czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Yanina: „We właściwym momencie” — Okrutne piękno


Okrutne piękno

Coraz bardziej oddalał się chorobą, słabością, schylony wiekiem, z rzadka oglądając się przez ramię na to, co zostawiał za sobą. Nonsensownie ograniczał swoje terytorium do powierzchni łóżka. Sprowadzał stan swojego posiadania do ciała i rzeczy starannie ułożonych w pudełku po butach. Przywoływaliśmy go ulubionymi tematami rozmów. Wlekliśmy jego ciało i sadzaliśmy za stołem. Wypychaliśmy jego wzrok na spacer do ogrodu. To, jak bardzo pragnęliśmy nie zubażać swojego otoczenia i świadomości o zaskoczenia, jakie niosło ze sobą jego zwyczajne pojawianie się i znikanie, nie miało większego znaczenia. Bezsilni podziwialiśmy okrutne piękno procesu umierania.

Niespodziewanie zniknęła zatrzaskując za sobą drzwi milczenia. Został ćmiący ból przyciętych palców, uczepionych jej rąk, podtrzymujących ją i czule ją obejmujących ramion, głaszczących dłoni. Zostało niedopowiedzenie przerwanego w pół gestu i cisza nieruchomego powietrza, gdzie kiedyą tańczyła jej postać. Potrzebowaliśmy jakiegoś potwierdzenia, że wciąż w owalnym wnętrzu jej głowy toczyły się myśli, którym dałaby wyraz słowami. Oczekując na powrót, spotkanie, wiadomość, podziwialiśmy okrutne piękno rozstania.

Płynęła wokół czarującą melodią nie zakłóconą niczyim głosem. Rozprzestrzeniała się powietrzem, w którym nie drżały strzępy emocji. Pulsowała rytmem ruchu ulicznego, przechodzeniem postaci, bełkotem dxwięków. Rozwijała się w otchłani błękitu i pod ciężarem chmur. Gęstniała kroplami deszczu w locie ku ziemi, płatkami śniegu zawieszonymi na chwili w przestworzach. Wypełniana była rozpiętymi szeroko skrzydłami ptaków i aniołów, kształtami drzew zatrzymanymi w miejscu, powolnym pełzaniem krzewów, kwiecistym falowaniem zapachów na wietrze. Łagodnie ścieliła się pod nogi trzaskaniem patyków zanurzonych w miękkim mchu. Toczyła się krągłością szyszek. Otaczała delikatnie zamgloną linią horyzontu. Kusiła bezgraniczną rozległością, rozmaitością mijanych elementów lub kompletnym ich brakiem. Wabiła przemianą światła w mrok, zacieraniem kształtów i ponownym szkicowaniem ich łagodną kreską przy blasku świecy. Napełniała spokojem. Przyjmując ją tyle tylko mogliśmy odczuć, nic więcej nie było. Każde z osobna, podziwialiśmy okrutne piękno pustki.

Niespodziewanie uzupełniła świadomość zdarzeń minionych o to, co się pominęło; o czułość, której wydawało się brakować; o jakąś rozpaczliwą troskę, żeby były dane możliwości wyboru, które się bez wahania odrzuciło; o anioła obecność za plecami, której się nie odczuło; o czyjeś nieudolne staranie w układaniu ciągu wydarzeń, choć wydawał się być wytworem wrogiej wyobraźni. Nasyciła nastrój wibrującymi gwiazdkami radości bez wyraxnego powodu. Dopełniła doznania niezaprzeczalnym wrażeniem, że zawsze było się po prostu bezgranicznie kochanym. Głaskała falami sytości. Dopieszczała pewnością, że nic nie mogło być inaczej i że wszystko było dobre. Nie zdradzała jednak swojego źródła, ani przyczyny. Pojawiała się znikąd darowana przez nikogo. Nie było konieczności przypisywania jej pochodzenia wyobrażeniu o jakiejś osobie. Jej doskonała jednoznaczność nie pozwalała gubić się w interpretacjach. Była niezwykle przyjemna, choć bezużyteczna. Nie kochani przez żadnego człowieka podziwialiśmy okrutne piękno absolutnej miłości.

Chciałoby się,
żeby to, co jest tak doskonałe,
co wprawia w zachwyt, w oniemienie,
co zbiera się mgłą wilgoci w oczach,
a potem dreszczem zsuwa się po plecach...
Chciałoby się, żeby to było dobre.
Ale nie jest.
I nie ma żadnej choć neutralnej jakości, która zrównoważyłaby to doznanie na dłużej,
dotyk śmierci,
oddalenie rozłąki,
nicość,
obojętność nieludzkiej miłości.
Tylko bieg niełatwych dni,
tylko bezmyślne zapomnienie.