czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Cisza kurhanów” — odcinek 2.


Cisza kurhanów — 2

Jeszcze nie zdążyli zjeść, gdy poła zakrywająca wejście uniosła się i w świetle dnia stanęła Sahiat, jej przyjaciółka i dalsza kuzynka również ze strony matki. Podbiegła do Jansemi i rzuciła się jej na szyję.

– Nareszcie!

Jansemi pytająco popatrzyła na ojca.

– Dobrze, idź. Porozmawiamy później.

Jansemi pochwyciła leżący przy wyjściu łuk z kołczanem. Prawdziwy człowiek stepu nigdy nie rozstaje się z własną bronią, a one zamierzały nieco oddalić się od obozu. Dziewczęta wybiegły z namiotu i pobiegły do lasu na wzgórze, gdzie w wykrocie zwalonego drzewa miały swoją kryjówkę. Zawsze tam udawały się, gdy chciały pozostać same. Sahiat miała ze sobą baranią skórę, na której mogły usiąść. Skryły się w poplątanych korzeniach starej, powalonej sosny.

– Cieszę się, że Palimir bezpiecznie nakreślił twe ścieżki.

– Gaburiv nie wspomniał o utarczkach z sąsiadami, więc nie było ryzyka spotkania wrogich wojowników.

– To prawda. Panuje pokój, tej zimy były tylko dwie próby uprowadzenia wołów i koni.

– Co zatem budzi twój strach, Sahiat?

Jej przyjaciółka ściszyła głos, jakby obawiała się, że jej słowa mogą usłyszeć dzieci zła i sprowadzić na nie nieszczęście.

– Ciemne moce opanowały tę krainę. Znaleziono kilka trupów…

Jansemi słuchała uważnie. Nie wiedziała czy powiedzieć o makabrycznym znalezisku sprzed dwóch dni. Wuj poinstruował ją, by milczała. Nie chciał zasiewać niepokoju w sercach pobratymców, dopóki nie pomówi z Kalahą.

– Pewnie wojownicy innych plemion wyruszyli po łupy – powiedziała wymijająco.

– Nie, nie… – pokręciła przecząco głową Sahiat – wojownicy nie zostawiają klejnotów i nie rozszarpują swych ofiar.

– A co mówią tropiciele?

– To sprawa człowieka, a raczej demona w ludzkim ciele. Morderca szedł pieszo. Ślady wskazywały na letnie obuwie o cienkiej podeszwie, a głębokość mówiła, że nie niósł żadnego ciężaru. Ale często padał w śnieg, jakby był pijany. Dłonie miał chude, ale zakończone pazurami jak u stepowego lwa…

– Lankajczycy mają rękawice zakończone lwimi pazurami. W walce wręcz rozdzierają nimi wrogów – zauważyła Sahiat.

– Plemię Lankajów żyje dziesięć dni drogi stąd na południe, a ten obcy przyszedł z północy. I był sam. Wojownicy nie wyruszają samotnie i pieszo na wojnę. O dzień drogi w stronę Darbagut sam jeden rozdarł trzech zbrojnych sąsiedniego klanu. Inni też donoszą, że stracili wojowników, którzy ośmielili się wyruszyć na polowanie na górskie kozice.

– Może to czarownik albo półbóg? Czy z naszych ktoś zginął?

Przecząco pokręciła głową.

– To nie tak źle – skwitowała Jansemi. – Prędzej czy później wytropią go i złapią.

– Oby… – Sahiat nie podzielała optymizmu przyjaciółki.

– A ty? – zmieniła temat Jansemi. – Kiedy wyjdziesz za mąż za Kanshuri? Widziałam jak na ciebie patrzył.

Sahiat zapomniała o tajemniczym zabójcy i uśmiechnęła się na wspomnienie młodzieńca, w którym się podkochiwała.

– On bardziej zainteresowany jest swoimi końmi i polowaniami niż mną.

Jednak jej oczy śmiały się wesoło, zatem Jansemi pojęła, że przyjaciółka nie do końca mówi prawdę.

– No mów…!

– Ostatnio, gdy idę dojrzeć nasze konie, często go spotykam. Niby przypadkiem on też wychodzi ze swego namiotu doglądać swoich zwierząt. A wczoraj…

– Noooo???

– Pochwycił mnie w pasie i pocałował, ale było zimno i warga mi potem pękła – wskazała na rankę na ustach.

Jansemi roześmiała się w głos.

– Wziąłby cię do jakiegoś namiotu, a nie całował na śniegu!

Roześmiały się obydwie.

Na dworze zaczęło się już ściemniać i mocno się ochłodziło. Musiały wracać, bo w wiosce będą się niepokoić. Gdy wracały, parowem poniżej nich przejechało kilku jezdnych pędząc tabun uriadów do zagrody w dolinie. Konie spędzano z innej doliny, gdzie pod cieńszą warstwą śniegu były w stanie wygrzebać nieco zeschłych traw z poprzedniego sezonu pastwiskowego, bądź ze stepów, gdzie również grzebały dla siebie skromną paszę. Dobrze, że bogowie stworzyli je tak mało wymagającymi, inaczej nie przetrwałby w tak surowych warunkach. Nurdiany zdane były całkowicie na łaskę człowieka, dlatego trzymano ich niewiele, gdyż ciężko było zgromadzić paszę dla większej ilości koni.

Pasterze nie zauważyli ich, gdyż szły cicho i kryły się za drzewami. Tak ćwiczyły swoje umiejętności łowieckie i podchodzenia wroga. I wówczas Jansemi kątem oka dostrzegła jakieś poruszenie między drzewami. Przygarbiona postać, szczelnie okryta skórą baranią o ciemnym runie, przemykała między drzewami, po przeciwnej stronie od goniących konie. Stanęła i w gęstniejącym mroku usiłowała dostrzec, kto to taki, ale nie była w stanie rozpoznać osoby.

– Kto to? – spytała Sahiat, ale ta w niewiedzy wzruszyła ramionami.

– Z pewnością ktoś z naszych, bo idzie bez konia, a i psy nie ujadają – uspokoiła przyjaciółkę. – Może Kalaha idzie odprawić jakiś rytuał?

Obie wróciły do wioski. Płonęło w niej jedno ognisko, przy którym piekł się baran. Opodal ślady świeżej krwi na śniegu świadczyły, gdzie zaszlachtowano zwierzę. Kilka kobiet uwijało się polewając mięso oliwą i specjalnym ziołowym sosem, by nie wyschło i nabrało odpowiedniego aromatu. Przewodziła im Roshun wydając polecenia i pilnując gotujących się obok w garze łba i podrobów. W trzecim kobiety gotowały ręcznie lepione pyszne kluski, uwielbiane przez Jansemi. Wspaniale smakowały z pikantną zupą i mięsnymi kuleczkami. Poczuła jak ślinka napływa jej do ust i przyspieszyła kroku.

Jej macocha dostrzegła ją i skinęła na nią.

– Jansemi! Pomóż przy zupie!

– Nie trzeba! – odpowiedziała jedna z mieszających chochlą kobiet. Jest nas tyle, że będziemy sobie tylko deptać po stopach.

Roshun nie była zadowolona z odpowiedzi pomocnicy, ale nie nalegała. Uważała, że córka Banruna zbyt mało ma kobiecych obowiązków, za bardzo mitręży czas na jeździe konnej i włóczeniu się po okolicy. Owszem, Elmorka powinna świetnie jeździć, strzelać z łuku i władać mieczem, ale to ona przecież będzie dbać o dom męża, więc i takie zajęcia jak tkanie przędzy, dywanów i warzenie strawy powinna mieś dobrze opanowane. Tłumaczenie, że jako córka wodza będzie miała sługi i inne kobiety klanu do pomocy uważała za kiepski wykręt. Ale dzisiaj nie chciała ostrzej zaganiać pasierbicy do pracy.

– Dobrze, że przyjechałaś – Sahiat ponownie uśmiechnęła się do Jansemi. – Dzisiaj przynajmniej do syta pojem przysmaków. Chcesz jedno baranie oko?

– Zjedz oba, wiem jak je lubisz.

– Mmmm – Sahiat już wzrokiem jadła gotujące się przysmaki.

Zadziwiające było, ile jej przyjaciółka mogła zjeść, a mimo to miała figurę nimfy wodnej. Jansemi też była szczupła, ale nie była w stanie zjeść nawet czwartej części tego, co Sahiat. Zawsze śmiała się, że tylko najlepszy myśliwy będzie mógł wziąć ją do swego namiotu, inaczej sam będzie przymierał głodem, bo Sahiat jest w stanie zjeść sama wszystko, co on przyniesie.

Pobiegły do namiotów przebrać się w odświętne stroje. Jansemi cieszyła się na śpiewy, tańce i opowieści aż do samego rana.

Następnego dnia rano obudziła się wcześnie. Chciało się jej pić. Poprzedniego dnia jadła, aż zabolał ją brzuch, ale jedzenie było tak pyszne! Nie to, co w mieście. Nogi bolały ją jeszcze od tańców, a gardło od śpiewu. W głowie też szumiały resztki alkoholu. Szybko nałożyła odzienie – spodnie i długą do kolan tunikę, pięknie haftowaną i wyszywaną kolorowymi koralikami. Połowę włosów z czubka głowy, czoła i skroni zaczesała do tyłu, nieco ku górze, splatając z nich kok, z którego spływała luźno końcówka. Resztę pozostawiła rozpuszczone, jedynie szybko je szczotkując kościanym grzebykiem. W wiosce panowała cisza. Wzięła drewnianą miseczkę i przeszła za kotarę, by udoić nieco słodkiego kobylego mleka. Poklepała po szyi Hadiani i pozwoliła obwąchać się Oetshi. Potem powoli sięgnęła do strzyków klaczy. Stała spokojnie, gdyż przez miesiące ciąży jej ojciec przyzwyczaił ją do dotyku w tym miejscu, dzięki czemu klacz nie miała łaskotek i nie stwarzała problemów przy karmieniu źrebięcia. Często zdarzało się, że pierwiastki nie chciały karmić swych dzieci, gdyż były zbyt łaskotliwe lub odczuwały ból w nabrzmiałym mlekiem wymieniu. Dlatego takie przyuczanie zapobiegało problemowi, a Jansemi mogła spokojnie udoić sobie pół miseczki pysznego płynu. W tym czasie zaciekawiony maluch obwąchiwał ją po pośladkach, plecach i nogawkach, próbując nawet chwycić materiał bezzębnymi dziąsłami, chcąc posmakować tej niezwykłej istoty.

Jansemi duszkiem wypiła mleko i zadowolona wyszła przed namiot. Ledwie opuściła połę wejścia, a jej uszu dobiegł krzyk. Jedna z kobiet biegła ze wzgórza, wymachując rękoma i wskazując w kierunku lasu. Obudzeni mężczyźni, w samych tylko spodniach powybiegali z namiotów, dzierżąc w dłoniach łuki, miecze i dzidy. Myśleli, że to atak wroga. Szybko zorientowali się w sytuacji. Dwóch z nich doskoczyło do krzyczącej kobiety i pochwyciło rozhisteryzowaną. Ojciec Jansemi też wyszedł przed namiot z obnażonym mieczem.

– Co się dzieje?

– Tam za wzgórzem! W lesie! – krzyczała kobieta. – Lianashi... ona nie żyje... rozdarta! Wszędzie krew!

Kilku mężczyzn, nie ubierając się nawet, pobiegło we wskazanym kierunku. Za nimi popędzili krewniacy Lianashi. Wstrząśnięta Sahiat stanęła obok Jansemi. Miała zapuchnięte oczy, bolała ją głowa. Jeszcze rano Jansemi chciała ją zapytać o noc z Kanshuri, ale teraz ta myśl wyparowała jak kropla wody na rozgrzanym słońcem kamieniu.

– Przeklęta bestia dotarła i do nas – szepnęła jej przyjaciółka.

– O czym mówisz? Przecież nie wiadomo czy to bestia.

Cały obóz wrzał. Jeszcze gorzej było, gdy w płachcie przyniesiono ciało zamordowanej. W tej płachcie, w której nieszczęsna miała przynieść chrustu, po który się udała. Kobiety lamentowały, mężczyźni złorzeczyli. Krewne kobiety padły na kolana, szarpały w rozpaczy za ubranie nieżyjącej, jakby chciały ją wybudzić z wiecznego snu. Przez ciasny krąg zgromadzonych przecisnęła się stara Kalaha i uważnie oglądała ciało. Długą laską, na której zwykle się wspierała, dotykała ran, odchylała części ubrania, obróciła na bok głowę ofiary. Widok był straszny. Ciało kobiety zostało otwarte szerokim cięciem od mostka aż po łono i wnętrzności wypłynęły na zewnątrz. Teraz leżały obok na płachcie. Brakowało żołądka i płuc. Ale najgorzej było z głową. Czaszka została zmiażdżona od góry, a mózg wyjedzony. Kalaha obróciła głowę na bok i uważnie przyglądała się śladom zębów na szyi. Były podwójne. Żadne zwierzę takich nie posiadało. Władna Mocą wymamrotała pod nosem kilka zaklęć, po czym odwróciła się i z werwą, jakiej nikt by się po niej nie spodziewał, udała się do swej świątyni. Była to budowla wzniesiona z drewnianych bel, kości i ciosów wielkich włochatych słoni. Jej pokrycie stanowił drewniany gont. Ozdobiona była skórami, tarczami, bronią i czaszkami zwierząt. Nie była poświęcona ich ukochanemu Palimirowi, tylko wszystkim bogom, których figurki stały tu na drewnianych półkach. Na najbardziej eksponowanym miejscu stał posążek bogini Mirge, ukochanego bóstwa starej Kalahy.

Jansemi i Sahiat zakradły się od tyłu i przez szparę między gontami obserwowały Władną Mocą. Kobieta szczypcami wyciągnęła kilka węgli z płonącego pośrodku ogniska i włożyła je do brązowej misy pokrytej tajemniczymi znakami: wyobrażeniami demonów i magicznych istot. Cały czas mamrocząc zaklęcia wsypała na żar jakiś proszek i nad misą uniósł się pomarańczowy dym. Kalaha dotknęła żaru umoczoną w krwi zabitej końcówką swej laski, po czym uklękła, położyła misę przed sobą i obiema rękoma nagarniała dym na twarz. Po chwili znieruchomiała. Jej oczy nienaturalnie się rozszerzyły, a źrenice skurczyły. Spoglądała gdzieś przed siebie niewidzącym wzrokiem. Teraz widziała świat niewidzialny dla zwykłego śmiertelnika, byty poza Naorem. Otworzyła usta i powiedziała kilka słów. Ani Jansemi ani Sahiat nie rozumiały tego, co mówi. Jej głos był skrzeczący, czasami powarkiwała niczym dzikie zwierzę. Wyglądała jak opętana przez złego ducha.

Przestraszona Jansemi wykonała znak odpędzający złe moce i wówczas starucha gwałtownie zwróciła głowę w jej kierunku. Poprzez szparę w poszyciu oczy obu spotkały się. Ale na Jansemi nie spoglądała Kalaha, a coś ciemnego, dogłębnie złego i pałającego rządzą mordu. Dziewczyna odskoczyła od ściany świątyni i odbiegła w kierunku jurty. Była zdjęta grozą i obrzydzeniem. Czuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. W połowie drogi nie wytrzymała i zwymiotowała mlekiem, które rano wypiła.

Sahiat stanęła obok, gdy wykrztuszała ostatnie porcje na pół przetrawionego mleka.

– Jansemi, co się stało?

Dziewczyna pokręciła głową, dając do zrozumienia, że nie chce mówić. Schyliła się po śnieg, by obetrzeć oplute usta i brodę.

– Co widziałaś?

– Zło.

– Co z Kalahą?

– Nie wiem. Lepiej nie zbliżajmy się do niej.

Nie czekając na dalsze pytania, szybko udała się do rodzinnego namiotu. Jednak nie zaznała w nim spokoju. Zebrało się w nim kilkadziesiąt osób, siadając ciasno, jeden przy drugim w kilkunastu kręgach. Od rozmów, rzucanych domysłów i krzyków żalu wrzało jak w ulu.

Jansemi stanęła pod ścianą, w cieniu. Ciągle było jej niedobrze, a po plecach przechodziły dreszcze. Miała wrażenie, jakby jej kark ciągle owiewał podmuch lodowatego wiatru z północy. Na szczęście nikt nie zwrócił na nią uwagi. Stojąca obok Sahiat z niepokojem spoglądała na przyjaciółkę.

– Złe moce przybyły na te ziemie – powiedział Banrun. – Nasi sąsiedzi ostrzegali nas.

– Na stepach pełno jest demonów. Zawsze sobie z nimi radziliśmy – odezwał się ktoś z tłumu.

– O tym demonie mówią, że nie można go zabić!

– Bzdura! Każdego demona można zabić!

– To dlaczego do tej pory tego nie uczyniono?

– A skąd pewność, że to ten sam, co na ziemiach naszych sąsiadów?

– A może to stepowe lwy?

– Widziałeś tam ślady lwa?

– Tam nie było śladów!

– Bo demony nie zostawiają śladów!

– Bzdura! Śnieg je zawiał.

cdn.