czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Elżbieta Jeziorowska-Wróbel: z cyklu „Diagnoza” — Indyczka


Indyczka

Weszłam do pokoju i dygnęłam niczym przedwojenna pensjonarka.

— Pani znowu tutaj? — usłyszałam.

— Przyniosłam to do podpisu — położyłam przed Mirrą, która tak właśnie kazała na siebie mówić, kilka pism.

Zmierzyła mnie wzrokiem rozdrażnionej osy i ściągnęła usta w wąski dzióbek.

— Och… — westchnęła przejmująco — przecież to może po­czekać.

Niedbale przerzucała kartki i udawała, że lustruje ich treść.

— No tak — wymodelowała głos do wysokiego sopranu — może być na… — spojrzała na kalendarz — …na piątek.

— Niemożliwe. Nie mogę tak długo czekać. To musi wyjść z jutrzej­szą pocztą, bo…

— Ja wiem najlepiej. — Przerwała mi i poprawiła rozsypujące się włosy upięte we fryzurę á la kopka siana. — Wiem, kiedy to wysłać.

„Racja” — pomyślałam z rezygnacją.

Zapomniałam, że ona wszystko wie najlepiej. Sięgnęłam więc po długopis i dużymi, wyraźnymi cyframi wykaligrafowałam na kolejnych pismach aktualną datę, ceremonialnie złożyłam kilka podpisów, zakręciłam się na pięcie i wyszłam z pokoju. Wychodząc spojrzałam na nią przez ramię, a ona przymrużyła oczy i złowieszczo zacisnęła usta.

„A masz, ty glisto!” — psioczyłam w myślach, gdy zamykałam drzwi.

*

Dzień był słoneczny, jasny, a mnie, nie wiadomo dlaczego, dopadł wisielczy nastrój. Mirra, chociaż dawno minęła siódma, wciąż nie pojawiała się w pracy. Wreszcie drzwi otworzyły się na oścież i stanęła w nich w pełnej krasie — wesolutka, z wysoko uniesioną głową.

— Dzień dobry! — wysoki sopran grzmotnął bez pardonu w moje uszy. — Piękny dzień mamy, nieprawdaż?

— Prawdaż — wycedziłam wolno.

Mirra spokojnie podeszła do biurka, położyła na nim torebkę i niczym modelka na wybiegu zrobiła półobrót, jakby chciała zaprezentować mi swoją kreację.

— I jak? — dumnie wypięła pierś. — Podoba się pani filiotowy kolor? A dekolt? — położyła prawą dłoń na piersi i nie czekając na moją odpowiedź, ciągnęła dalej. — Dobrze mi w takim łydkowym?

Moje spojrzenie, co było chyba naturalne, powędrowało na jej łydki, po czym ponownie wróciło ku górze.

— Jaki? — zapytałam lekko oszołomiona i natychmiast zapomniałam o mojej chandrze.

— No, łydkowy — powtórzyła z trochę mniejszą pewnością.

— A, tak… — z trudem pohamowałam wybuch śmiechu.

Mirra bardzo delikatnie usiadła wreszcie na krześle, przygniatając lekko fałdy fioletowej sukienki.

— I nic a nic się toto nie gniecie — zaznaczyła z wyraźnym zadowoleniem i, odrywając wzrok od sukni, spojrzała na mnie słodkimi oczętami rozanielonego cielęcia.

*

— Och! — usłyszałam nagle, przemierzając korytarz.

To żałosne westchnienie, pełne melancholii, kazało mi odwrócić się natychmiast. Zobaczyłam Mirrę. Miała minę pokutnicy, kogoś wyjątkowo cierpiącego.

— Co się stało? — zapytałam, bo zauważyłam, że jej prawa ręka jest szczelnie owinięta bandażem i wisi na temblaku.

— Zakładałam wczoraj fjeranki — wysoki sopran załamał się lekko płaczliwie — stałam na tarapecie i… — urwała na moment — …i spa­dłam. Teraz muszę nosić rękę na tombaku! — zakwiliła żałośnie.

— Na temblaku — poprawiłam.

— Co?

— Na temblaku — przeliterowałam, darowując sobie te „fjeranki”.

— No, przecież mówię… — uśmiechnęła się wątle i, nie powiedziawszy nic więcej, odeszła.

Po godzinie wezwała mnie do siebie.

— Kochana… — zaczęła słodkim, jedwabistym głosem delikatnie dotykając mojej ręki — mam do ciebie wielką prośbę. Nie zrozum mnie źle, ale… — urwała na moment.

Przyznam, że zaskoczyła mnie tą wyszukaną grzecznością, więc popatrzyłam na nią nie bez zdziwienia.

— Mam nóż na gardle! — wyznała ściskając moją rękę. — Trafia mi się niebywała okazja! Szwagier mojej bratowej dostał mieszkanie vice versa fisharmonii. Urządza je i brakuje mu funduszy, i dlatego za grosze chce sprzedać skórkowy płaszcz! — wyrzuciła z siebie niemalże jednym tchem, spoglądając mi głęboko w oczy. — Ja muszę go kupić, to taka wyjątkowa okazja, a… — znowu urwała, spuściła wzrok — …a nie chcę, żeby mój mąż się dowiedział. Rozumiesz?

Pewnie, że zrozumiałam. Jak nic szło o pieniądze.

— Za grosze…? — zapytałam.

— No właśnie. Tak… — zrobiła słodki, ptasi dzióbek, a jej głos zawirował miękko — …Ale i tak mi brakuje… trzydzieści.

— Fiu! — zagwizdałam cichutko przez zęby, podnosząc wzrok na sufit, po którym ospale przemieszczała się samotna mucha.

— Mam… właściwie mam pustą kieszeń — wyznała płaczliwie.

— I vice versa — odpowiedziałam bez namysłu, z rozbawieniem patrząc na jej zdziwioną minę.

*

Coraz większy upał dawał się we znaki wszystkim, nawet tym najbardziej odpornym i wytrwałym. Chodziliśmy na zwolnionych obrotach jak senne zjawy. Tylko jedna Mirra przechodziła samą siebie — wysoko unosiła czoło, na którym nie było śladu nawet jednej kropli potu. Bystro przewracała oczami, trzepotała rzęsami i uśmiechała się, jakby ten piekielny skwar, wciskający się oknami i drzwiami, wcale jej nie dotykał.

— Duszno tutaj — powiedziałam, stając w drzwiach jej pokoju iz trudem łapiąc powietrze.

— Trzeba się umieć asygnować — rzuciła do mnie wysokim sopranem.

— Zaaklimatyzować — mruknęłam pod nosem.

— No, właśnie mówię — Mirra sięgnęła po lusterko i zerknęła na mnie. — Hm, muszę się trochę opalić — stwierdziła — bo mam taką bladą koronację twarzy — westchnęła, najwidoczniej zazdroszcząc mi mojej opalenizny.

Przełknęłam tę „koronację”, kładąc na jej biurko pisemka.

— Po co tu ta paragrafka? — zatrzymała biały paluszek na mojej pa­rafce.

— Powinna być, więc jest — uśmiechnęłam się.

Skarciła mnie spojrzeniem i sięgnęła po słuchawkę telefonu, ale słysząc podjeżdżający tuż pod okno samochód, zerwała się na równe nogi.

— O, znowu nam goście przyjechali! — zawołała, czając się zafi­ranką.

— Następna delegacja — powiedziałam, wzruszając ramionami.

— Znowu zagranica! — ucieszyła się.

Wyszłam szybko, pozostawiając ją przy oknie, bo już nie miałam ochoty wysłuchiwać jej mądrości. Ostatnio, kiedy odwiedzili nas Szwajcarzy — faceci przystojni jak lalki — Mirra wprost unosiła się w powietrzu, fruwała pomiędzy gabinetem szefa, a swoim sekretariatem. Starannie wymodelowanym głosem obwieszczała wszem i wobec, że dyrektor mocno zajęty i żeby nikt nie śmiał mu przeszkadzać. A kiedy stanęłam przed nią z plikiem pisemek do wysyłki, zaczęła zamęczać mnie opowiadaniem o dokładności szwajcarskich zegarków, o smaku szwajcarskiego sera z olbrzymimi dziurkami i o tym, jacy to z tych Szwajcarów wspaniali goście. Terkotała niczym katarynka, jakby spędziła co najmniej połowę życia w samym sercu szwajcarskiego raju.

— Ha! Widziała pani, jakim przyjechali wozem? — zaciągnęła mnie wtedy pod okno, odsunęła firankę, abym mogła zobaczyć piękne, bły­szczące w słońcu mirafiorii.

— Takie mirafiu też bym chciała — westchnęła tęsknie. — Ale cóż, to sporo kosztuje. Może i byłoby mnie na nie stać — ciągnęła dalej — ale musiałabym oszczędzać na jedzeniu i, kto wie, może przyszło by zęby wbijać w trynk? — dokończyła ze smutkiem w oczach, po czym z wyraźną rezygnacją klapnęła na krzesło.

Z czystej grzeczności puściłam mimo uszu „mirafiu” i „trynk” i wzdychając głęboko, spojrzałam na jej okrągłą, autentycznie zasmuconą buźkę.

Zatem tym razem zwiałam, ale tyle co weszłam do swojego pokoju, zadźwięczał mój służbowy telefon.

— Idzie pani może dzisiaj na mniasto? — usłyszałam głos Mirry.

— Może…

— O, kochana! — ucieszyła się. — To ja mam do ciebie prośbę. Trzeba mi pięć metrów czarnych tasiemków do podkładania spódnic i może cztery, nie raczej pięć kolorowych zasuwków… takich w granacie, na dwadzieścia długie. Dobrze?

*

To był bal! Nie często trafiała się nam frajda łaskotania podniebienia tyloma pysznościami naraz. Dyrekcja, zapewne mając w tym swój interes, urządziła kiermasz garmażeryjny. Zanim cokolwiek kupiłyśmy, mogłyśmy to spróbować. Poleciałyśmy więc, jak głodne sikoreczki, pokosztować, co się da. Było wszystko, o czym marzyły nasze wyposzczone rynkowym deficytem żołądki. Mirra wybrała się z nami.

— Ale luksusy — szepnęła mi przez ramię, nie ukrywając zachwytu i oblizała się na widok świeżutkiego tatara wykwintnie ułożonego na półmisku wyłożonym zieloną sałatą, obok którego na kolejnym półmisku mętnymi ślepkami zezował karp w galarecie.

— To ci jest degustacja! Palce lizać! — cmoknęłam cicho.

Mirra szybko wyszła zza moich pleców, stanęła przed dziewczyną za bufetem i powiedziała głośno:

— Proszę ćwierć kila tej degustacji.

Najpierw była konsternacja, moment milczenia, a po nim rozległa się salwa gromkiego śmiechu. Mirra, wyraźnie zaskoczona, otworzyła szeroko oczy, popatrzyła po nas zdziwionym wzrokiem i najzwyczajniej odeszła.

Wszyscy rżeli jak stare kobyły. Trudno było powstrzymać śmiech. Ja dopiero pod drzwiami jej pokoju zdołałam się uspokoić. Wytarłam załzawione oczy, wzięłam oddech i weszłam. Spojrzałam na nią. Zachowywała się tak, jakby nic nie zaszło.

— U mojego brata na weselu — zaczęła z ożywieniem, musnąwszy mnie zaledwie przelotnym spojrzeniem — też było tyle wszystkiego i nic się nie zostało. A jak zaczęli robić ocipiny, to… — widać nie było mi dane wysłuchać do końca tej opowieści, bo usłyszawszy otwierające się drzwi gabinetu dyrektora, Mirra urwała w pół zdania i zastygła na moment w bezruchu, po czym uśmiechnęła się najpiękniej jak potrafiła i błyskawicznie wyskoczyła zza biurka.

— Tak, panie dyrektorze?

Dyskretnie wychyliłam się zza szafy stojącej przy drzwiach wejściowych, które zasłaniały mnie przed wzrokiem dyrektora. Ten zaś stał do mnie bokiem inajwidoczniej nie spodziewał się w sekretariacie osób trzecich. Mruknął coś niewyraźnie do Mirry i musnął ręką jej okrąglutki tyłeczek. Mirra wzięła głęboki wdech, jeszcze bardziej wypięła okazałe piersi i rumieniąc się po same uszy, rzuciła w moją stronę:

— Co tu jeszcze robi? Nie widzi, że jestem zajęta? — i wyniosła niczym indyczka znacząco spojrzała na drzwi.

kwiecień 1986