czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Cisza kurhanów” — odcinek 1.


Cisza kurhanów

Jej niewielki uriad dzielnie brnął przez śniegi. Mogła całkowicie zaufać konikowi – mądre zwierzę, polegając na doświadczeniu i instynkcie odziedziczonym po setkach pokoleń swych przodków, wybierało pewny grunt dla swoich kopyt. Dzięki temu Jansemi miała pewność, że nie wpadną do przykrytej śniegiem rozpadliny, ani nie utoną pod lodem wodnego oczka. Zima miała się już ku końcowi, ale śnieg zalegał na stepach jeszcze grubą warstwą. Jednak na jej uriadzie nie robił on niemal żadnego wrażenia – wierzchowiec szeroką klatką torował sobie w nim drogę. Przed zimnem i odmrożeniami chroniło go długie i gęste futro, szerokie kopyta przed głębszym zapadaniem w kołdrę śniegu, a mocne nogi i silnie umięśnione ciało pozwalało mu posuwać się naprzód. Gdy wjeżdżali na odsłonięte, omiecione wiatrem miejsca, gdzie śnieg sięgał ledwie końskich pęcin, przechodzili do kłusa. Większość drogi przebywali jednak stępem.

Przed nią jechał jej wuj, zaufany jej ojca, wodza klanu Isher, należącego do ludu Elmorczyków. Przed wiekami Elmorczycy byli potężnym narodem, żyjącym we wspaniałym imperium ciągnącym się na stepach Elmoru i Tinakoru. Jednak – jak głosiła legenda – jeden z jego władców rozgniewał boga Palimira i ten uczynił z Elmorczyków ludy podległe leżącemu na zachodzie imperium Damarii i jego wasalnych księstw. Od tamtego czasu Elmorczycy nie mogli się ponownie zjednoczyć i zmuszeni byli płacić daniny w złocie, koniach, jedwabiu czy muszlach seneuri swym zwierzchnikom. Ale istniała nadzieja. Według wieszczów i kapłanów niebawem narodzić miał się ten, który przebłaga Palimira i ponownie włoży koronę na swe skronie, by władać ludem Elmoru.

Wuj ciągnął za sobą jucznego konia. Zwierzę niosło na grzbiecie głównie rzeczy należące do niej. Używała je przez ostatnich sześć miesięcy zimy. Różniły się od ubrania, które obecnie miała na sobie. Teraz nosiła spodnie do jazdy konnej, kilka warstw koszul i kurtę ocieplaną od spodu futrem. Głowę chroniła w głęboko naciągniętym kapturze, który obszyty był wilczym futrem, podobnie jak szpiczasta i uszata czapa jej wuja. Dla zwiększenia ochrony skóry całe ciało natarła tłuszczem. Dzięki temu było jej cieplej, a skóra nie pękała od mrozu. Nie przeszkadzał jej ten zapach, choć jeszcze kilka dni temu skrapiała swe ciało wonnościami.

– Tam leży Sarmediria – wuj wskazał na ośnieżone wzgórze, nad którym niczym kości bielały resztki murów, wież i pałaców.

– Wiem, byłam tam kiedyś.

Nie zatrzymując konia odwrócił się do niej.

– Kiedy? Nigdy tędy nie jeździliśmy.

– Jak byłam mała. Ciotka Arnev zabrała mnie i Unkuri, by pokazać nam dawną potęgę naszego ludu.

– To przeklęte miejsce. Zostało zniszczone przez demony.

Roześmiała się.

– To bajki, by straszyć niesforne dzieci.

Nie odpowiedział, tylko odwrócił się, by wypatrywać bezpiecznej drogi przed nimi.

Późnym popołudniem zaczął rozglądać się za miejscem na nocny odpoczynek. Przed nimi znajdowały się porastające podnóże wzniesienia zarośla, ciemniejące na tle białego śniegu. Szybko zapadający zmierzch zacierał ostrość obrazu i nie pozwalał dostrzec, czy ku zaroślom nie wiodą jakieś ślady. Jezdni mogli być niejedynymi, którzy chcieli poszukać tu schronienia. Osłony od zimnego nocnego wiatru często szukały wilki, szakale, stepowe lwy, lamparty, włochate nosorożce i duże jelenie kutubu, które, zagrożone, potrafiły być równie niebezpieczne, co drapieżniki. Smoków się nie spodziewali, gdyż zimą owe gady wolały przebywać w górach. Jednak nie wszystkie te drapieżniki tak czyniły i Jansemi co rusz spoglądała w górę, wypatrując znajomego kształtu na tle szarzejącego nieba.

Wuj wręczył jej postronek jucznego konia i polecił jej zostać nieco w tyle, a sam z przygotowanym do strzału łukiem i oszczepem – umiejscowionym tak, by w każdej chwili można było po niego sięgnąć – kłusem ruszył w kierunku zarośli. Mimo pogarszającej się widoczności, wytężywszy wzrok, nawet stąd dostrzegła czarne ptaki krążące wokół zarośli. Kruki. Ich nerwowe wzlatywania i opadania w jednym miejscu, głośne krakanie i spory w powietrzu znamionowały, że spierały się o smakowite znalezisko. Przy zaroślach musiała leżeć padlina. A skoro ptaki tak śmiało sobie poczynały, znaczyło, że nie było przy niej żadnego drapieżnika.

Wuj zbliżył się do krzaków. Widziała jak objeżdża leżące na śniegu ciemne cienie. Pochylił się z konia, uważnie przyglądając się znalezisku. Dosyć długo jak na zwykłą padlinę. Stuknęła piętami konia i podjechała bliżej. Natychmiast zrozumiała zaintrygowanie wuja. Obok krzaków leżały dwa ciała, w odległości kilku kroków od siebie. Byli to jezdni sąsiedniego klanu. Obaj mężczyźni. Ich konie uciekły, a wiatr zawiał ślady. Na stepach niczym niezwykłym była śmierć – szczególnie zimą. Nieostrożni wędrowcy mogli zamarznąć, zostać zaatakowanymi przez drapieżniki lub wrogów z innego klanu. Lecz ci myśliwi zginęli inaczej. Jansemi widziała już ciała wojowników przywożonych z pola bitwy, ale jeszcze nigdy nie widziała czegoś takiego. Brzuchy ofiar zostały rozerwane, a czaszki rozłupane. Tyle, na ile pozwalało im niknące światło dnia, dostrzegli, że brakowało wątrób, serc, płuc, żołądków i mózgów. Ptaki wydziobywały mięśnie odsłonięte przez zadane rany, a trzy z nich urzędowały w otwartych czerepach. Wuj krzykiem i machaniem łuku odegnał padlinożerców. Odleciały na kilka kroków, ale nie zamierzały porzucać znaleziska. Wyzywająco krakały, łypały czarnymi jak bitumin oczyma i zadziornie przekręcały głowy.

– Na strzały Palimira – wyszeptała – co za zwierzę mogło to zrobić?

Wuj krążył koniem tam i z powrotem.

– To nie zwierzę. Drapieżnik zjadłby wszystko, a nie tylko wybrane wnętrzności… te same u obu ofiar.

Jansemi również z konia przyglądała się zamordowanym. Nie padało od trzech dni, a wiatr tylko częściowo zawiał ślady. Śnieg w pobliżu ofiar był skotłowany, zaplamiony czerwonymi i pomarańczowymi plamami krwi. Widać było tylko ślady ludzi i koni. Zostawiła jucznego konia i dokłusowała kilka kroków. Potem objechała krzaki szerokim łukiem. Nic. Tylko ślady dwóch koni i jednego człowieka. Ślady ludzkich stóp biegły obok koni. Były małe, prawdopodobnie należały do kobiety. Zastanawiała się, dlaczego żaden z mężczyzn nie dał jej konia? Może mieli tylko dwa wierzchowce i zmieniali się w siodłach w swojej wędrówce?

Te same ślady oddalały się od miejsca mordu.

– Ktoś chyba przeżył – powiedziała do wuja. – Bez konia tu zginie. Trzeba za nią jechać.

– Oni leżą tu od trzech dni – wuj podjechał do niej. – Jeżeli swoi jej nie odnaleźli, ta kobieta prawdopodobnie już nie żyje.

– Powinniśmy za nią pojechać…

Wuj bez słowa skierował konia do krzaków i pochwycił postronek jucznego zwierzęcia.

– Zaraz się ściemni, a my nie mamy schronienia.

Nie chciał zostawać przy ciałach. Mogły przyciągnąć drapieżniki. I oboje czuliby się nieswojo w ich pobliżu. Jansemi czuła, że tutaj stało się coś strasznego. Stepy pełne były złych duchów i demonów. Nie było w zwyczaju Elmorczyków zostawianie samotnych wędrowców samym sobie, jednak teraz oboje czuli, iż należało podążać swoją drogą. Zatrzymali się na spoczynek dopiero gdy uznali, że odjechali odpowiednio daleko od fatalnego znaleziska. Nawet nie rozstawiali małego namiotu, jedynie rozpalili we wgłębieniu niewielkie ognisko.

– Co mogło ich zabić? Dlaczego nie widziałam śladów drapieżnika? – spytała, odmawiając podawanego jej kawałka suszonego mięsa.

– Wiele lat temu widziałam podobne zwłoki. Mówiono, że to sprawka voguna.

– Demona z mumii?

– Żywi się organami żywych, które wyjmuje się z ciała przy mumifikacji – wuj wkładał do ust kawałki surowego, suszonego mięsa i wolno je żuł.

– Przecież my tak nie robimy, nie patroszymy ciał zmarłych…

– Damarczycy i ich sługusy tak robią.

– Ale ich grobowce są daleko. Niemożliwe, by ten demon tu dotarł.

– W fortach damarskich sługusów są podziemia, gdzie chowają zmarłych. Ale gdyby w którymś z nich powstał demon, napadłby załogę. A nic takiego się nie wydarzyło.

– Czy wtedy… zgładziliście tego voguna?

Przecząco pokręcił głową.

– Ataki ustały, aż do teraz.

– Co dalej?

– Będziemy czuwać. Konie też nas ostrzegą. Moja Inrei jest czujna – mówił o klaczy, której dosiadał.

Dwa dni później dojechali do wzgórz porośniętych sosnowym lasem. Sosny elmorskie były wyjątkowo odporne na panujące na tych terenach mrozy. Miały grubą korę, a ich drewno było mocniejsze niż drzew rosnących na zachodnich terenach. Musiały wytrzymać napór silnych wiatrów wiejących zimową porą. W takich miejscach swe zimowe obozy rozbijali Elmorczycy. Po upadku imperium i po najazdach obcych wojsk niewiele miast ostało na terenach dawnego królestwa, a te które przetrwały, musiały płacić daniny swym wasalom. Większość dumnego narodu podzieliła się na klany i zamieszkała na stepie, zajmując się hodowlą koni, wielbłądów, bydła, polowaniem na potężne jelenie kutubu, włochate słonie, woły stepowe, górskie kozy. Płukano też złoto ze złotodajnych rzek, zaś klany mieszkające bardziej na wschód, wydobywały je z płytkich kopalni. Z cennego kruszcu wytwarzano wspaniałe wyroby złotnicze, bądź opłacano się wasalom.

Jej klan miał jeszcze jeden przywilej – prawo odłowu ryb pantu w jeziorze Darbagut. Łuski tych ryb były niezwykle piękne i cenne, droższe od złota. Jej nieżyjąca już matka posiadała wspaniały naszyjnik z takich łusek. Ojciec miał go jej podarować w dniu ślubu.

Ich przyjazd już dawno był obwieszczony przez czujki. Gdy wjeżdżali do zacisznej doliny, niemal cały klan wyszedł jej na spotkanie. Ogromnie cieszono się z jej szczęśliwego powrotu. Choć podróżowała pod opieką wuja, wspaniałego tropiciela i wojownika, to na stepach wiele czyhało niebezpieczeństw. Od dzikiego zwierza, przez grupy wrogich żołnierzy, po wojowników nieprzyjaznych klanów. A ona była spadkobierczynią rodu. Normalnym było, że wśród Elmorczyków dziedziczyć mogły również kobiety, które podobnie jak mężczyźni często parały się łowiectwem i wojaczką. W przypadku Jansemi zdobycie tych umiejętności było konieczne, gdyż to jej miał przypaść ster władzy nad klanem po śmierci ojca.

– Córko, cieszę się z twego powrotu – ojciec uściskał ją serdecznie, jak tylko zeskoczyła z konia.

Po kolei członkowie klanu podchodzili do niej, ściskali ją, poklepywali po ramieniu lub kłaniali się.

Gdy pierwsze powitanie dobiegło końca, ojciec zabrał ją do swego namiotu. Był duży i przestronny, pokryty materiałem utkanym z sierści baktrianów, pięknie barwiony i haftowany. Był godny największego władcy. Doleciał ją zapach świeżego końskiego łajna. Zwyczajem było, że w czasie zimy Elmorczycy trzymali swoje najlepsze konie rasy nurdian pod namiotami. Tak też czynił Banrun, jej ojciec. W przeciwieństwie do małych, krępych, o wielkich głowach i grubej sierści uriadów, nurdiany były wysokimi, długonożnymi, niezwykle szlachetnymi końmi o krótkiej sierści. Bez pomocy człowieka nie przetrwałyby zimy. W mrozy okrywano je derkami i trzymano w zadaszonych zagrodach. Dokarmiano też sianem, czasem zbożem. Najlepsze brano pod namioty. Z reguły konie stały w osobnym namiocie, ale te ulubione brano pod dach rodziny. To było zgodne ze zwyczajem przodków i podobało się Palimirowi, patronowi całego narodu elmorskiego. Te szlachetne konie służyły do walki, polowań i wyścigów. Do juków używano wyłącznie uriadów.

Ojciec odsłonił kotarę. W niedużej zagrodzie stała piękna nurdianka – wspaniała, szlachetna klacz. Ulubienica Jansemi. Obok, na niepewnych jeszcze nóżkach, przytulone do pękatego po ciąży brzucha matki, kleiło się kilkudniowe źrebię.

– Och…! – Jansemi była pełna zachwytu.

Szybko, wzrokiem znawcy oceniła potomka Hadiani. Źrebię było silne, o prostych nogach, mocnych pęcinach i doskonale skątowanym zadzie. Bystre oko świadczyło, że nie będzie ospałego usposobienia. Osesek odważnie zbliżył się do wyciągniętej ręki dziewczyny, obwąchał ją, po czym parsknął potrząsając głową i demonstrując swoją niezależność odwrócił się, sięgając pyskiem do pełnego pożywnego mleka wymienia klaczy. Trącając głową brzuch rodzicielki, by pobudzić lepsze wydzielanie smakowitego płynu, źrebię zamachało króciutkim ogonkiem. Wówczas Jansemi dostrzegła, że jest płci żeńskiej.

– Będzie godną następczynią Hadiani – oceniła dziewczyna. – Kiedy się urodziło?

– Dwa wieczory temu.

– Będzie się nazywać Oetshi, Tchnienie.

Ojciec uśmiechnął się. Wyszli zza przepierzenia i razem z wujem usiedli przy ognisku. Jej macocha, a zarazem stryjenka ze strony matki podała im mleko, jęczmienne placki i potrawkę z jagnięciny.

– Dobrze wyglądasz, Jansemi – powiedziała oceniając figurę dziewczyny. – Przytyłaś.

– W szkole mało miałam ruchu. Tylko ślęczenie nad zwojami i tabliczkami.

– Przyszłej zimy nie powinnaś już jechać do Muhan-Tarhu. Ta nauka dużo nas kosztuje.

Co roku, przed nadejściem zimy ojciec Jansemi wysyłał ją do położonego na północnym zachodzie miasta Muhan-Tarh, gdzie w jednej z przyświątynnych szkół pobierała nauki. Tak czyniono od wieków. Za czasów imperium zwyczajnym było, że wszystkie szlachetnie urodzone dziewczęta edukowano. W przeciwieństwie do innych narodów, Elmorki były równe mężczyznom i z narodzin córek cieszono się tak samo jak z synów. Kobiety zostawały politykami, królewskimi doradcami, a nawet dowódcami wojskowymi.

Gdy imperium upadło, nie zaniechano edukowania córek. Mniej zamożne rodziny wynajmowały wędrownych nauczycieli, zamożniejsze posyłały w zimowych miesiącach córki do renomowanych szkół w dużych miastach. Jednak taka nauka kosztowała.

– Stać nas – skwitował Banrun.

– Równie dobrze może uczyć się z innymi dziewczętami.

Banrun w niezadowoleniu ściągnął brwi.

– Inne dziewczęta nie będą wodzami. Jansemi musi się uczyć.

Macocha, pani Roshun umilkła, ale jej chmurne spojrzenie zdradzało, że nie podzielała zdania małżonka. Była surowa względem swej pasierbicy i nie okazywała jej wiele uczucia. Jansemi tłumaczyła sobie, że jest zazdrosna, gdyż sama nie miała swoich dzieci. Roshun znała się nieco na czarach i ziołach, lecz stosowane przez nią kuracje nie pomagały. Nawet plemienna Władna Mocą stara Kalaha, ich duchowa przewodniczka, nic nie mogła poradzić na bezpłodność drugiej żony wodza.

cdn.