sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
To już trzecie święta, które spędzam daleko od domu. Boże Narodzenie 2000 roku, takie rodzinne święta… a ja jestem sama. Nic dziwnego, że dopadła mnie „wspominatoza”. Ocalam, więc od zapomnienia.
Grudzień 1970 roku. Do portów przybiły już statki naładowane cytrusami; to znak, że zbliżają się święta. Dla mnie takie szczególne, bo to wtedy był nasz ślub.
Grudzień 1970 roku to także data historyczna, data rewolucji na wybrzeżu. Tyle ludzi wtedy zginęło… Martwiłam się, bo sobie ubzdurałam, że to zły znak dla naszego przyszłego życia.
Zły znak? Na razie nic na to nie wskazywało. Nadeszła nasza pierwsza wiosna i następne. I noce pełne słowików śpiewających pod naszymi oknami. To w tym czasie namalowałam na drzwiach drzewko szczęścia. W radiu ciągle leciały piosenki Grechuty. Bardzo lubiliśmy ich słuchać…
— Ile razem dróg przebytych,
— Ile deszczów, ile śniegów (…)
— Ciężkich godzin w miastach wielu,
— I znów upór, żeby powstać,
— I znów iść i dojść do celu (…)
Ta piosenka niewiele nam wtedy mówiła. Ładnie brzmiące słowa i tyle. Mój mąż był absolwentem Politechniki Warszawskiej. Czasy były o tyle nowe, że odeszli w niebyt dyrektorzy po czterech klasach i po Akademii… tej pierwszomajowej. Wtedy praca dla świeżo upieczonego inżyniera wraz ze służbowym mieszkaniem po prostu czekała. Oprócz mieszkania mieliśmy tylko stół z powyłamywanymi w transporcie nogami oraz głowy i ręce nie od parady. To, w ilu miastach i w jakim świecie przyjdzie nam żyć, nie wiadomo, od kogo i czego zależało.
Po sześciu latach mieliśmy już w tym naszym świecie dwoje dzieci oraz:
— Trochę ścieżek przedeptanych,
— Wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń,
— Trochę listów oraz rozstań,
— Trochę chlebów rozkrajanych,
— Pocałunków, wschodów, książek,
— Ciężkich godzin…
Jednak my, optymiści, wierzyliśmy tak jak poeta, że: najważniejsze są chwile, których jeszcze nie znamy.
I tak. Po roku 1976, roku słynnych wypadków radomskich, nastąpiło dziwne pomieszanie do tej pory dość stabilnej ludności. Do podkarpackiego Krosna, gdzie mieszkaliśmy przybył z Radomia młody zdolny chirurg. Tu na prowincji niewiele osób miało mu za złe, że kiedyś na wiecu potępił „radomskich warchołów”. Szczególnie pacjentów, nic to nie obchodziło. Dla nich był tylko dobrym lekarzem.
Tymczasem Radom po kilku latach pokuty „rósł w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. Wyższa Szkoła Inżynierska rozwijała się, potrzebne były kadry i to tutaj los rzucił naszą rodzinę, bo mój mąż był tym potrzebnym specjalistą.
Czy to jest to jedno z miast wielu? Czy już zbliżyliśmy się do celu w poszukiwaniu miejsca na nasz dom? — Zastanawiałam się.
Na razie zakwaterowano nas w hotelu asystenckim. Było brzydko, ciasno i daleko od rodzinnych stron. Mieszkanie, to M-3 w obskurnym wieżowcu w środku dużego osiedla, dziesiąte piętro, oraz winda, która na początku była jakąś atrakcją dla naszych chłopców. Dla mnie wszystko było nieznane i nieprzebyte. Błądziłam w tej dziwnej plątaninie ulic, a wielki ruch uliczny mnie przytłaczał. Na szczęście poznaliśmy tu wielu życzliwych ludzi, dzięki którym to szarobure otoczenie zrobiło się bardziej przyjazne.
Niedługo po naszej przeprowadzce zaczęły się polityczne wydarzenia sierpnia 1980. Przyznam szczerze, że dla mnie w tym czasie były one czymś niezrozumiałym. Zresztą, nie wierzyłam w zmianę ustroju, w nasze oderwanie od ZSRR.
Rozumowałam tak: przecież sprzedano nas w Jałcie i nie ma odwrotu! Zmieniać należy, ale w ramach obecnego systemu! Trzeba być realistą i żyć tu i teraz! Tego zresztą nauczyło nas do tej pory niełatwe życie. Poza tym nasze przejście ze wsi do miasta wydawało się być awansem i potwierdzać to, co mówiła propaganda — będzie lepiej.
To dla nas produkowano już fiata 126p. Żartowano wtedy: — szkoda 66, ale my mieliśmy nadzieję, że uzbieramy te 66 tysięcy i byliśmy nawet gotowi poprzeć słynny apel Gierka i pomagać.
Czekaliśmy żyjąc. Wielu rodzinom w tym czasie się poprawiło. A nam? Nam brakowało tylu rzeczy… Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że tylko jedzenia było dużo. Mięso było na kartki, ale jadło się go znacznie więcej niż teraz. Te kilogramy szynki, polędwica, cielęcina kupowana u sąsiadki — to wtedy robiłam takie trudne potrawy jak sznycel ministerski, czy faszerowany cielęcy mostek. Albo te imieniny z lat siedemdziesiątych… Przyjęcie na tyle osób. Skąd były na to pieniądze? Po prostu jedzenie było wtedy tanie. Jednak kupowanie na zapas, bo zabraknie w sklepie, to było straszne. O kolejkach każdy wie. Stało się, więc po wszystko: po meble, lodówki, pralki i po firanki. Przecież się urządzaliśmy i potrzebowaliśmy wszystkiego. Właściwie cały wolny czas spędzaliśmy w kolejkach. Na szczęście byliśmy w wieku, kiedy człowiek cieszył się drobiazgami. Cieszyliśmy się wtedy każdą nabytą rzeczą. A jacy byliśmy naiwni… Pamiętam podanie do fabryki „Polar” o sprzedanie nam pralki automatycznej. Swoją potrzebę uzasadnialiśmy tym, że mamy małe dzieci, a w związku z tym ogromnie dużo prania. Nikt się jednak nie przejął pracującą matką... Ale ile w tym było energii i inwencji!
Wydaje mi się, że ta energia jeszcze mi pozostała, ale w tym ustroju, nie cała idzie w gwizdek…
Nastała zima 1980 roku. Byliśmy już drugi rok w Radomiu. Tęskniliśmy za rodziną i bliskimi nam osobami. Telefonu nie mieliśmy, samochód był jeszcze w sferze marzeń. Pisałam tylko długie listy, nagrywałam je nawet na taśmę magnetofonową. Ale listy, nawet te dźwiękowe, nie zastąpią bezpośredniego kontaktu, przytulenia, spojrzenia w oczy, widoku rozjaśnionej twarzy mamy, czy taty, nie zastąpią widoku rodzeństwa.
Od słowa do słowa w końcu postanowiliśmy na Święta Bożego Narodzenia pojechać w rodzinne strony. Pociąg Warszawa–Zagórz jechał 16 godzin, ale nam to nie przeszkadzało, problem był nie w długości jazdy, ale w tym, że się nie zabierzemy!
W tamtych latach pociągi były przepełnione niesamowicie. (Gdzie i po co ci ludzie tak jeździli?) Z perspektywy czasu wiem, że PRL był takim kręcącym się perpetuum mobile, a ludzie obracali się razem z nim. Zdecydowaliśmy się na bycie trybikiem w tej nie z tego świata maszynie…
Postanowiliśmy, że pojedziemy do Krosna przez… Warszawę.
— Wiesz Jasieńku!? Pokażemy chłopcom Pałac Kultury, Muzeum Techniki — mówiłam — aby usprawiedliwić przed mężem ten szalony pomysł.
No i pojechaliśmy. Wysiedliśmy w Centrum i od razu skierowaliśmy się w stronę Pałacu Kultury. Był to gmach znany i dominujący nad stolicą. O tym, że był symbolem dominacji nie myśleliśmy. Dzieci były zachwycone. Dla nich to był tylko pałac, olbrzymia budowla. Pamiętam, jak zaraz po przyjeździe nasz młodszy synek narysował w szkole swoje przeżycia. Nauczycielka powiedziała, że ta budowla jest be!
I tak nasz mały synek wkroczył w świat dorosłych, w świat ideologicznej walki, która się dopiero zaczynała.
Muzeum Techniki było ideologicznie neutralne, no może z wyjątkiem statku kosmicznego „Wostok”. Podobało się nie tylko chłopcom, ale i nam. Oglądanie pochłonęło nas całkowicie. Do dzisiaj pamiętam wiele eksponatów, ale najbardziej sztuczkę z kamerami. Widzieliśmy się w telewizji: cieszyli się chłopcy i kilka razy wchodzili, i wychodzili, aby się zobaczyć.
Ta miłość do techniki pozostała im do dzisiaj. A mnie pozostał naraz racjonalizm i romantyzm. Szkiełko i oko oraz serce, i czucie. Jakoś nauczyłam się je godzić, może nie do końca, bo zawsze z przewagą racjonalizmu.
Wracam do naszej przerwanej podróży, do zbliżającej się mistycznej nocy.
Po zwiedzeniu Muzeum Techniki i Domów Centrum — zwiedzeniu, bo na kupowanie prezentów nie było nas stać (szkoda, bo w swoim czerwonym płaszczyku z kapturkiem i białym rąbkiem futerka wyglądałam jak Mikołaj.) Nastrój był już świąteczny, mimo, że nie było tak błyszczącej tysiącami barw, tak pięknej iluminacji jak dziś. Ulice były raczej ciemne, ludzie się bardzo gdzieś spieszyli, biegali od sklepu do sklepu — bo może gdzieś coś potrzebnego, lub niepotrzebnego rzucili. Jakoś to nie psuło nam dobrego samopoczucia; cieszyliśmy się, jedziemy przecież do domów naszego dzieciństwa.
Mimo, że pociąg odjeżdżał o godzinie 19tej myśleliśmy już o odjeździe. Jasiu studiował w Warszawie i często jeździł pociągami.
— Pojedziemy na Dworzec Wschodni to będziemy mieć miejsca siedzące — mówił.
Jak się tam znaleźliśmy? Do dziś tego nie wiem. Duże nieznane miasto to dla mnie, człowieka z prowincji na dodatek z dysleksją — istny labirynt. Szłam za mężem bezmyślnie, a między nami dzieci. Potem stanęłam spokojnie na peronie — będą przecież miejsca siedzące! Po chwili na około zauważyłam jakiś dziwny ruch. Ludzie biegali tam i z powrotem. Okazało się, że pociąg jest już na bocznicy i to pełen ludzi! Pobiegliśmy tam. To, co zobaczyłam zupełnie mnie przeraziło.
Pociąg stał w zupełnej ciemności, a z drzwi zwisały grona pasażerów — ciemna masa. Przeważnie żołnierze.
— Nie pojedziemy nawet do Radomia, będziemy nocować z dziećmi na dworcu! I tak mają wyglądać święta? Zaczęłam podobno lamentować, ale niezbyt głośno, bo ten wyjazd był przecież moim pomysłem.
Mój mąż gdzieś pobiegł. Po chwili wrócił.
— Marysiu! Chodźcie! Chyba dostawili wagony…
Pobiegliśmy. Okazało się, że „dostawiony wagon” to stary wagon pocztowy siłą otwarty przez zdesperowanych podróżnych. Weszliśmy. Nie muszę tłumaczyć, że takiego luksusu jak miejsca siedzące w pocztowym niestety nie ma.
Pociąg ruszył. Staliśmy człowiek przy człowieku. Przypomniały mi się wojenne filmy i wynędzniali ludzie w bydlęcych wagonach. Jednak długo się nie użalałam. Musiałam myśleć o dzieciach. Chłopcy do tej pory byli bardzo dzielni, ale naraz zaczęli marudzić, potem przysypiać. Za nimi był przecież dzień pełen wrażeń. Jaka będzie noc? Na stojąco dzieci daleko nie pojadą!
Rozglądnęłam się po wagonie i w kącie zobaczyłam coś w rodzaju dużego pieca czy metalowej skrzyni. Zaholowałam tam całą rodzinę posuwając się powoli wśród przysypiających ze zmęczenia miłośników Świąt Bożego Narodzenia. Po chwili chłopcy siedzieli już na piecu, a ja byłam szczęśliwa — jak to matka. Teraz czekała nas decyzja: wysiadamy w Radomiu czy jedziemy dalej. To, że zdecydowaliśmy się jechać można w jakimś stopniu wytłumaczyć niemądrą młodością…, ale nie do końca. Coś dziwnego ciągnęło nas do miejsca, w którym się urodziliśmy. Jakaś magiczna siła pchała nas w tamte strony.
Jeśli powiem, że to Wigilijna noc na wsi, zabrzmi to jak archanielski chór. To nic — dołączam do niego. Tak Wigilia. Noc pierwszej gwiazdki, a zaraz potem roziskrzonego od gwiazdozbiorów nieba. Patrzyłam kiedyś w nie niesiona na ramionach ojca: grzeczna dziewczynka, wsłuchana w ciszę i w skrzypienie śniegu pod butami. Do dzisiaj została ona w mej pamięci jako noc bezpieczeństwa. Noc ciepła rodzinnego, świecącej choinki, chrupkich babcinych pierożków i maminych uszek. Noc wspólnych kolęd.
No i jechaliśmy. Pociąg grał swoje tu–tu–tu i tu–tu –tu, a my jak manekiny kołysaliśmy się w jego powolnym rytmie. W pewnym momencie chłopcy zasnęli. Pokładli się na twardym piecu i zasnęli. Wyciągnęłam niebogata wszystko, co miałam w torbie, aby im pościelić. Nie było tego wiele, więc zdjęłam płaszczyk z białym rąbkiem futerka na kapturku i okryłam nim moje dzieci.
Jechaliśmy śpiąc na stojąco. Nikt się nie kłócił nie rozpychał. Chociaż nie jestem zbyt wytrzymała nie marudziłam. Rano dojechaliśmy do Rzeszowa. Chłopcy się obudzili i każdy w swoim tempie wołał:
— Mamo pić, chce mi się pić!
Nie mieliśmy już nic, bo to nie były czasy soczków w kartonikach i coca–coli. To był czas oranżady w kapslowanych butelkach. To po tę oranżadę Jasiu wysiadł na stacji.
— Pociąg jest spóźniony, ale musi stać z 10 minut — myślałam.
Mąż wysiadł bez palta i czapki. Czapka gdzieś przepadła zadeptana przez tłum, ale dlaczego bez palta? Prawda! On też przecież okrył swoich synów. Zamyślona usłyszałam, że pociąg nagle ruszył. Chłopcy zaczęli płakać i głośno wołać:
— Tata został! Mamo gdzie jest tata?
Jasiu został w samej marynarce podczas mroźnej i srogiej zimy w obcym mieście. Zamarłam w bezruchu, ale musiałam szybko się opanować i uspokoić dzieci. Zaczerpnęłam powietrza… i mówię:
— Zobaczycie chłopcy, że jak dojedziemy do Krosna, to tata będzie na nas czekał na peronie.
— Naprawdę? — Dopytywali się, bo już nie dla nich takie bajki. Przemek miał wtedy osiem i pół roku, a Sławek siedem lat.
— Naprawdę! — Przyrzekłam — ryzykując całym matczynym autorytetem.
Dlaczego byłam taka mądra? Otóż ja „stara” Rzeszowianka wiedziałam, że pociąg z Rzeszowa do Krosna jedzie trzy i pół godziny, a autobus tylko dwie godziny. Byłam, więc pewna, że mój mąż zdąży. Pamiętałam nawet godziny odjazdu autobusu.
Ale aby nie było tak pięknie, o mały włos mój kochany byłby nie przyjechał. Uratowało go o ironio to, że był… bez palta.
Przelotowy autobus przyjechał na przystanek całkiem zapełniony. W drzwiach stał kierowca jak cerber i nie wpuszczał nikogo. Tłum pasażerów nie tracił nadziei i dobijał się do wejścia. To dzięki jednemu z nich, który wstawił się „za tym panem bez palta” — kierowca zabrał męża i… młodego żołnierza. Pewnie przez sentyment dla wojska.
Gdyby wiedział, że prawie dokładnie za rok wojsko spełni wyznaczoną mu rolę, pogromi Solidarność i spacyfikuje Kraj, pewnie by tego nie zrobił. A może mimo tego albo właśnie, dlatego by to zrobił?!