środa, 27.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Jej ojciec wraz z wujem i innym mężczyzną odławiali dwuletnie uriady, ucząc przy tym paru kilkuletnich chłopców posługiwania się arkanem, oraz sztuczek ujarzmiania nieujeżdżonych młodzików. Choć była to ciężka praca, dzieciaki traktowały to jako doskonałą zabawę. Banrun trzymał właśnie na lassie dobrze wyrośniętego kasztanka, szarpiącego się niczym ryba na haczyku. Dwaj chłopcy, uważając na kopyta rozhukanego konika, doskoczyli do zwierzaka i wprawnie obwiązali mu łeb szmatą. Pozbawiony możliwości widzenia koń uspokoił się, tylko drżał i czasem przestępował z nogi na nogę przy każdym dotyku. Podrostki sprawnie wcisnęły mu na łeb uzdę z wędzidłem. Jednocześnie jej wuj szybko położył na jego grzbiecie pled i siodło, a trzeci chłopak sięgnął pod brzuchem, chwycił pas popręgu i zapiął go do siodła. Nie dano konikowi przyzwyczaić się do nowej sytuacji i nieznanego mu wcześniej siodła. Natychmiast inny młody chłopak wskoczył na grzbiet zwierzęcia, jednym szarpnięciem zrywając szmatę z oczu. Pozostali odskoczyli. Rozjuszony i przestraszony młody ogierek rzucił się do przodu, usiłując schować głowę między przednie nogi, wygiąć grzbiet w łuk i zrzucić nieznośny ciężar. Stosował przy tym wszystkie możliwe rodzaje bryknięć, od stawania dęba, przez wierzganie zadnimi nogami po wyskoki z czterech w górę przy jednoczesnym obracaniu się w koło. Trzeba było mieć dużą wprawę, by utrzymać się na grzbiecie szalejącego dzikusa. Wyrostek mocno trzymał się nogami, obejmując w obwodzie niemal całą końska kłodę. Strzemion nie używano przy zajażdżkach. Istniało duże ryzyko, że przy upadku noga uwięzłaby w metalowej stopce i galopujący w szale koń mógł pociągnąć nieszczęśnika za sobą. Lepiej było po prostu spaść. Przy okazji przyszli wojownicy ćwiczyli umiejętność utrzymania się na grzbiecie, gdy konie nagle sprawiały niespodziankę swym panom. Również w walce należało wysiedzieć gwałtowne zwroty.
Choć jeździec był młody, to miał już wprawę. Mówiono, że elmorskie dzieci jeździły konno jeszcze nim nauczyły się porządnie chodzić. Chłopak szarpnięciem za wodze podniósł koniowi łeb w górę, utrudniając mu brykanie. Kilkoma uderzeniami krótkiego bata zmusił konia do galopu przed siebie. Zwierzę popędziło w step. Zmęczone będzie łatwiejsze do ujarzmienia.
Jansemi podjechała do spoconych mężczyzn. Na jej widok Banrun uśmiechnął się lekko.
– Jak twe ramię? Sprawne?
– Złe wieści ojcze. Z Tensarevem naszliśmy karawanę. Wszyscy zostali pomordowani.
Wesoły nastrój uleciał jak spłoszony ptak.
– Gdzie?
Jansemi dłonią wskazała kierunek.
– Pachołki Damarii? – dopytywał się jej wuj.
Zaprzeczyła pokręceniem głowy. Ojciec domyślił się prawdy.
Nie siodłając koni, a zabierając tylko łuki, wskoczyli na grzbiety swych dwóch okiełznanych koni i popędzili w step. Okładali zady końskie łęczyskami, zmuszając je do żywszego galopu.
Jansemi udała się do swego namiotu. Myśli kłębiły się w jej głowie. Te ślady przy rodzinnym grobowcu, dziwne sny…
Do namiotu weszła Sahiat.
– Coś się stało? Miałaś taką minę… Tensarev cię uraził?
– Zło nas dogoniło. Idzie za mną.
– O czym ty mówisz?
Jansemi usiadła na posłaniu.
– Kobiety z mojej rodziny spotyka tragiczna śmierć. Moja matka zginęła w rzece, Arnev krótko potem zabił smok, Unkuri rozszarpały wilki…
– Wiele osób tak ginie. To stepy, nie ulice miast – Sahiat usiadła obok niej, odrzucając do tyłu warkocz grubych, kasztanowej barwy włosów.
– Pamiętam, jak ciotka mówiła, że matkę ściągnął z klifu podążający za nimi cień zła. Ale Roshun kłóciła się z nią, zakazując jej wygadywać takich rzeczy. Dziś już pamiętam, że nie pozwolono mi oglądać ciała matki, ale nocą zakradłam się do namiotu i zobaczyłam je. Było okaleczone. Roshun mnie złajała i kazała zapomnieć.
Sahiat słuchała w napięciu.
– Potem powiedziano mi, że smok rozszarpał Arnev. Ale ja wiem, że w pobliżu nie było żadnego smoka. Ale widziałam… czułam zło, które czaiło się w pobliżu, tak jak teraz.
– A Unkuri? Ją podobnież rozdarły wilki.
Jansemi serce ścisnęło się na wspomnienie kuzynki, którą straciła w tak młodym wieku.
– Wtedy nie czułam zła. Tylko ból jej straty.
– To step – przypomniała Sahiat.
Jansemi westchnęła.
– Moja matka od zawsze czegoś się obawiała. Odprawiała jakieś rytuały, zaklęcia. Jak zginęła, ciotka Arnev zabrała mnie i Unkuri do Sarmedirii. Odbyła nad nami jakiś rytuał… Dostałyśmy od niej bransoletki… – Jansemi lewą dłonią objęła prawy nadgarstek, jakby chcąc sprawdzić, czy ta bransoletka jeszcze tam jest. – To po nie matka jechała w góry… – patrzyła gdzieś przed siebie, spojrzeniem ścigając obrazy ze swej przeszłości. – Arnev kazała nam je nosić, ale pod rękawami, żeby nikt ich nie widział. Mówiła, że są bardzo cenne i niektórzy będą chcieli nam je zabrać.
Sahiat spojrzała na ręce przyjaciółki.
– Gdzie masz swoją bransoletkę? – spytała z zaciekawieniem.
– Obie zdjęłyśmy je po śmierci Arnev. Były na nas za duże i ciągle spadały nam z rąk. Ciężko było nam je ukrywać. Dlatego zakopałyśmy je pod głazem przy Wiecznym Pielgrzymie. Miałyśmy je odkopać, jak będziemy dorosłe.
Jansemi popatrzyła na Sahiat nieco żywiej.
– Śniłam dzisiaj o nich. I o Unkuri. To nie przypadek. Bogowie zsyłają mi znaki.
– Jakie znaki?
– Ten demon ma coś wspólnego z moją matką i ze mną. Muszę się dowiedzieć co. Inaczej to nigdy się nie skończy.
Sahiat zamrugała oczami.
– Co chcesz uczynić?
– Odkopię bransolety i pojadę do Sarmedirii – wstała zdecydowana wykonać powziętą decyzję.
Sahiat również wstała i pochwyciła ją za rękę.
– Nie bądź niemądra, Jansemi. Sarmediria to przeklęte miejsce. Twoja matka zginęła, ciotka również, a ty nie znając zaklęć sama nie zabijesz demona.
– Siedzenie nic mi nie da. Bestia już jest na mym tropie. Mój czas został wyznaczony. Nie mam nic do stracenia.
Wyszarpnęła rękę i odrzuciła połę namiotu. Zmrużyła oczy pod wpływem światła słonecznego. Zobaczyła ruch w wiosce. Wszyscy w podnieceniu rozprawiali o znalezisku i zmierzali ku namiotowi Kalahy. Nie była ciekawa słów Mądrej. Jej głowę zaprzątały inne myśli. Rozsiodłała Hadiani i przerzuciła siodło na rosłego jak na swą rasę uriada. Wyglądał dużo szlachetniej niż zimą, gdyż stracił już grubą okrywę sierści. Miał jej służyć za wierzchowca. Na innego konika zarzuciła juki, koce, broń i worki z zapasami żywności.
Widząc to, Sahiat w niezadowoleniu pokręciła głową.
– Bądź rozsądna.
Jansemi bez słowa wskoczyła na siodło.
– Możesz ze mną jechać Sahiat, albo wyszywać suknie. Ale mnie nie powstrzymasz.
Stuknęła konia piętami i pogalopowała w step w kierunku formacji skalnej zwanej Wiecznym Pielgrzymem. W zamieszaniu nikt nie zwrócił uwagi na odjeżdżającą. Odprowadzał ją jedynie zatroskany wzrok przyjaciółki.
Dwa dni później dotarła do podnóża skalistego wzgórza. Na jednym ze zboczy znajdowała się skała w kształcie opatulonego długim płaszczem wędrowca. Według legendy był to olbrzym, który mienił się być równym bogom. Twierdził, że jego ojcem był sam Palimir. Chciał, by i jemu oddawano boską cześć. W tym celu postanowił udać się do Sarmedirii, by zasiąść na jednym z tronów bogów. Jednak rozgniewana jego zuchwalstwem bogini Finieri, zamieniła go w kamień. Miał odzyskać swoją postać i przebaczenie, jak tylko dojdzie do Samedirii i rzuci się na kolana przed ołtarzem bogini. Według słów okolicznych plemion, co roku posuwał się naprzód o ziarnko piasku. Oczywistym było, że nigdy tam nie dojdzie.
Jansemi dotarła do Wiecznego Pielgrzyma, gdy słońce mocno zniżyło się nad horyzontem. Zeskoczyła na ziemię i podeszła do skały. Serce biło jej mocno, gdy powróciły wspomnienia. Nie była tu dwanaście lat. A jednak pamiętała każdy kamień, każde zagłębienie, każdy krzak. Była tu nawet lisia nora. Ciągle zamieszkana. Widocznie nowe pokolenie stepowych drapieżników zasiedlało pielesze swych przodków. Wolno obeszła naturalną rzeźbę. Opodal leżał niewielki głaz. To u jego stóp wraz z Unkuri zagrzebała zawinięte w kawałek szmatki dwie bransoletki. Uklękła i wyjętym zza paska nożem rozgrzebała darń i ziemię. Po chwili metalem uderzyła w coś twardego. Resztę rozkopała rękoma. Natrafiła na zawiniątko i wyjęła je. Szmatka była częściowo zbutwiała, ale gdy ją rozwinęła, jej oczom ukazała się piękna biżuteria. Taka, jak ją zapamiętała.
Dmuchając i wycierając rękawami oczyściła bransolety z resztek ziemi. Niemal słyszała dziecięcy perlisty śmiech przyjaciółki w dniu, gdy zakopywały te bransolety. Przyjechały tu same na konikach. Rankiem wymknęły się z wioski. Tamtego dnia cały obóz rozbity był bliżej Wiecznego Pielgrzyma i wróciły doń jeszcze przed południem. Jansemi drżącymi z ekscytacji dłońmi założyła bransoletki na nadgarstki. Poczuła, jak przenika ją fala ciepła. Zamknęła oczy i naszła ją wizja. Zobaczyła bogato zdobione wnętrze świątyni i kapłanki ubrane w białe, zdobione misternym haftem szaty, z wiankami polnego kwiecia na głowach, symbolami panieńskiej niewinności. Wszystkie miały bransolety, na każdej zapisane było imię dziewczyny i ród, z którego się wywodziła. Nie wiedziała skąd, ale wiedziała, że były to bransolety zaślubinowe, symbol kapłanek Kheri’Nehev, dziewiczych służek bogini Mirge ze świątyni Sarmedirii. Służba u bogini była ogromnym zaszczytem. Rodziny chętnie oddawały swe córki na służbę. Nie każda z dziewcząt mogła zostać służką Potężnej. Mogła pochodzić z niezamożnej, ale cieszącej się dobrą reputacją rodziny, przestrzegającej tradycji, posiadać list rekomendacyjny od zarządcy ziem lub wodza klanu i być czystą. Nie bez znaczenia była też uroda. Mówiono, że nigdzie, żaden z naorskich władców nie posiadał w swych haremach tylu pięknych kobiet, co dziedzińce sarmedirskiej świątyni Mirge. Na służbę oddawano przeważnie dziesięcioletnie dziewczynki, które w świątyni odbierały odpowiednie wykształcenie, uczyły się tkactwa, tańca, muzyki, poezji i śpiewu, by swymi talentami służyć bogini i przysparzać bogactwa świątyni.
Nagle obraz się zmienił. Przed sobą dostrzegła młodego mężczyznę. Serce żywiej jej zabiło, a przez ciało przeszedł przyjemny dreszcz podniecenia. Mężczyzna mówił jej słowa miłości, a ona tonęła w jego oczach. Już nie byli w świątyni, ale w jaskini, gdzie co roku składano hojne ofiary patronce miasta. Według legendy to w tej jaskini Palimir z jej uśmiechu, włosów i stepowego wiatru stworzył pierwszego konia.
Jansemi widziała procesję idącą ku prostemu ołtarzowi, nad którym wznosił się piękny posąg Mirge o gładkich liniach, przedstawiający małżonkę Ulsego w wyprostowanej, statycznej pozie, w długiej szacie i okrytych okrągłym, płaskim toczkiem włosach. Taki toczek nosiły Elmorki. Chronił przed słońcem i służył zimą do przytrzymywania okrywającego włosy i szyję szala. Spoglądając na posąg, Jansemi odczuwała pobożny lęk przed Potężną i wdzięczność za możliwość służby bogini. Pochyliła głowę, by oddać cześć Mirge.
Gdy podniosła wzrok, jaskinia była już pusta. Przed ołtarzem płonęły jedynie kadzidła. Ich zapach mieszał się z zapachem świeżych kwiatów, wonnych olejków i owoców. Przed nią ponownie pojawił się młody mężczyzna, a jej serce mocno zaczęło bić. Czuła, że jest tym najdroższym, dla którego zostawiłaby wszystko, złamała wszelkie zasady, sprzeciwiła się wszystkim zakazom i nakazom. Dotyk jego dłoni powodował, że miękły jej nogi, a zapach jego skóry działał jak najsilniejszy afrodyzjak. Nie protestowała, gdy zbliżył usta do jej warg, gdy dłońmi pieścił jej piersi, gdy jego kolano wciskało się między jej nogi, rozchylając je. Delikatnie pchnął ją w kierunku ołtarza. Ciągle tonąc w jego objęciach położyła się na zimnym kamieniu, pozwalając jego ustom pieścić jej szyję i zsunąć się w dół, ku jej piersiom. Niecierpliwymi palcami lewej ręki szarpał troczki jej kapłańskiej szaty, chcąc odsłonić piersi. Prawą podciągał jej nogę ku brzuchowi. Materia sukni zsunęła się miękko po udzie na biodro, odsłaniając łono. Sama podciągnęła drugą nogę, by miał łatwiejszy dostęp do jej kobiecości. Krew wrzała jej w żyłach, ciało płonęło pożądaniem, które podsycał każdy jego kolejny dotyk. Poczuła ból, gdy wszedł w nią, ale płomień namiętności złagodził doznanie. Jego ciało przyjemnie ją przygniatało do zimnego kamienia ofiarnego, ręce i usta wzbudzały płomienie na jej ciele. Odchyliła głowę, by mógł jeszcze raz musnąć jej szyję. Jego oddech był przyspieszony. Czuła jak coraz gwałtowniej i mocniej w nią wchodzi. Nagle krzyknął i uniósł się na wyprostowanych ramionach. Fala rozkoszy zalała jego członki, wypływając w nią życiodajnym nasieniem. Ona również poczuła, jak rozkosz wrzącą falą przemyka przez jej ciało.
Otworzyła oczy i krzyknęła. Twarz bogini wykrzywiona była gniewem. Krzycząc zepchnęła z siebie mężczyznę, który zdezorientowany naciągał na siebie spodnie. Gdy spojrzał na posąg, padł na kolana. Ale to nie oczy posągu spoglądały na niego, a pałające wściekłością oczy Tibayarv, Najwyższej Kapłanki. Na jej zawołanie do jaskini wpadli strażnicy świątynni i pojmali mężczyznę. Popychając i kopiąc pognano go w kierunku świątyni. Chciała pójść za nim, ale i ją skrępowano. Rzucono na podłogę, zdarto z niej kapłańskie szaty czystości i wychłostano. Nim straciła przytomność zobaczyła jak z jej rąk zdjęto bransolety i złożono u stóp posągu. Twarz bogini ponownie była spokojna, nieruchoma, kamienna. Nie wiedziała czy twarz, którą widziała, należała do Mirge czy Tibayarv. Ostatnie co zapamiętała, to świst rózeg i swój krzyk rozpaczy.
Gdy się ocknęła, leżała na podłodze obszernej sali. Miała na sobie prostą suknię. Jej włosy były w nieładzie. Spojrzała na swój brzuch. Był okrągły. Czuła w sobie nowe życie. Poznała to miejsce. Była tu tylko raz, gdyż była to Zakazana Komnata. Miejsce, gdzie odbywały się uroczystości z udziałem najbardziej wtajemniczonych kapłanek. Teraz kilkanaście z nich otaczało ją kręgiem. Chwiały się na boki niczym w transie, mrucząc jakieś zaklęcia. Dalej, pod ścianą, znajdował się prosty ołtarz, na którym jedna z trzech najwyższych kapłanek zarzynała owcę, którą przytrzymywały za nogi dwie jej siostry. Krew bryznęła na ołtarz z rozciętego gardła zwierzęcia. Tibayarv wzniosła zakrwawione ręce do góry. Wtedy w jednym z kątów komnaty Jansemi dostrzegła ciemność. Krzyknęła. Ciemność zbliżyła się do niej. Dziewczyna czuła jej nienawiść i mrożące krew w żyłach zło. Ponownie krzyknęła.
Krzyczała, okropnie krzyczała.
– Jansemi! Jansemi!
Ktoś potrząsał ją za ramiona. Otworzyła oczy i zobaczyła twarz swojego kochanka.
– Jansemi!
Zamrugała oczyma i teraz dojrzała twarz Tensareva. I usłyszała swój krzyk. Natychmiast zamilkła i odskoczyła od niego. Spojrzała na swoje ręce. Bransoletki na nich były. Rozejrzała się w poszukiwaniu ścian jaskini i posągu.
– Na płonące strzały Palimira! Co tobie? – Tensarev był pełen niepokoju.
Jansemi była jeszcze roztrzęsiona wizją. Usiadła na boku i oparła się rękoma, zwieszając głowę.
– Już wiem, co mnie ściga.
Rozejrzała się dookoła. Dostrzegła Sahiat i Kanshuri.
– Co wy tu robicie?
– Jedziemy z tobą – odparł mężczyzna. – Widzę, że to ciekawsze niż polowanie.
– Co cię prześladuje? – dopytywał się Tensarev.
– Jedna z moich przodkiń sprzeniewierzyła się prawu Mirge i regułom posługi kapłanek w świątyni. Została przeklęta, a jej ród skazano na zgubę. Ściga nas demon, który zabija wszystkie kobiety ze zhańbionej żeńskiej linii krwi. Ja jestem ostatnia. Moja matka i ciotka w ruinach świętego przybytku usiłowały znaleźć odpowiedź, jak pokonać bestię.
– I znalazły? – ciekawiła się Sahiat.
– Gdyby znalazły, Jansemi nie jechałaby dziś do Sarmedirii – Tensarev odparł za Jansemi.
Jansemi nic nie odpowiedziała. Prawą ręką obracała bransoletę na lewym nadgarstku.
– Tam jest odpowiedź. Wiem to.
Sahiat spoglądała na nią z uwagą. Jansemi zdawało się, że w oczach przyjaciółki dostrzegła troskę i smutek.
– To te? – Sahiat spytała o bransolety.
Twierdząco skinęła głową. Sahiat wzięła głębszy oddech i na moment zacisnęła zęby, opanowując kłębiące się w niej emocje. Wyglądała, jakby pogodziła się z tym, co bogowie przeznaczyli Jansemi
– Zatem musisz tam pojechać. Takie jest twoje przeznaczenie – powiedziała cicho, nieco ponurym głosem.
Jansemi uśmiechnęła się z podziękowaniem za zrozumienie i troskę.
cdn.