Problem z bazą danych: odrzucone zapytanie
niedziela, 8.12.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
*
Jeśli dziś czwartek to jesteśmy w……? Plan wycieczek pracowicie wyrysowany przez Marka wisiał na ścianie living roomu. Dziś kolej na Las Vegas i Wielki Kanion. Jedziemy przez ciekawe okolice. A to most o nietypowej konstrukcji…, popisowe dzieło architektury, a to zawieszona na ogromnych słupach autostrada w budowie. Ostatnio u nas w kraju zbudowano niewiele kilometrów autostrady. Ta budowa i inne już istniejące wielopasmowe drogi, to dla nas wielkie objawienie. Z zainteresowaniem oglądałam też nowoczesne tiry, oraz samochody hybrydowe. Wreszcie dojeżdżamy do zapory Hoover Dam na rzece Kolorado. Stąd bierze się wodę dla całej południowej Kalifornii. Bez takiego zbiornika w lecie obumarłoby całe życie, bo tu przez kilka miesięcy może nie spaść ani kropla deszczu. Po obejrzeniu zapory znów jedziemy i jedziemy. A potem szok. Tak daleko jechaliśmy, a w Las Vegas jest takie okropne gorąco. 117 stopni Fahrenheita.
Zastanawiałam się, po co zakochani lecą nieraz przez cały świat, by brać potem ślub w takim upale? Miasto było z rodzaju fantastycznych, trochę kiczowatych i wcale nie przypominało tego z filmów, które do tej pory oglądałam. To z filmów i moich wyobrażeń dogorywało. Całe ulice, stare kasyna były wyburzane. Na to miejsce powstawały dzielnice stylizowane na Wenecję, Paryż, czy Rzym. To było trochę jak bajka.
Byłam kiedyś w prawdziwej Wenecji. Stałyśmy z córeczką nad brzegiem kanału. Pośliznęłam się na starym, porośniętym glonami, zabytkowym betonie i o mało nie wpadłam do wody. Uratował mnie amerykański turysta mówiąc: — Taki stary, omszały, wyślizgany beton, takie cuchnące, zawilgocone domy! Przyjedźcie do nas! W Las Vegas też jest Wenacja, a na dodatek cała pachnąca i nowiutka! :-)
No to przyjechaliśmy, mimo że żar lejący się na to betonowe miasto dokuczał i zapierał oddech. Uciekliśmy przed nim do hotelu, gdzie ochłodziliśmy się w tamtejszym basenie i kasynie. Rano czekała nas znów jazda.
Zaczęłam grymasić, że to jest za daleko i filozofować, że przy takich odległościach niskie ceny benzyny w Ameryce, to fikcja, bo u nas jest wszędzie blisko i na jedno wychodzi. Jednak u nas nie ma Kanionu rzeki Kolorado… To fakt.
Dalszej wyprawy do tego najsłynniejszego na świecie cudu przyrody nie będę opisywać. Przecież nie piszę przewodnika turystycznego po Stanach. Opowiem tylko, jak taką samą podróż odbyli inni goście tej rodziny.
Starsze małżeństwo do tej pory niezbyt dużo podróżowało, byli więc przerażeni odległościami. Zagadywali i zagadywali, a szczególnie nie wytrzymywała kobieta. Nie chcąc urazić gospodarza nieśmiało zapytała:
— Marku!… Czy to aby warto tak daleko jechać? — Marek się nie odzywał tylko jechał. Kiedy nareszcie dotarli do Wielkiego Kanionu stanęła jak wryta. Jęknęła tylko:
— Oloboga! Popatrz Kazik… Jaaaka wielka dziura w ziemi!!
*
W czasie wycieczki w góry do Lake Hume oraz do lasów sekwojowych zauważyłam mnóstwo wagonów z napisem Chine. Ciągnęły się te pociągi z kontenerami przez wiele mil. To chińszczyzna, która zalewa całą Amerykę. Ludzie, tak jak w Polsce to kupują, bo jest tanie, potem psioczą na jakość i organizują co jakiś czas bojkot tych produktów. Rynek wykorzystuje tanią siłę roboczą Chin, bo takie są jego prawa. Wygląda na to, że Ameryka boi się Chin. W komunistycznych, czy kapitalistycznych Chinach, sama już nie wiem, jakie one są, składa się komputery i nie tylko. W Stanach robi się tylko prototypy (Elżbieta wykonuje taką ambitną i precyzyjną pracę), resztę robią Chińczycy lub Meksykanie. Podobno mężczyzna w życiu musi posadzić drzewo, wybudować dom i spłodzić syna. A co musi Chińczyk? Zrobić peceta, adidasy i bluzę.
— Co tam panie w polityce? — Chińczycy trzymają się mocno… — Pisał Wyspiański w „Weselu”. Minęło sto lat a oni trzymają się jeszcze mocniej… Mają ogromne nadwyżki handlowe. Mają, bo ludzie liczą centy. Podobno bogatym jest się wtedy, kiedy kupując, nie patrzy się na cenę tylko na to czy nam się coś podoba, czy jest nam potrzebne. O dziwo! Ludzie w bogatej Ameryce patrzą na ceny. Żeby tylko to!…
Instytut Wyżywienia i Rozwoju w Kalifornii ocenił, że 13 milionów tj. około 20 procent ogółu dzieci, obywateli USA, idąc spać martwi się, czy rano coś zje. Robert Spivek z AISC zaproponował, aby pieniądze przeznaczone na wojnę wydać na zmniejszenie podatków rodzin z najniższymi dochodami. Nielubiany w Ameryce Bush, zawetował tę ustawę, bo kraju na to nie stać!
A u nas? W wyzwolonej już Polsce, według Komisji Europejskiej 26 procent dzieci po prostu nie dojada. Odkrywam, że jest to tylko o 6% więcej niż w bogatych Stanach. To i tak najgorszy wynik w Europie, a na dodatek 19% wszystkich Polaków żyje na progu ubóstwa. — Czyżby mylił się John Kennedy mówiąc: — kiedy przybywa wody, podnoszą się wszystkie łodzie? A może prawda jest taka, że podnoszą się tylko dobrze wyposażone jachty, a toną ubogie łódki?
To tam, w liberalnej Ameryce, a nie w komunistycznej Polsce, usłyszałam: — Im dłużej tu jestem, tym bardziej jestem komunistą — tak mówił inżynier Leszek, także emigrant.
Leszek jest wrażliwym człowiekiem. Ma zapobiegliwą żonę, córkę, wnuki. Mają wspaniały ogród w formie tarasów, z okazami roślin, jakie spotkasz tylko w ogrodzie botanicznym, ale czuje się w Stanach źle. Choruje na tęsknotę?
O biedzie w Stanach wspominał kiedyś Jerzy Urban, chciał nawet tamtejszym bezdomnym wysyłać śpiwory. Ale onegdaj władze Reagana nie zezwoliły.
Oj! Śpiwory, śpiwory… Nam przydały się na kempingu nad jeziorem Hume, gdzie właśnie dojechaliśmy podczas moich rozmyślań. Pobyt w tych lasach przypomniał mi harcerskie obozy ze szkolnych lat oraz wakacje z dziećmi i biwak w suchych iglastych lasach nad Tanwią.
Tu lasy były większe, cieplejsze i były prawdziwe niedźwiedzie — a z niedźwiedziami emocje. Widoki były niewyobrażalne: wysokie góry, las i woda… Wszystko to naraz! Pamiętam napis na zaplanowanym kadrze, na tle tych boskich widoków: — God is this. Trudno by było temu zaprzeczyć i wyobrazić sobie coś bardziej boskiego i fascynującego.
Jednak myliłam się. Mark (tak go czasem nazywaliśmy), po mistrzowsku jechał po bardzo krętych i stromych górskich serpentynach. Elżbieta wymownie milczała nie zdradzając co nas czeka. Wreszcie znaleźliśmy się w lasach sekwojowych. Do tej pory największe drzewo, jakie widziałam to był nasz Bartek. 600 lat wydawało mi się wiekiem niewyobrażalnym. A tu największa sekwoja gigant Generał Sherman ma trzy tysiące lat! Szliśmy przepiękną aleją w dół. Po obydwu stronach rosły te największe na świecie żywe organizmy. Zapierało oddech z wrażenia. Takich widoków nie widziałam w moim dotychczasowym długim, jak by nie było życiu, ani w snach. Zrobiliśmy sobie rodzinne zdjęcie, stojąc w rzędzie na tle „Generała”. Nasza czwórka zmieściła się bez trudu, więcej, zmieściłyby się jeszcze nasze dzieci! Zobaczyliśmy leżącą „gałązkę” z takiego drzewa — miała blisko dwa metry grubości! Ja, wielbicielka przyrody oglądałam to wszystko milcząc, chyliłam głowę nad fenomenem natury. Jeżdżąc po tych niesamowitych lasach, widzieliśmy wypalone miejsca. Dowiedzieliśmy się, że gdyby nie pożary nie byłoby sekwoi… Do jej cyklu wegetacyjnego potrzebny jest bowiem ogień. Szyszki są tak twarde, że tylko ogień potrafi je otworzyć i uwolnić nasiona. Ogień. Żywioł niszczycielski i zarazem stwórca? Kojarzył mi się dotąd z budzącymi trwogę pożarami domów z czasów dzieciństwa, z ogniskiem oraz ciepłem domowego kominka, a nie z inicjatorem życia.
*
Wycieczka do Hollywoodu (Świętego drewna) przypomniała mi się w chwili nominacji filmu „Katyń” i oczekiwania na Oskara. Cała ta pompa, czerwone dywany, piękne kreacje to właśnie tam? Przecież ta słynna aleja gwiazd, którą chodziłam: John Wayne, Sofia Loren, Liza Minelli, Stiven Spilberg, Królik Bags, pod naszymi stopami, to czysta komercja! W dodatku nie jest wcale ładniejsza od naszej, chociażby tej we Władysławowie nad Bałtykiem.
Stwierdziłam, że całe to centrum światowego kina jest okrzyczane. Według mnie jest bardzo kiczowate.
Centrum Los Angeles, tzn. Down Town robiło wrażenie, ale już kilka kilometrów stamtąd na ósmej alei koczowali bezdomni.
Poprzednim razem Marek jechał tędy do Polskiego Konsulatu. Wiózł urnę z prochami swego przyjaciela. Andrzej umarł nagle, zostawiając młodą żonę. W Polsce chodził z Markiem do jednego Liceum, a potem razem wyjechali. Przeżyli w Austrii, a potem w Ameryce wiele złych i dobrych chwil. Pomagali sobie, bo raz jeden był na wozie, a drugi pod wozem, lub na odwrót. Teraz to Mark jechał ostatnią drogą Andrzeja w dalekiej Ameryce, z pytaniem: — Czemu cieniu odjeżdżasz, ręce złożywszy na pancerz[…]
A ja zabawiłam się w paparazziego i pstrykałam zdjęcie po zdjęciu, narażając się, że oberwę kamieniem. Nie mogłam się powstrzymać widząc delikatną blondynkę leżącą w takim strasznym upale na chodniku (może to jakaś Polka przybyła tu z nadzieją na karierę w tym mieście ze snów?) Serce mi pękało na myśl, że w jakimś domu czekają na nią rodzice. Może dzwoniła do domu i zmyślała, że właśnie słynny reżyser obiecał jej rolę w filmie? Większość bezdomnych to czarnoskórzy mieszkańcy tego miasta aniołów. Pewnie nie był aniołem ten, co rzuca w moją stronę obelgi i kamienie. Podobno niedawno bezdomni zostali zgarnięci przez siły porządkowe i przewiezieni do szpitala. Tam ich zbadano i… odwieziono z powrotem na ulicę. Był skandal, bo dziennikarze sprawę nagłośnili, ale bezdomni jak na ulicach byli, tak są.
Bardziej od Los Angeles zauroczyło mnie muzeum naszej słynnej aktorki Modrzejewskiej. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku Modrzejewscy zamieszkali w Kalifornii. Osiedlili się w Arden w powiecie Orange, bo było tam pięknie pachniało pomarańczami i nie tylko. Po parku i dworku oprowadzała nas przewodniczka w stroju z epoki. Ubrana była w ładną krynolinkę, kapelusik, bluzeczkę pod szyję z przypiętą kameą. Czy tak wyglądała nasza boska Helena? Nastrój dworku przywoływał tamte czasy. Patrząc na meble, suknie aktorki, stwierdziłam, że była ona niewielkiego wzrostu, a ja wyobrażałam ja sobie inaczej, szczególnie po obejrzeniu filmu z wysoką Krystyną Jandą w roli Modrzejewskiej. Oglądaliśmy salon, kuchnię. Największe emocje budziły sypialnie. Dlaczego Karol spał oddzielnie? Albo łazienka? Szyba w oknie w kolorze czerwonym? Podobno majątek kosztowało wtedy takie weneckie szkło, ale budziło zainteresowanie wśród gości. Przed altanką, gdzie podobno Modrzejewska jest uwieczniona z różą, ja też zrobiłam sobie zdjęcie. Ale gdzie mi tam do pięknej Heleny… W gablotach rysunek satyryka, na którym Henryk Sienkiewicz i Ignacy Paderewski, którzy u Modrzejewskich często gościli, zaprzęgnięci do pługa z mężem Heleny i poganiani przez nią, ciężko orzą. Takie wykorzystywanie mężczyzn? Na dodatek artystów? Oj! Nieładnie pani Helenko, nieładnie!
Podziwiamy także cudowny park. Widoki są takie, że nie chce się stąd wychodzić, drzewa przypominają Europę. Te sosny, modrzewie, dęby, platany… Ale w Arden są także bardzo egzotyczne kaktusy. Posiadłość tę, (1700 akrów) w niedługim czasie po śmierci Heleny nowi właściciele z zyskiem rozdzielili na niewielkie rekreacyjne działki. Funkcjonują w tej dość europejskiej formie do dziś.
*
Pustynia Borego Springs, to bardzo ładne miejsce z niepowtarzalną oazą, ale w moich relacjach ze Stanów wiąże się z… toaletą. Stała się już anegdotą moja opowieść, że w Ameryce nawet na pustyni są takowe; z płuczką, z delikatnym papierem toaletowym, a nawet jednorazowymi nakładkami na deskę klozetową.
Nie ma wody na pustyni, nie ma wody…, nie ma ludzi, a ja chciałam pisać o ludziach! Na razie spotkałam ich niewielu i zdziwiłam, się, bo usłyszałam, że w Kalifornii jest już takie przeludnienie, że miasta pękają w szwach. Sacramento, stolica stanu, San Francisco, Los Angeles i San Diego, które poznaliśmy, są to ogromne betonowe pustynie, gdzie człowiek mieszka na człowieku i czuje się jak karp hodowlany w stawie, oczekujący na Boże Narodzenie. Jest śnięty, ma podcięte skrzydła, podobnie jak „karp ma zaokrąglone płetwy ogonowe od bicia w beton”.
Ludzie, których spotkaliśmy byli życzliwi i bardzo zapracowani, i tacy na serio. Rodowitych Amerykanów było wśród nich niewielu. W kościele, który do złudzenia przypominał kościół w mojej rodzinny wsi, a na dodatek był tak samo pod wezwaniem ojca Kolbego, spotykałam tylko Polonię. Kościół jak to kościół, ale w podziemiach była biblioteka i kawiarnia, to dla mnie nowość. Podobała mi się na pierwszy rzut oka ta społecznikowska inicjatywa, ale spostrzegłam, że wiele rzeczy toczy się z rozpędu, że panuje atmosfera konkurencji i ploteczek. Wiedzą wszystko… Tak samo obmawiają osoby nie chodzące do kościoła, jak nasze mohery z kółka różańcowego. A bar blisko kościoła? W Polsce to wymarzone miejsce… Ludzie wchodzą tam po mszy, przed mszą i zamiast mszy.
W San Diego w Domu Polskim, Marek miał dyżur. Serwowali z żoną polskie potrawy, które wcześniej nocą z własnych produktów pracowicie przygotowywali. A my w czasie tego poczęstunku oglądaliśmy oranżerię Balboa z roślinami, na przykład owadożernymi, widzianymi po raz pierwszy w życiu, muzea techniki i prawdziwe cuda przyrody, jakimi były dla mnie fikusy z San Diego. Ich ogromne powyginane, szare korzenie, pobudzały do rozmyślań o filozofii korzeni.
Do Domu Polonijnego, domu swych korzeni, przychodzili w tym czasie Polacy. Zaglądali ciekawscy, bo w okolicy były też domy innych nacji. Przychodzili rodowici Amerykanie by skorzystać ze słynnej polskiej gościnności, by popróbować polskich pierogów, szarlotki, kiełbasy z kwaszonym ogórkiem. A to rodzina goszcząca z dziećmi u krewnych w San Diego, a to studentki z tutejszego wydziału muzycznego, a to staruszek, żołnierz od Andersa i wielu mieszkających od lat w Kalifornii Polaków.
Sznycel, Sznycel — powtarzał pewien Amerykański turysta. Nawiązał z Markiem rozmowę. Chciał się pochwalić znajomością z pewnym Polakiem. Okazało się, że pamięta tylko to jedno i to nie całkiem polskie słowo.
A kolejka do prawdziwie polskich potraw nie malała. Niektórzy ustawiali się po kilka razy. Przyszli tu także po to, aby chociaż na chwilę poczuć związek ze swoją nacją? Odzyskać korzenie? Datki, jakie wrzucali, Marek zaraz po skończeniu podliczył i na drugi dzień raniutko wysłał na konto Poloni. Nie odliczył sobie nawet za to, co wydał, nie mówiąc o pracy i benzynie na drogę. To, co robili było według mnie czymś na kształt modlitwy, spełnienia obowiązku, dobrego uczynku… Udział w życiu polonijnym, to piękna, społecznikowska, rzadko już w Polsce spotykana cecha. A polskie jadło to jeden z czynników rozsławiania Polski za granicą. Tylko czy na pewno tym czymś, co przynosi Polsce sławę powinny być pierogi?
Obserwowaliśmy też życie miasteczka. Siadaliśmy często na patio za domem. Czasami patrzyliśmy w dal na granatowe wzgórza ograniczające horyzont, lub oglądaliśmy ogród. Przed oczyma trzepotały skrzydełkami kolibry i mieniły się piękne kwiaty (hobby pani domu). Było urokliwie, nie za gorąco nie za zimno, wspaniale się odpoczywało po całorocznej pracy. Domki jednak były położone bardzo blisko siebie. Nie powinno to być dla nas mieszkańców „bloków” problemem i nie było. Tylko czasami płacz dzieci, głośne rozmowy, dźwięk telefonu uświadamiały nam, że tu jest głośniej, niż w naszym mieszkaniu. Sprawy lokalnej społeczności były ważne, traktowane przez mieszkańców na serio. Wybierano radę mieszkańców, były plany i regulaminy, których mieszkańcy skrupulatnie przestrzegali po to, aby móc należeć do tej społeczności i aby żyło się przyjemniej. Należało przestrzegać: wywozu śmieci, koszenia trawników, utrzymanie porządku wokół domu. Kto nie lubi dyscypliny i porządku, może sobie mieszkać za miastem. Widziałam na przedmieściach i odludziach taki bałagan, niczym przy niektórych zagrodach w Polsce, gdzie wydaje się obowiązywać przysłowie: — Wolność Tomku w swoim domku.
Kiedyś na przyjęciu spotkaliśmy Polonię, która znalazła się w Ameryce nie zawsze z wyboru a częściej ze splotu różnych okoliczności. Wszyscy tęsknili za krajem łąk zielonych, za swą ojczyzną. Widać było, że dokucza im niezakorzenienie, nieprzynależność…
Pan Stanisław, który jako chłopiec przeszedł szlak bojowy z Andersem, dostał się do Stanów po wielu perypetiach. Dostał się dlatego, że jego brat zginął pod Monte Casino… Gdyby nie „zasługa” brata, Stanisław byłby w Australii lub jeszcze gorszym miejscu. Jego żona Joasia, jest emigrantką najnowszej fali. Oboje bardzo lubią jeździć do Polski, rozczulają się na wspomnienia o niej i mimo, że maja w Stanach rodzinę, chcieliby tam zamieszkać na stałe. Martwią się tylko, bo „dolar spada”.
Leszek z Haliną dostali się poprzez Wiedeń. Wyjechali z Polski tuż przed stanem wojennym. Pobyt w Austrii wspominają jako trudne, a nawet bardzo trudne czasy. W Kalifornii mają niewielki domek, przepiękny ogród, ale czują się samotni, tęsknią za Polską.
Także Mark, z którym po raz pierwszy Leszkowie spotkali się w obozie dla uchodźców politycznych w Wiedniu, niechętnie wraca do tych bolesnych wspomnień. Dostali już za swoje. Do spisu rzeczy utraconych Mark może zapisać 10 lat swego życia rodzinnego, dzieciństwo swych dzieci, które bezpowrotnie utracił, ale najbardziej boli go to, że nie mógł przylecieć podczas choroby swej matki ani nawet na jej pogrzeb. Jednak nie będzie narzekał, miał w Ameryce szczęście. Wujek Franek miał dużo gorzej. Po przyjeździe nie chciał skorzystać z pomocy innych wujków, a szczególnie odżegnywał się od tego jednego, który był podobno księgowym u Al Capone. Franciszek pracował w Pittsburghu w kopalniach ołowiu. Bywało, że latami był bezrobotny. Rodzina pisała listy, w których prosiła go, aby wrócił do Polski. On pamiętał jednak z dziecinnych i młodzieńczych lat głód, galicyjską biedę. Odpisał:
— Zostanę. Tu, nawet z zasiłku dla bezrobotnych mam codziennie „wielkanocny koszyk” jedzenia.
To na tym urodzinowym przyjęciu usłyszałam i utwierdziłam się we wcześniejszym przekonaniu, że bogactwo to nie wszystko.
— Moja siostra ma pięć domów a tak naprawdę jest bezdomna — stwierdziła pewna pani, emigrantka z kieleckiego. — Ciągle lata po Stanach, nadzoruje, zarządza, administruje, a mieszka kątem u krewnych. Można mieć sto domów i być bezdomnym — wzdycha.
Jej mąż zapytany o pogrom kielecki, stwierdził, że był wtedy za miastem. Drążony głębiej podał pospolitą wersję:
— No, bo Żydzi zabili chłopaka na macę. A tak naprawdę, to komuniści sprowokowali te zamieszki. — Jakoś nie zdziwiłam się słysząc taką opinię; słychać ją w Polsce często.
Ach! Ludzie, emigranci polityczni, zarobkowi… i ich losy! Można by je opisywać bez końca. Ich historie sięgają dziewiętnastego wieku. I nie odkrywam Ameryki, jeśli o nich piszę. Zresztą, Ameryki także nie odkrył Krzysztof Kolumb ani Wikingowie! Ostatnie badania genetyczne dostarczyły dowodów na to, że do Ameryki Europejczycy dotarli w czasie epoki lodowcowej. Zamarznięty Ocean im to umożliwił. Zmieszali się z tubylcami. Jest zastanawiające, dlaczego do tej Ameryki tak ludzi ciągnie? Historii życia emigrantów jest zatrzęsienie. Ilu ludzi, tyle losów. Czasem wstrząsających.
Już w Kraju dowiedziałam się o losie emigranta z dotkniętego bezrobociem Wałbrzycha Roberta Dziekańskiego i o tym, że został on śmiertelnie porażony paralizatorem na lotnisku w Vancover. Powróciły moje wspomnienia z amerykańskich lotnisk. Przypomniało mi się lotnisko w Chicago i w Los Angeles i nie dziwiłam się, że ten człowiek zabłądził. Oglądałam w telewizji relacje z tego wydarzenia doszłam do wniosku, że Robert miał też dysleksję. Był zagubiony, stracił orientację co do kierunków. Mnie na lotnisku miał kto pomóc, a on chodził wkoło kilka godzin, aby potem wpaść w złość z bezsilności i z emocji, co z kolei spowodowało nieszczęsną reakcję ochrony lotniska i jego śmierć. Było to okropne, tym bardziej, że tam, zaledwie kilkadziesiąt metrów od niego czekała matka… Jej syn ufnie leciał do Ameryki. Do Kanady. Słyszał kiedyś od matki: — tu, w Ameryce nawet obcy mówią hay! A jemu hay kojarzyło się z hail Hitla… Czy Robert przestraszył się tych ludzi w mundurach? Na pewno nie rozumiał, co do niego mówią. Zginął nie doczekawszy tego amerykańskiego el dorado. Zaś jego matka, emigrantka zarobkowa nie dość, że straciła rodzinny kraj, to i to, co miała najdroższego, syna.
Wygląda na to, że Ameryka to kraj dla silnych ludzi, bez ułomności. Ktoś z dysleksją i nadwrażliwością nie ma tam co robić. Na pytania jak mi się w tej Ameryce podoba odpowiadałam: — podoba mi się, ale nigdy tu nie zamieszkam. Mówiłam tak, bo tak naprawdę nie muszę. Teraz już nie. To, co nie wyszło w roku 2000 udało mi się teraz. Po kilku latach bezrobocia i emigracji zarobkowej, mam w Kraju pracę na własny rachunek. Dzieci żartują, że mama jest teraz kapitalistką.:-)
Kapitalizm. Zawitał do nas w latach dziewięćdziesiątych i odbił się bardzo na życiu Polaków. Opisywałam go nie raz i nie zawsze wychodził w pozytywnym świetle. Teraz mogłam go także zobaczyć u źródeł. Stwierdziłam, że jest tu bogaty rynek towarów i usług. Konkurencja na usługi medyczne, która u nas jest jeszcze w powijakach, tam już działa i wyklucza osoby nieuczciwe. Wysłuchałam opowiastki z życia wziętej, jak to pozbawiono prawa wykonywania zawodu dentystę, który dopisywał sobie fikcyjne usługi medyczne. Ubezpieczenia zdrowotne od czasów Clintona są obligatoryjne w zakresie pomocy doraźnej. Resztę najczęściej wybiera i oferuje pracodawca. Wygląda na to, że przeciętnego Amerykanina stać na lekarza rodzinnego i może opiekę stomatologiczną. O bezpłatnych sanatoriach Amerykanie mogą sobie tylko pomarzyć, a zachorowanie na raka to nie tylko tragedia, ale i krach finansowy.
Amerykańskie bogactwo… Napisano o nim tomy i zrobiono tony filmów. Czy jest wieczne? Do tego jak potoczą się losy Ameryki nie bez znaczenia będzie światowa koniunktura gospodarcza. Mam przed oczyma wagony z napisem China i wydaje mi się, że Świat lekceważy Chiny. Podobnie było kiedyś z Japonią. Lekceważono japońską pracowitość, wyśmiewano ich podróbki. Nie chcę być Kasandrą, ale jeżeli Chiny będą się rozwijać tak, jak w ostatnich dwudziestu latach to przegonią Stany.
W Polsce jeszcze wielkiego bogactwa nie ma, ale mamy za to liberałów, którzy obiecują drugą Irlandię. Co z tych rządów wyniknie — nie wiadomo. Premier z ich nadania był w Stanach. Pokazano jak się pokłonił na grobie pułkownika polskiego pochodzenia o nazwisku Urban, który zginął w czasie II wojny światowej. Losy naszych narodów od zawsze były złączone. A teraz, nasi żołnierze razem z Amerykańskimi giną w Iraku. Stany wezwały, a my wybraliśmy się na tę wojnę ochoczo. Za ochoczo. Obecnie Polska jest nadal wpatrzona w Stany, ale Polacy już nie bardzo. Może dlatego, że mogą jeździć po wszystkich krajach Europy bez paszportu. Mogą mieszkać i pracować we Włoszech, Anglii, Irlandii, czy w Holandii. Na wiosenne święta nasza rodzina, porozrzucana po świecie, telefonowała z trzech krajów, z dwóch kontynentów. Byłoby pięknie gdyby nie zmuszała ich do wyjazdu trudna sytuacja materialna. Czym innym jest bowiem emigracja z wyboru, za lepszą pracą, płacą, czy piękniejszym życiem, a czym innym wyjazd z przymusu, bo nie starcza na chleb.
Amerykanie polskiego pochodzenia, a także niektórzy ich amerykańscy małżonkowie, myślą o obywatelstwie i o emeryturze w Polsce. Do niedawna było odwrotnie — to Polacy bardzo pragnęli obywatelstwa USA. Pamiętam jak znajoma płakała, bo odmówiono jej wyjazdu do Stanów. Przecież tłumaczyła we wniosku o wizę, że wróci, bo ma w Polsce narzeczonego. Odmowę uzasadniano: — Narzeczeństwo nie jest tym rodzajem więzów, który gwarantowałby powrót. Takim rodzajem więzów często nie było rodzicielstwo, czy małżeństwo.
Mam nadzieję, że takie historie to już przeszłość, i że Polacy w czasie najbliższych wakacji wykupią bilet na tanie linie lotnicze, popatrzą w kalendarz i powiedzą: — Jeśli dziś czwartek, to jesteśmy w Ameryce!