czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Maria GUZIK: „Z szuflady” — Środa? No to jesteśmy w Ameryce! - cz. I


Środa? No to jesteśmy w Ameryce!

Po powrocie do kraju wpadliśmy w wir codzienności. Teraz doszła jeszcze praca i czasu mam coraz mniej. Długopisy leżą bezczynnie. Może to i lepiej… Wrażenia z pobytu u Was uleżą się i staną się podobne, mam nadzieję, do dobrego, starego wina; osady opadną na dno pamięci, a wszystko inne stanie się klarowne i skondensowane. Pisałam tak do znajomych w Stanach zanim powstały poniższe wspomnienia.

2000. Taki okrągły rok zdarza się raz na sto lat, a w dotychczasowych wspomnie­niach przeminął niemal bez echa. Skupiona na politycznych wydarzeniach, w opowiadaniu „Na Obozisku…”, pominęłam inne. Może nie byłyby one warte pióra, gdyby nie spojrzenie na nie od strony ewolucji świadomości oraz zmiany poglądów o ustroju, który bez większego udziału naszej woli i czynów zawitał do nas wraz z Okrągłym Stołem.

Nowy ustrój… Kapitalizm wielu osobom kojarzył się niezbyt dobrze. Prywaciarz, badylarz, w minionych czasach, to były niemal przezwiska.

U mnie zmiana poglądów nie nastąpiła nagle… W drugiej połowie lat dzie­więć­dziesiątych zaczęłam myśleć o własnej firmie. Miałam ku temu poważny powód, bo groziło mi zwolnienie grupowe. Nie chciałam i nie musiałam zasilać grupy bezrobotnych. Przez kilka lat uczęszczałam na szkolenia liderów przekształceń własnościowych. Będę pracować na własny rachunek — postanowiłam — a że nie były to tylko dobre chęci, niech zaświadczy fakt, że już nawet pomalowałam gabinet, w którym ta praktyka prywatna miała być prowadzona. Niestety nie udało się, więc pozostał mi tylko zasiłek i ponad czteroletnia przerwa w pracy zawodowej. I wolny czas, jako mój jedyny kapitał. To dzięki niemu i pomocy bliskich mi osób, zobaczyłam kapitalizm, dotknęłam go w praktyce i nawet zaczęłam to zjawisko opisywać. Co więcej, mogłam z odkrywczą nutą w głosie powiedzieć: — to działa. Jednym z przejawów tego mechanizmu: — pracujesz — masz, stała się moja pierwsza w życiu prawdziwa suknia balowa.

Przydała się w pierwszej dekadzie września 2001 roku, kiedy zaraz po przyjeździe z Włoch pojechałam z mężem na krótki pobyt nad Bałtykiem. Były spacery nad morzem, wzdłuż przepięknej jastrzębiogórskiej skarpy, prawdziwy hotel, luksusowy apartament, sauna, basen, a wieczorem elegancki raut. Z cudownym samo­poczu­ciem, lżejsza o parę kilogramów i opalona południowym słońcem, ubrana w piękną kreację, tańczyłam przy muzyce zespołu skrzypaczek o międzynarodowej sławie. Mój mąż stanął na wysokości zadania. Ubrany w czarny smoking walcował nie­nagannie…

I tak, wzbudzając pewną sensację walcowalibyśmy bez końca, gdyby nie przeszkodzili nam w tym terroryści z Al Kaidy napadając na Amerykę. Następne wieczory spędziliśmy wpatrzeni w ekran telewizora i ogarniała nas rozpacz. I szok. Wieże World Trade Center zapadły się jak domino. Waszyngtoński Pentagon — to militarne serce Stanów, zostało też zaatakowane i częściowo zburzone. Za sprawą Bin Ladena, rękami kilku fanatycznych religijnie i politycznie studentów, tysiące ludzi zginęło w płomieniach, uległo zgnieceniu, lub przeżywało swój ostatni kilkunasto­sekundowy lot. Lecący są ciągle w mej pamięci.

[…]Skoczyli z płonących pięter w dół —
jeden, dwóch, jeszcze kilku […]
Są ciągle jeszcze w zasięgu powietrza,
w obrębie miejsc, które się właśnie otwarły.
Tylko dwie rzeczy mogę dla nich zrobić
— opisać ten lot i nie dodawać ostatniego zdania.*

 

Groźba ataków nie ustawała, padały typowania: — dziś Chicago…, innym razem Los Angeles. Martwiliśmy się, bo tam w Ameryce mieszkali nasi krewni i znajomi.

A świat był teraz inny. USA, kraj bardzo liberalny, musiał zaostrzyć kontrole na lotniskach, ograniczyć słynne w świecie wolności obywatelskie. Państwo nie mogło dopuścić do następnych ataków. Przywódcy musieli zmienić swą dotychcza­sową filozofię. To teraz Stany, a nie Europa, były za siłowymi rozwiąza­niami. Świat był inny, bo agresor nie miał munduru, nie miał narodowości. Nie broniło przed jego atakiem położenie geograficzne. Ocean nie był przeszkodą dla samobójczych kroków fanatycznych członków Al Kaidy. Polska nie była tu wyjątkiem. To już nie najbliższy sąsiad, jak to było przez stulecia, stanowił dla niej zagrożenie. W Iraku i w Afganistanie wybuchła wojna i o ironio, była to także nasza wojna. Był wybuch „na wyspie tysiąca Bogów” w Bali, wielka tragedia w Biesłanie, niemal co dzień akty samobójcze w Iraku, ale ataki na Amerykę już się nie powtórzyły.

W roku 2007, w siedemnaście lat po transformacji ustrojowej, wymachiwałam wizą turystyczna do Ameryki, tą przepustką do „wielkiego świata”. Mogłam nareszcie powiedzieć: — Żegnaj Jałto! Adijo żelazna kurtyno! Niepotrzebne nam było zaproszenie, udawanie, że wujaszek zza Oceanu tęskni. Poza niewielką opłatą za wizę nie trzeba było nic. Nic? No… Niezupełnie. Potrzebny były linie papilarne. Zagrożenie terroryzmem było wciąż realne, więc z godnością poddałam się temu zamachowi na moją osobistą wolność, czyli skanowaniu palców. Szykowaliśmy się do wyjazdu, ale byliśmy w pełni świadomi, że wyjazdy z Polski do Stanów po „zielone” się skończyły. My i wielu naszych znajomych to naprawdę turyści. Prawie tacy jak turyści z innych krajów europejskich. Miałam w ręce paszport Unii Europejskiej. Oglądałam go z pewnym niedowierzaniem…

Bagaże nie były wielkie, jechaliśmy tam, gdzie Marek osiedlił się ze względu na ciepły klimat, tam, gdzie niemal przez cały rok chodzi się w krótkich spodenkach. W środę rano wyjechaliśmy. Odprawa poszła sprawnie. Był krótki lot do Monachium, przesiadka i już byliśmy w docelowym samolocie.

Następnie nocny lot przez Ocean i rankiem naszym oczom ukazała się ta „ziemia obiecana” dla wielu pokoleń Polaków. Taki krótki lot byłby dla nich nie do pomyślenia. Kiedy na emigrację za „Wielką wodę” wyruszali moi wujkowie oraz dziadek i wujek męża, jedyną możliwością była podróż statkiem.

Wujek Franek wyruszał z Galicji w 1910 roku. Z zaboru austriackiego, jako obywatel austriacki, mógł wyjechać do Niemiec, aby wypłynąć statkiem z hamburgskiego portu. Wyruszył w długi rejs, na końcu czekał go jeszcze miesiąc kwarantanny na Liberty Island, wyspie, z której widać Nowy Jork. Stojąc tam wśród tłumu takich jak on emigrantów spozierał na tę „ziemię obiecaną”. Wpatrzony rozmyślał, jaki spotka go los.

A my zmierzyliśmy wielkość Świata. Przez noc pokonaliśmy Atlantyk. W południe byliśmy już w Los Angeles. Wysiedliśmy. Przerażała mnie wielkość lotniska, mnogość stanowisk celnych. Podążałam owczym pędem za ludźmi, wcale nie będąc pewna, czy idę w dobrym kierunku. Orientacja w przestrzeni w nowych miejscach, to nie jest moja najmocniejsza strona. Poza tym nie znając języka można się naprawdę pogubić. Moja znajoma na lotnisku w Chicago, wsiadła do innego samolotu i poleciała w zupełnie innym kierunku. Ja tylko dzięki mężowi znalazłam nasz punkt celny. Bagaże też się znalazły i szczęśliwie spotkaliśmy się z Markiem, emigrantem ze stanu wojennego.

*

Spodziewałam się ogromnych upałów, a w Los Angeles owiało nas rześkie oceaniczne powietrze. Panorama miasta oglądana z autostrady na razie nie powalała z nóg. Wybraliśmy kierunek na San Marcos. Jeszcze w samolocie poznana Amerykanka, gdy dowiedziała się, dokąd lecimy wzdychała: San Marcos… Wonderful! Co tu jest takie cudowne? — Dziwiłam się. Niemniej po drodze wszystko było inne: domy na wzgórzach, porośniętych wyschniętymi krzewami i dębami. (Podobno wiosną te suche krzewy pięknie kwitną — lśni niebieski i mienią się inne kolory.) Obecnie wszystko było suche, a nawet tu i ówdzie pojawiały się pogorzeliska. Widzieliśmy też dwie półkuliste, dziwne budowle… Miały tu swoją nazwę — „cycki”. Domyślałam się, że są to elektrownie atomowe. W Polsce w latach osiemdziesiątych wstrzymano budowę takowej, była podobno niebezpieczna. Czy te w Ameryce są bezpieczne? Zastanawiałam się także, jak do tych domów na wzgórzach dojeżdżają ludzie.

— To bardzo drogie domy…, z widokiem na Pacyfik — wyjaśnił Marek.

Tutejsza architektura interesowała mnie poniekąd z powodu tradycji rodzinnych. Mój dziadek Franciszek budował domy. W rodzinnych przekazach istnieje opowieść, która połączyła nicią zaufania dwie rodziny. Jest związana z Ameryką i emigracją.

Przed pierwszą wojną światową dziadek męża, zwany Sierotką, wyjechał z biednej Galicji na emigrację zarobkową. Na budowę swego domu przysyłał z Ameryki pieniądze na ręce mojego dziadka. Mój dziadek Franciszek kupował materiały i budował murowany dom. Wtedy we wsi była to rzecz rzadka, znak rozpoznawczy. Mówiono: — Józuś z murowanego domu. Albo: — do Lenika? To tam, koło murowanego domu… Kiedyś robota stanęła. Podobno gwałtowna burza zabrała materiały. Niektóre odzyskano, ale piasek popłynął ze strumieniami wody. Dziadek Franciszek, zwany Fajeczką, pisał do dalekiej Ameryki: — Sierotko, przyślijcie więcej pieniędzy — wielka woda zabrała piasek…

Niektórzy krewni Sierotki nie wierzyli w tę historię o wodzie, bo dziadek oprócz palenia fajki lubił sobie na fajerancie wypić. To bajka — mówili. Dom w końcu stanął. Był dziwny…, murowany, ale pod strzechą. Inne materiały do krycia domów były niedostępne. Blachą miedzianą w tych czasach pokrywano tylko kościoły i pałace. Dzisiaj ten dom jest już pod dachówką, ma prawie sto lat. Wtedy, po wielu latach od pamiętnej burzy, kiedy dziadek Sierotka nie żył, a jego córka miała już dzieci, między innymi mojego przyszłego męża, rodzina budowała silos za stodołą. Zaczęli kopać i natrafili na całe pokłady pięknego żółtego piasku.

— A jednak Fajeczka mówił prawdę — rzekła córka Sierotki. — Noo… i tak mój dziadek został zrehabilitowany. Po latach wnuczka Fajeczki stała się jej synową.

Podczas długiej drogi ta rodzinna historia ożyła w mojej pamięci, ale Marek, przypomni sobie o niej dopiero, czytając te moje wspomnienia. Na razie ma ważne zadanie: zawieźć nas bezpiecznie do San Marcos.

Oglądamy plantacje pomidorów i sady pomarańczowe położone przy drodze. Pracują na nich głównie Meksykanie. Bez nich nie byłoby tu rolnictwa — dowiadujemy się. Całe połacie ziemi są nawadniane i uprawa byłoby nieopłacalna gdyby nie tania — często nielegalna, siła robocza z pobliskiego Meksyku. Jedziemy i jedziemy…

Jan zauważył, że gdyby w Polsce przejechał tyle kilometrów to widziałby już ze trzy wypadki samochodowe i wiele krzyży przy drodze.

— Tu wypadki też są, ale krzyże i inne znaki śmierci miasto usuwa po trzech miesiącach — tłumaczył Marek. — Nie tak dawno na piętnastce przy eksicie wstrzymano trafik, bo był eksident — naśladuje mowę tutejszych Polonusów.

*

Escondido (z hiszpańskiego Ukryte, Zakopane) gdzie mieszkała Kasia z rodziną i San Marcos — cel naszej podróży — te okolice faktycznie okazały się piękne… Jednorodzinne domki, z ciekawymi ogrodami, ukryte były wśród wzgórz. San Marcos było dodatkowo położone nad jeziorem. Prezenty, które przywieźliśmy były mniej lub bardziej udane, ale najbardziej chciało nam się śmiać z polskiej szynki, którą potem sami musieliśmy zjeść.

Okazało się, że San Marcos, miejsce zamieszkania Marka, było jego miastem nie tylko z nazwy. Tu czuł się dobrze. Mnie przeszkadzało to, że wszędzie było daleko. Kiedyś było planowane przyjęcie, a Eli zabrakło orzechów do tortu.

— To ja pójdę do sklepu — proponuję, bo myślę po polsku.

— O nie… — mówi Elżbieta — pojedziemy samochodem.

— Po co? — zastanawiam się, ale wsiadam. Jedziemy jej nowoczesną Toyotą pół godziny. I tak po wszystko, po bakalie, po jajka, po chleb. Na szczęście tu kupuje się wszystko w dużych ilościach i ogromnych jak dla nas opakowaniach. Na przykład proszek do pieczenia w litrowych pojemnikach! Łuskane orzechy włoskie w dwulitrowych. W domowych zamrażarkach i szafach są zapasy jedzenia, jakie ja kupuję na cały rok. Uczyliśmy się, że w tym domu jedzenia (także polskiego) nie brakuje, że na podwórku nie ma kiosku spożywczego „U Jurka”, że wszędzie jest daleko, ale także tego, że ciemna zieleń na wzgórzach odcinająca się wyraźnie od jasnej — to sady avocado. Co rano, wędrując po górach odkrywaliśmy coś nowego i z góry podziwialiśmy panoramę miasteczka. Zyskiwaliśmy kondycję i przynosiliśmy kilka pysznych owoców avocado. Leżały po prostu przy drodze.

W czasie podróży samochodami oglądaliśmy piękne ogrody i skarpy przy ulicach pokryte purpurą. Dowiedzieliśmy się, że to krzewy boguwiji. Oglądaliśmy hinduski ogród ogród ze świątynią dumania, przebogatą florą i piękną fauną, jak na przykład japońskie karpie. Wszędzie rosły też bardzo wysokie, egzotyczne palmy. Zachwycały wielkie, posadzone obok siebie, biało — czerwone oleandry, bo przypominały nasze narodowe barwy. Drzewa pieprzowe, powyginane, poryte bruzdami, były bardzo dziwne. Aż się prosiły o uwiecznienie na fotografii. Nie tylko one… Wszystko było dla nas egzotyczne i piękne. Przede wszystkim większe. Tę zależność zauważyłam od razu. Najbardziej zaskakującą przygodę miałam z jukami. Przed wyjazdem do Ameryki te piękne rośliny po raz pierwszy zakwitły na naszej działce. Byłam z nich taka dumna… Kiedy zobaczyłam juki w przedziwnym, niesamowicie ceglastym miasteczku Sedona w Arizonie, oniemiałam z wrażenia — były kilkakrotnie większe od naszych. Tak samo oleandry: masz działkowy przy kalifornijskich to był karzeł. To było dołujące odkrycie. Za to wspomnienia polskich trawników w odcieniu soczystej zieleni, których nie trzeba kilka razy dziennie podlewać, uleczyło mnie z kompleksów i podniosło na duchu. Tu, w bladozielonej trawie, ukryte były niespodzianki. Ktoś nieuważny mógł się narazić na nagły prysznic, bo nastawione na określoną godzinę zawory naraz się otwierały. Przy polach golfowych było ich szczególnie dużo. Ściany tryskającej wody układały się w barwną tęczę. Idąc tam pierwszy raz myślałam, że zbliżamy się do Oceanu i czuję już bryzę oceanicznego powietrza. Stałam się przez to na pewien czas ofiarą żartów. Ocean opodal golfowych pól?! :-) Ocean był…, ale nie o rzut beretem, tylko o 15 minut jazdy samochodem.

Pacyfik to spotęgowany Bałtyk. Trzy razy większe fale, o wiele cieplejsza woda, egzotyczne wodorosty i nawet delfiny. Słyszałam, że w Ameryce plaże są prywatne, niedostępne dla zwykłego człowieka. Okazało się, że w Kalifornii były, ogólno­dostępne. Byłam mile zaskoczona, bo mogliśmy w dowolnym miejscu wybrzeża wejść o każdej porze dnia.

Walczyć z nadciągającą, ogromną falą, spacerować po plaży, siedzieć pod parasolem i słuchać szumu oceanu — mogłabym tak godzinami…

*

Zaraz na początku pobytu w Kalifornii pojechaliśmy do Simi Valley na spotkanie z naszym prezydentem. W Kraju nigdy go nie widziałam osobiście, ani do tego nie dążyłam. A tu dowiaduję się: — Jedziemy. Polonia oferuje bilety, propozycja jest nie do odrzucenia.

Po drodze pan Tadeusz, miejscowy działacz polonijny, z przejęciem relacjonuje swoje wrażenia z Polski lat dziewięćdziesiątych.

Tadeusz podróżował wtedy z nastoletnim synem. Pani dyrektor muzeum w Krakowie odstąpiła im swoją sypialnię, rano przyniosła ciepłe bułeczki — podziwiali jej poświecenie i gościnność. Czułam jednak w tym jego gadaniu nutkę przygany do polskiego poziomu życia. Nie macie gościnnej sypialni? Drugiej łazienki? Suszycie pranie (bieliznę) na balkonie lub w ogrodzie? Nie w suszarce? Co za barbarzyństwo! Ale Kraków jest piękny! — przyznawał. Jazda była bardzo długa, więc słuchaliśmy tych wrażeń z naszego kraju, raz zawstydzeni, a raz dumni. Do Simi Valley było ponad 300 mil. Po drodze były atrakcje jak choćby obraz Styki: — Ukrzyżowanie. Pomnik Washingtona, czy ogromny cmentarz Los Angeles, który do tej pory widziałam tylko w filmach. Mimo atrakcji było trochę smętnie — chyba z braku motywacji, gdyż w Kraju, nigdy nie jechałabym tak daleko na spotkanie z osobami, które nie były z mojej bajki. Tu decydowały inne czynniki.

Nooo… Nareszcie! Jest Biblioteka Prezydenta Reagana…, tego najbardziej antykomunistycznego, najbardziej konserwatywnego prezydenta w dziejach Ameryki. U siebie likwidował przytułki i domy opieki, a w Polsce „romansował” ze związkowcem wszechczasów. Ale o tym za chwilę. Na razie widzimy wokół siebie odświętne, szykowne, przeważnie stylonowe stroje i mnóstwo samochodów. Panuje gwar i szpan. To Polonia z całych Stanów zebrała się, aby zobaczyć, jak prezydent Kaczyński wręcza na ręce Nancy Reagan order Orła Białego, dla jej nieżyjącego męża. Przejechali samochodami po tysiąc kilometrów, przylecieli samolotami z większych odległości. Chcę zrozumieć ten fenomen.

Czekamy długo na przybycie gościa. Poczet honorowy, złożony z żołnierzy marynarki, czeka i pręży mięśnie wyprostne ud. Siedzę w pobliżu Prezydenta Arizony Bogumiła Nick Horchem (Polonii oczywiście), jego żony oraz koło Adama, dyplomaty, autora książki o Jałcie. O Jałcie… ja znam tylko song Jacka Kaczmarskiego:

[…]Nie miejcie żalu do Stalina,
Nie on się za tym wszystkim krył,
Przecież to nie jego wina,
Że Rooswelt w Jałcie nie miał sił,
Gdy się triumwirat wspólnie brał
Za świata historyczne kształty
— Wiadomo, kto Cezara grał
— I tak rozumieć trzeba Jałtę.

I tak na tym dalekim wyjeździe dopadła mnie rodzima, nieznośna polityka. Pytają jak tam jest u nas w Polsce po tym jak Jałta została przez następców „Cezara” i nie tylko, odwołana.

— Było bardzo ciężko. Wielkie bezrobocie, ogromna emigracja zarobkowa — mówię to, bo wiem coś na ten temat.

— Aaaa… Bezrobocie? Było — mówi pewnym głosem Bogumił z Phenix. — Nooo…, bo winni są komuniści, którzy wtedy rządzili krajem.

— Acha? Dobrze wiedzieć. Ale teraz jest już lepiej — pocieszam sama siebie — Najlepszy dowód, że jesteśmy tu, na wakacjach.

Dyplomata Adam stwierdza, że wolność Polski to zasługa Prezydenta Reagana.

Reagan nie żyje już parę lat, a order Orła Białego za sprawą Lecha Kaczyńskiego poniesie mu w zaświaty jego żona Nancy. Wspierała swego Ronalda w czasie prezydentury i potem w czasie długiej choroby. Zerkam ciekawie na tę słynną, kiedyś piękną kobietę, aktorkę i widzę, że obecnie to jest pochylona starsza pani.

Nareszcie weszli. Nasz prezydent Lech Aleksander Kaczyński z żoną. Przywitał ich podsekretarz stanu u Reagana Tad Szulc. Mówił ładnie po angielsku, (według Marka) logicznymi, złożonymi zdaniami. Opowiadał jak to było z tym zwycięstwem i o tym jak kiedyś Reagan przebywał w Polsce i chciał się zobaczyć z Lechem Wałęsą. Władze nie wyrażały jednak zgody na jego lot do Gdańska. Rozmowy się przedłużały. W pewnym momencie Tad Szulc powiedział: — they bling (spasowali). I wtedy sprawy potoczyły się według woli gości.

Pani Maria Kaczyńska, nasza pierwsza dama, wyglądała z daleka ładnie, modny kostiumik, zgrabna sylwetka. Nasz prezydent był jak zwykle niepozorny i prze­ma­wiał po swojemu. Mówił niewyraźnie, budował nieskompliko­wane zdania, odmie­niał angielskie nazwiska, o Wałęsie i o Okrągłym Stole jako elementach zwycięstwa nawet nie wspomniał. Wręczył Nancy order. I czy mi się tylko zdawało, czy naprawdę nie podzięko­wał Polonii za przybycie. Było mi głupio. Jechali przecież tyle kilometrów, na swój koszt. Powtarzał tylko: — o orderze zdecydowałem ja. Tylko ja!

Przed budynkiem biblioteki stał pomnik z brązu. Uwieczniony Reagan był piękny, uśmiechnięty, sądząc po stroju: bez wątpienia kowboj. Tylko czy taki bezwzględny i niepoczytalny za jakiego uważali go Rosjanie? Według jednych jako prezydent przyczynił się do upadku Związku Radzieckiego i zakończenia zimnej wojny, według innych nie.

Poniesiona nastrojem chwili, podeszłam jednak do monumentu i symbolicznym uściskiem ręki podziękowałam Reaganowi za wkład w to obalenie.

Potem Jan przypomniał nam o blokadzie, którą wtedy nałożył na Polskę Reagan. O wstrzymaniu dostaw towarów, kukurydzy i zagłodzeniu całych ferm naszych kurczaków.

— Jednak był bezwzględny. I za to mu tak dziękowałaś? — Żartował.

* Wisława Szymborska: „Fotografia z 11 września”

C.D.N.