Nie rozumiem pana.

— Ja jeszcze mniej panią. W jakiej roli pani właściwie ze mną mówi?

Stefcia zaczęła się namyślać. Przycisnęła rękę do czoła. Tak, w jakiej roli.

— Panie Leonie, niech mi pan pozwoli wszystko opowiedzieć…

— W jakim celu? Dalibóg nie jestem ciekaw historii zaręczyn i narzeczeństwa pani i jej miłości — dorzucił, gorzko się śmiejąc.

— Miłości? Nie było jej, zaręczam panu.

— Co raz lepiej! Narzeczeństwo bez miłości! Ha! Ha!

— Narzeczeństwo moje jest tak, jak zerwane…

— Z warunkiem, że ja się znowu o rączkę pani pokłonię — skandował ironicznie.

— Panie! Pan sobie drwi! I nie pozwala mi pan przyjść do słowa… Więc proszę przyjąć do wiadomości, że ja zerwę bezwarunkowo. Mój dziadek już wie o tym…

— Przyjmuję do wiadomości, ale stwierdzam, że wedle moich informacji dzień ślubu był naznaczony…

— Wbrew mojej woli…

— Wola się zapewne zmieniła, gdy się okazało, że Leon Pałecki jest w pobliżu. Nie, panno Stefanio, nie chcę być tym drugim, aby później nie być zmuszony robić miejsca trzeciemu.

Krew wnuczki rotmistrza zakipiała. Zmarszczyła czoło, zacisnęła swe małe piąstki.

— Panie! Jak pan śmiesz mnie posądzać… mnie obrażać?!

Leon zmierzył ją lodowatym spojrzeniem.

— Bardzo pani do twarzy z tym gniewem.

Stefcia przystąpiła do niego, zdawało się, że go uderzy, już podniosła rękę… Zduszonym szeptem wyrzuciła w pasji, z błyskawicą w oku:

— Milcz pan!

On rozkrzyżował ramiona, skłonił się.

— Zdaje się, że nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia — wolnym krokiem zwrócił się ku wyjściu. Stefcia ochłonęła. Brwi podniosła boleśnie, kąty ust obniżyły się jak do płaczu. Błagalnie ku niemu wysunęła ramiona.

— Panie Leonie!

Pałecki spokojnie powrócił do zielonego stolika.

cdn.

[8] débâcle (fr.) — nagła zmiana, załamanie się sytuacji

[9] członek Sodalicji Mariańskiej (stowarzyszenie religijne)