sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Nasze zaskoczenie było całkowite. Miejscowy włóczęga i obdartus mówił głosem zaginionego przyjaciela? Co to wszystko miało znaczyć? Kiedy zdezorientowany Kapitan puścił wreszcie napastnika, ten pozbierał się z podłogi i odwrócił się do nas. Podczas szamotaniny obdartusowi spadło z głowy nakrycie, które kiedyś było kapeluszem, i nareszcie zobaczyliśmy jego twarz. Przyglądaliśmy się ostrożnie, nie wiedząc, kto skrywa się pod łachmanami. Budowę ciała miał podobną, ale ta twarz! Brudna i podrapana, z lewej strony lekko opuchnięta. Rzeczywiście włóczęga przypominał Wojtka. Wątpliwości odeszły nas dopiero, kiedy wykrztusił:
– Ludzie, to ja tu do was, a wy… Dajcie mi coś do picia! – Powiedział i usiadł ciężko.
– Dajcie mu coś na wzmocnienie! – Kapitan, jak zwykle nie tracił przytomności umysłu. – I może coś do jedzenia?
– Człowieku, jak ty wyglądasz? Po coś się tak poprzebierał? Śledzisz kogoś? A może to ciebie śledzą? – Jarek gubił się w domysłach.
– Wojtusiu, nareszcie się znalazłeś! – Rzuciłam mu się na szyję, nie zważając, że był brudny i pachniał niezbyt świeżo.
– …poprzebierał?! Całkiem nieźle, jakbym miał w co, to bym się przebrał… Ładnie mnie te łobuzy urządziły… a tu słyszysz: „poprzebierał się”! – Wojtek masował obolałe od wykręcania ramiona i nadgarstki.
– No, no, widzę, że tym sposobem zawarłem znajomość z waszym zaginionym przyjacielem. Nie brak ci siły, przyjacielu…chyba mogę cię tak nazywać? – Spytał Kapitan.
– Jasne! Jestem Wojtek. A to ci dopiero! Znów zostałem napadnięty, i to przez nieznajomego... Tto znaczy, – poprawił się Wojtek – teraz już znajomego żeglarza!
I Kapitan, i Wojtek, obydwaj wydawali się niezwykle zaskoczeni sytuacją. W pierwszym momencie jeden drugiego nieufnie mierzył wzrokiem. Trwało to krótko, szybko przełamali lody niefortunnego poznania się.
Wojtek wyglądał okropnie. Był podrapany, ale skaleczenia wyglądały na powierzchowne. Lekko utykał na lewą nogę. Na szczęście nic poważnego mu się nie stało. Był za to wycieńczony. Zamówiliśmy mu porcję rumu, który wypił jednym haustem. Trzeba go jeszcze było nakarmić. Okazało się, że prawie nic nie jadł od wieczora, kiedy zniknął. Dopiero, gdy zjadł, co nieco nabrał sił.
Kiedy Wojtek zaczął opowiadać, każde z nas miało z pewnością swoje wyobrażenia o tym, co się z nim działo. To, co usłyszeliśmy, przerosło nasze wyobrażenia. W miarę, jak opowiadał, rosło też nasze zdziwienie.
– Wyszedłem z baru, żeby się przewietrzyć. Poszedłem kawałek za Metysem. Udawałem, że go śledzę, no, tak, dla zabawy. Cały czas musiałem się pilnować, aby nie oddalić się za bardzo od hotelu. Inaczej mogłem się zgubić po ciemku. Ten facet poszedł w kierunku sąsiedniego hotelu. Po drodze spotkał się z innym i poszli razem. Oddalali się coraz bardziej, więc postanowiłem wracać. Żeby dostać się z powrotem na teren hotelu, musiałem tylko przejść kawałek wzdłuż tych zarośli, co tu wszędzie rosną. I wtedy właśnie usłyszałem, jak coś porusza się z tyłu, w tych chaszczach. Nie zdążyłem się nawet odwrócić, gdy rzucili się na mnie.
Było ich dwóch, ale cholernie silnych. Narzucili mi worek na głowę i związali ręce. Za chwilę podjechał samochód, a mnie wpakowali do bagażnika, jak jakiś pakunek. Jechaliśmy dość długo, tak na oko z godzinę. Po drodze mało rozmawiali, a jak już, to w tym koszmarnym miejscowym slangu, więc i tak nic nie zrozumiałem.
– Zaraz, zaraz! Czy to byli ci, których przedtem „śledziłeś”?
– Czy ja wiem? Może. Najpierw byłem tego pewien, ale potem już nie tak bardzo. Jednak na pewno byli z nimi w zmowie. No, bo niby dlaczego zostałem napadnięty, gdy szedłem za tamtymi? Ładnie mnie wyprowadzili na odludzie! Ale najpierw posłuchajcie do końca.
Gdy dotarliśmy na miejsce, wyrzucili mnie z bagażnika. To był jakiś otwarty teren. Wtedy bałem się najgorszego. Trochę mnie poobijali przy tym wrzucaniu i wyrzucaniu z bagażnika, ale nic mi nie zrobili. Nie wiedziałem, co mnie czeka. Leżałem tak na ziemi, związany, z workiem na głowie, a oni do mnie gadali. Mówili, owszem, po angielsku, ale trochę słabo. Jeden z nich miał taką chrypę, i taką dziwną wymowę angielską. Ten głos rozpoznałbym wszędzie.
Wojtek opowiadał dalej, a nas zamurowało ze zdziwienia. To, co usłyszał nie budziło wątpliwości, że dużo wiedzą na nasz temat. O wiele za dużo. Przekazali wyraźne ostrzeżenie pod naszym adresem. „Na wyspie chcemy tylko turystów. Ty rozumieć? ŻADNYCH POSZUKIWAŃ! Tu nie ma żadnych skarbów. Wyspa zostać dawno przeszukana. Ty rozumieć? Jeśli ty i twoi przyjaciele nie posłuchać, zostaniecie wrzuceni do morza. Ty rozumieć?” Kazali mu potwierdzić, że zrozumiał i że przekaże przyjaciołom. Zostawili go tak związanego w środku nocy i odjechali.
Dalej Wojtek opowiadał, jak udało mu się wydostać i dotrzeć do miasta. Resztę nocy spędził w miejscu, gdzie został wywieziony. Poobijał i poranił się próbując wstać i badać teren po omacku. Miejsce okazało się jakimś rumowiskiem, pełnym wykrotów porośniętych chaszczami. Do jednego z takich wykrotów wpadł, skręcając przy tym nogę. Udało mu się jedynie uwolnić z więzów. Trafił na jakiś ostry kamień, którym przeciął krępujący ręce sznur. Przeleżał tak do rana, na przemian śpiąc i nasłuchując. Nie wiadomo, dlaczego zostawili go tam związanego. Chyba liczyli na to, że, prędzej czy później, wydostanie się stamtąd o własnych siłach. Wszystko wskazywało, że porywaczom chodziło o to, by nas nastraszyć i zniechęcić do poszukiwań. Wypadło na Wojtka, który oddalił się samotnie.
Rano okazało się, że Wojtek został wywieziony w stare ruiny. Ubranie wisiało na nim w strzępach. Bez jedzenia i picia, kulejąc, przedzierał się przez rumowisko. Długo błądził, zanim wydostał się na drogę. Szedł, nie wiedząc, dokąd droga prowadzi. Okolica była pusta i niezamieszkała. Postanowił iść na zachód według słońca, wierząc, że dotrze do ludzi.
Owszem, napotkał ludzi po drodze. To byli turyści, którzy nie chcieli nawet rozmawiać. Wzięli go za włóczęgę lub żebraka. Co z tego, że rzucili parę dolarów na odczepnego? Co niby miał z nimi zrobić na tym pustkowiu? Wolałby butelkę wody mineralnej lub paczkę herbatników. Schronił się w zaroślach, żeby przeczekać najgorszy upał. Zmrok złapał go jeszcze na odludziu. Na tej szerokości geograficznej noc zapada nagle i wcześnie, koło szóstej. Na szczęście noce w tej strefie klimatycznej są niewiele chłodniejsze niż dzień, toteż Wojtek spokojnie przetrwał pod gołym niebem.
Następnego ranka powlókł się dalej i niedługo dotarł do miasta. Na przedmieściach w jednym z domów dali mu wody i poczęstowali bananem. Dzięki temu odzyskał siły, żeby iść dalej. Trafił do stolicy, z czego nie zdawał sobie wtedy sprawy. Postanowił znaleźć posterunek policji. Ale poruszał się ostrożnie, starając się nie rzucać w oczy. Pamiętał dobrze reakcję napotkanych turystów.
Tak kuśtykając, dotarł wreszcie do dużego placu, gdzie ku swemu wielkiemu zdziwieniu zauważył nas na tarasie kafejki. Właściwie najpierw przechodząc, usłyszał rozmowę w ojczystym języku. Nie mógł przepuścić takiej okazji! Zbliżył się zachowując ostrożność. Gdy rozpoznał nas w rozmawiających, wprost nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu! Zauważył, też nieznajomego w naszym towarzystwie. Siedzieliśmy odwróceni i byliśmy pochłonięci rozmową. Wojtek wszedł na taras i podszedł do nas z tyłu. Gdy próbował złapać Jarka za ramię, nieznajomy, który siedział z nami, rzucił się na niego. To był Kapitan, który jako jedyny zauważył intruza, bo był zwrócony twarzą w stronę ulicy. Gdyby Wojtek nas nie zauważył, pewno nie zwrócilibyśmy uwagi na obdartusa plączącego się wśród przechodniów.
Gdy Wojtek skończył, pierwszy odezwał się Jack:
– Miałeś szczęście człowieku, że cię nie pokąsały żmije w tych ruinach! – Zdaje się, że odgadł miejsce, w które wywieziono Wojtka. – W starych ruinach roi się zazwyczaj od gadów i płazów.
– Co to było za miejsce? Domyślasz się, Kapitanie?
– Tak, znam trochę tę wyspę. Z twojej opowieści wynika, że to pozostałości zabudowań po starym Gold Mill, czyli złotym młynie w rejonie hiszpańskiej laguny. Złoty młyn – wyjaśnił, widząc nasze pytające spojrzenia – oznacza system płuczek napędzanych wodą, gdzie płukano materiał złotonośny. Wydobywany w okolicy materiał płukano w celu oddzielenia kruszcu. Właściwe kopalnie złota znajdowały się na północy wyspy. Wspominałem wam o gorączce złota, która nastała tu w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku, pamiętacie? Historia piratów, którą zacząłem opowiadać, działa się tuż przed odkryciem tu złóż złota.
– Jaka historia? – Wojtek zaciekawił się. – To ja narażam dla was życie, a wy siedzicie sobie spokojnie przy drinkach, opowiadając o piratach i ich skarbach. I nic nie robicie, żeby mi pomóc!
– Wojtek! Przecież wiesz, że zrobiliśmy wszystko, co możliwe! Zgłosiliśmy na policji, wciągnęliśmy w to obsługę hotelu, a nawet detektywa hotelowego!
– No właśnie. Chyba musimy odwołać wszystko na policji i w hotelu? – spytał Jarek. – A ty musisz doprowadzić się do ludzkiego wyglądu. Trzeba ci opatrzyć zadrapania. Czym szybciej, tym lepiej, żeby nie wdało się zakażenie.
– I trzeba usztywnić kostkę bandażem. Boli mnie bardzo i nie mogę chodzić.
– Mam nadzieję, ze obejdzie się bez gipsu – powiedział Kapitan po obejrzeniu i obmacaniu tego miejsca. – Gdyby to było coś poważnego, nie doszedłbyś tu na własnych nogach, chłopie. Ale nieźle ją nadwyrężyłeś. Usztywnimy na razie bandażem i zobaczymy. Jeśli nie będzie poprawy, zawieziemy cię do lekarza. Teraz wracamy do hotelu. Opowiadanie dokończymy później. Nic nie straciłeś, bo dopiero zaczęliśmy.
Wskoczyliśmy w naszą wypożyczoną chevroletę i wróciliśmy do hotelu. Po drodze Wojtek, jako znawca samochodów, nie przepuścił okazji skomentowania wypożyczonego samochodu.
– Ale wam gablotę wcisnęli! To już nic lepszego nie mieli w tej wypożyczalni?
– Uspokój się, nic innego w danym momencie nie było! Wszystko wypożyczone, po ludziach. – Jarek też był zwariowany na punkcie samochodów i poczuł się urażony. – Mieli, nie mieli, braliśmy, co było. Mają tam jeszcze jakieś terenówki, z napędem na cztery. Zarezerwowałem, będzie na jutro.
W hotelu zgłosiliśmy w recepcji odnalezienie się naszego kolegi i poprosiliśmy, żeby powiadomili detektywa. A my poszliśmy do apartamentu na górę. Opatrzyliśmy Wojtka. Wykąpał się i przebrał. Mimo ciągle widocznych zadrapań i siniaków wyglądał dobrze. W międzyczasie nasze żołądki dały nam znać, że zbliża się pora kolacji. Zeszliśmy do baru, na drinka. Zajęliśmy jeden z wolnych stolików, a Kapitan podjął przerwaną opowieść.
– Jak już wspomniałem, legendarne skarby ukryte na tej wyspie mają swój skandaliczny początek w wydarzeniach, które działy się w stolicy Ekwadoru na początku XIX-ego wieku. Głównymi postaciami byli piękna Rosita i ksiądz Domingo Mugnoz. Nie jest to, niestety, grzeczna historia, którą można by umieścić w książce dla młodzieży. Dzieci uwielbiają historie o piratach, bo wydaje im się, że byli to szlachetni rozbójnicy, broniący słusznej sprawy. Jak wszystkie pirackie skarby i opowieści, tak i ta historia ocieka krwią. A w dodatku pachnie wielkim skandalem. Nie nadaje się dla dzieci, jednak jest pouczająca. Zawiera bowiem morał i przestrogę dla tych, którzy sądzą, że ominie ich kara za zbrodnie.
– Rzeczywiście, ksiądz i piękna kobieta… to pachnie skandalem – mruknął Wojtek.
– Właśnie. Krew i złoto, miłość i namiętność, zbrodnia i kara. Szkoda, że historia ta nie znalazła swego Szekspira.
A zaczęło się tak. Padre Domingo Mugnoz żył sobie spokojnie w Quito w Ekwadorze. Był żarliwym i oddanym księdzem, przez co wiele zbłąkanych duszyczek ze swej parafii naprowadził na dobrą drogę. Rosita była jedną z jego parafianek. Niektóre źródła mówią, że na chrzcie nadano jej obce tu imię Wanda, lecz przeszła do kronik pod imieniem Rosita. Mając za męża kreaturę o skłonnościach do pijaństwa i hulanek, szukała pocieszenia w ramionach innych mężczyzn. Będąc jednak praktykującą katoliczką, często musiała się spowiadać ze swych grzesznych romansów. Spowiednikiem był padre Domingo. Nawet jego żarliwa wiara nie zdołała sprowadzić tej owieczki na dobrą drogę. Wręcz przeciwnie.
Pewnego dnia mąż złapał Rositę na zdradzie i gonił z nożem w ręku przez ulice miasta. Znalazła schronienie dopiero na plebani, gdzie ksiądz, jak zwykle ostro napomniał niepoprawną parafiankę. Wieść głosi, że była naga, osłonięta jedynie płaszczem długich jasnych włosów. Żarliwy padre Domingo wydawał się być obojętny na kobiece wdzięki. Okazało się jednak, że do czasu. Na razie, po jego mediacji pomiędzy grzeszną żoną a „porządnym” mężem zapanowała zgoda.
– Kiedy to się działo? – Wojtek pogubił się w opowieści. – I jaki to ma związek z naszą wyspą?
– Zaraz dojdziemy i do tego. Był niespokojny rok 1820 i we wszystkich miastach gubernatorstwa Quito wybuchały bunty i zamieszki. Simon Bolivar kroczył przez kontynent południowoamerykański, wyzwalając kolejne kolonie spod panowania Hiszpanów, a nastroje niepodległościowe osiągały swoje apogeum. Władze hiszpańskie miały na głowie większe zmartwienia, niż pilnowanie moralności swoich poddanych. W Quito było już tak niespokojnie, że część mieszkańców wyruszyła do portów, by odpłynąć do Europy. Reszta była spakowana i przygotowana do wyjazdu w obawie przed nadciągającymi rewolucjonistami, którzy utworzyli federację Ekwadoru i Nowej Grenady.
I oto pewnej nocy Rosita znów zapukała do drzwi plebanii. Przestraszona, zapłakana i drżąca. I jak poprzednio okryta jedynie płaszczem długich, jasnych włosów. Wyznała, że właśnie zabiła męża w obronie własnej. Upadła na kolana prosząc księdza o rozgrzeszenie i pomoc w ucieczce. Cóż, ksiądz, jak jego parafianie, od dawna był spakowany i przygotowany do ucieczki. Nie chciał jednak opuszczać swoich owieczek. Tym razem jednak sytuacja go przerosła. Podobno zdecydował się natychmiast na wyjazd. I to wspólnie z jedną z najpiękniejszych swoich owieczek.
Czasy były niespokojne, wszędzie wybuchały walki z republikanami. Trudno było w tej sytuacji dostać się bezpiecznie do portu. Jeszcze trudniej było dostać miejsce na statku. Kto wie, jakich sposobów musieli użyć padre Domingo i Rosita, by ocalić życie. Nie byli przecież tak bogaci, aby kupić sobie wolną drogę do portu. Czy bez popełnienia zbrodni udałoby się im objąć w posiadanie statek? O tym historia milczy.
Ich dalsze losy wskazują, że próbując się ocalić, zeszli na drogę grzechu i bezprawia. Przepadli bez wieści na dwa lata. Pojawili się o tysiące mil dalej, w basenie Morza Karaibskiego, tym razem padre Domingo jako herszt piratów, z piękną kochanką Rositą u swego boku…
Tu Kapitan zawiesił głos, chcąc wywrzeć na nas odpowiednie wrażenie. Udałoby mu się to, gdyby nie Wojtek. Tym razem on popsuł wszystko. Zerwał się nagle, przewracając po drodze krzesło, i rzucił się na… No właśnie, na kogo?
Zanim zdążyliśmy się zorientować i cokolwiek zrobić, Wojtek skoczył na przechodzącego… detektywa hotelowego! O tym, że jego „podejrzany Metys” był detektywem i pracownikiem hotelu, Wojtek oczywiście nie wiedział.
Chwycił go za koszulę, wołając do nas po polsku: „Trzymać go, to on! To on!” Nikt nie ruszył na pomoc, więc na wszelki wypadek przewrócił go na ziemię i unieruchomił. Zaskoczony detektyw, mimo wszystko wyższy i potężniejszy od Wojtka, próbował się uwolnić z jego uścisku. Wojtek jako wspinacz, mięśnie i ścięgna miał ze stali. Detektyw zdziwił się bardzo poczuwszy żelazny chwyt, z którego nie potrafił się uwolnić. Przez krótką chwilę szamotali się, a my oprzytomnieliśmy. Kapitan i Jarek rzucili się by ich rozdzielać.
W każdym razie po wszystkim, Wojtek miał do nas niezłe pretensje, że nie powiedzieliśmy mu, kim był „podejrzany Metys”.
– Ale obciach! Ładnie mnie wrobiliście! Szkoda, że nikt nie powiedział mi słowa, że to detektyw! Co za ludzie! O co tu w ogóle chodzi?
– Bo nie pytasz, tylko rzucasz się na człowieka. Kapitan też nie miał okazji poznać go wcześniej, a przecież nie rzucił się na niego…
– No właśnie, bo nigdy go nie widział! Ciekawe, jakby zachował się na moim miejscu, gdyby go tamten tak skołował? – Wojtek próbował się usprawiedliwić.
– Wojtek nie wiedział, że to hotelowy ochroniarz. Poniekąd to moja wina – Jack wziął Wojtka w obronę, pamiętając swoje zachowanie sprzed kilku godzin. – Wojtek zareagował podobnie, jak ja wcześniej wobec niego. Zdaje się, że naszą specjalnością są nagłe ataki na domniemanego przeciwnika – uśmiechnął się Kapitan. – Powiem tylko na moje usprawiedliwienie, że normalnie nie rzucam się na ludzi. To uprowadzenie tak na nas wszystkich podziałało, że wszędzie widzimy zagrożenie…
Tak, to była prawda, nie czuliśmy się całkowicie bezpiecznie. W całym tym zamieszaniu i komedii pomyłek było coś niepokojącego. Nie podejrzewaliśmy detektywa Portera o współudział w uprowadzeniu Wojtka. Z drugiej strony jednak lepiej być ostrożnym i nie ufać wszystkim bezgranicznie.
Gdybyśmy wtedy wiedzieli, że jest to wstęp do bardziej wstrząsających wydarzeń!
Przeprosiliśmy detektywa i wyjaśniliśmy, dlaczego Wojtek zareagował tak gwałtownie na jego widok. Wojtek był na razie zbyt zaskoczony całą sytuacją, by zdobyć się na przeprosiny. Widziałam, że wciąż uważał detektywa za wmieszanego w swoje uprowadzenie. A ten był bardziej chyba urażony faktem, że został pokonany przez słabszego przeciwnika, niż samą napaścią. Długo jeszcze patrzyli na siebie z rezerwą.
– Señor Porter, sorry, ale przyjaciel wziął pana za jednego z tych, którzy napadli go i uwięzili dwa dni temu. Przepraszamy i zapraszamy do naszego stolika na pojednawczego drinka.
– Jak to, wziął mnie za jednego z napastników? Dlaczego? – zdziwienie detektywa było olbrzymie, więc chyba nie udawane? Żeby nie ujawniać prawdziwego celu naszego pobytu, wyjaśniłam oględnie:
– Widział pana w barze, wyszedł się przewietrzyć i zaraz potem został napadnięty. To chyba logiczne, że połączył te fakty ze sobą?
– Aha, już rozumiem – powiedział detektyw inteligentnie, ale widziałam, że nie rozumie. – No, no, wasz przyjaciel nie wygląda na tak silnego! Coś ćwiczy? Sporty walki? – Tu spojrzał na Wojtka uważnie i podziwem.
– Nie, jest po prostu wspinaczem, stąd ten żelazny chwyt i zwinność.
– Señorita, jest pani w dobrym towarzystwie! Gratuluję takich opiekunów! Biedni pani... hm... adoratorzy!
– Niestety, muszę pana wyprowadzić z błędu. Nie mam żadnych adoratorów.
– Nie? Nie wierzę. Taka piękna kobieta. Chyba, że któryś z pani towarzyszy…?
Prawienie komplementów należało do kultury latynoskiej. Nie brałam tego gadania na serio.
– Co – któryś z moich towarzyszy? Aha! – dotarło do mnie, o co mu chodziło. – Señor Porter, jest pan bardzo ciekawski, ale odpowiem, bo jesteśmy panu dłużni pewne wyjaśnienia. Jesteśmy po prostu grupą przyjaciół na wakacjach. A wśród tutejszych mężczyzn żaden nie zdążył ubiegać się o moje względy. – Powiedziałam przewrotnie (a pomyślałam „Chwała Bogu! jeszcze mi na tej wyprawie adorator potrzebny!”) – Zakończmy ten temat.
– Señorita, może pani zawsze liczyć na moją pomoc i opiekę. Bez względu na to, jak wielu i jak silnych opiekunów pani posiada.
To mówiąc spojrzał mi głęboko w oczy, jakby chodziło mu nie tylko o opiekę w ramach służbowych obowiązków. Typowy Latynos, który zawsze musi uwodzić. Od razu przezwałam go w myślach Don Juanem. Widocznie latynoski temperament brał górę nad jego wychowaniem. Na razie zachowywał się nienagannie. Mówił z amerykański akcentem, a sposób wyrażania się świadczył, że musiał studiować w Stanach. Ciekawe skąd pochodził?
Żeby jeszcze nie był tak cholernie przystojny! Wyobraźcie sobie faceta o regularnych rysach, europejskich i zarazem odrobinę indiańskich, oczy i włosy czarne, i bardzo śniada cera. Był dobrze zbudowany, i całkiem wysoki, jak na Latynosa. Musiał doskonale wiedzieć, że robił wrażenie na kobietach! Jeżeli o mnie chodzi, źle trafił. Przystojni mieli u mnie „pod górkę”. Jakoś tak się składało, że znani mi przystojniacy mieli szalenie wysokie mniemanie o sobie, przy czym bywali bardzo płytcy i rozpuszczeni (przez kobiety, niestety!). Zazwyczaj mieli wypisane na twarzy „powinnaś umierać ze szczęścia przez sam fakt przebywania w moim towarzystwie”. Bardzo prawdopodobne, że detektyw był z tej samej półki. No, cóż kolego, poflirtujemy sobie, czemu nie. Jeśli jednak myślisz, że ja będę grała w twojej drużynie, czyli według twoich zasad, możesz się zawieść.
– Mam nadzieję, że pana opieka nie będzie mi więcej potrzebna, Don Juan (specjalnie tak go przezwałam). Myśleliśmy, że wyspa jest bezpieczna.
– Bo jest. – Nie zareagował na zaczepkę, lub nie wyczuł ironii. – Od dawna nie zdarzył się tu żaden napad na turystów. Chociaż w tym rejonie świata też mamy swoje problemy. Głównym problemem Ameryki Środkowej i Południowej są bieda i zacofanie. Ale nie o tym miałem mówić. Chociaż, właśnie to jest źródłem przestępczości, która rozwija się gdzie-niegdzie bujnie. Ośrodki turystyczne, takie jak ta wyspa, bywają oazami spokoju i bezpieczeństwa. Zdarzają się drobne kradzieże, czasem jakaś bójka w barze lub na dyskotece. Czasem ktoś nie może się pogodzić z przegraną w kasynie. Albo problemy z przedawkowaniem narkotyków. Turyści, niestety, sami się do tego nieraz przyczyniają. Zażywając je i kupując od dealerów, sami nakręcają popyt. Ale nigdy nie mieliśmy tu problemów z prawdziwymi przestępcami. Policja i ochrona hotelowa zazwyczaj panują nad sytuacją.
– Jednak widzi pan, zdarzyło się! Nasz przyjaciel został uprowadzony i skojarzył pana z tym porwaniem.
– Rozumiem, mógł tak pomyśleć, jeśli przypadkowo skojarzył moje wyjście z hotelu z napaścią. Jako pracownik ochrony (nigdy nie mówił o sobie „detektyw”) rzeczywiście mogę być czasami widziany w towarzystwie różnych osobników. Muszę mieć dobre kontakty z wszystkimi. Z gośćmi, z policją, z dziwnymi typami również. It’s my job. Ale ja w dalszym ciągu nie znam szczegółów napaści.
Opowiedziałam mu wszystko, co poprzednio opowiadał Wojtek, pomijając jedynie prawdziwy cel naszej podróży. Co do tego, by nie odkrywać go przed obcymi, byliśmy całkowicie zgodni. Kapitan pożegnał się z nami, bo musiał wracać do siebie. Nie chciał zamieszkać z nami bez konieczności, chociaż miejsca w naszym apartamencie było dosyć. Pożyczyliśmy mu naszą chevroletę, umawiając się na następny ranek. I zostaliśmy w trójkę, to znaczy w czwórkę, wliczając detektywa.
Ja spełniałam rolę tłumacza, bo ten miał jeszcze parę pytań. Po pierwszym nabrałam do niego więcej respektu. I postanowiłam bardziej uważać w rozmowie z nim. Jeśli jest tak przebiegły, jak inteligentny, to mógł mieć coś wspólnego z porwaniem Wojtka. To nie jest wykluczone.
– Señorita Inez, czy napastnicy coś zabrali przyjacielowi? – Imię Wojtka trudno mu było wymówić, natomiast mnie przekręcał na Inez – Czy pobili go? O co im naprawdę chodziło? Czy przyjaciel słyszał, o czym mówili?
Spojrzeliśmy po sobie. Zagrałam na zwłokę, udając, że muszę Wojtkowi przetłumaczyć pytania. Inaczej nie dałoby się ukryć naszego zakłopotania. Przecież nie mogliśmy mu powiedzieć o ostrzeżeniu, jakiego udzielili nam napastnicy!
– Powiedz mu, że nie wiemy, o co im chodziło. – Wojtek próbował coś wymyślić na poczekaniu. – Powiedz, że chcieli mnie okraść. Przeszukali mnie i byli wściekli, że nie miałem nic cennego przy sobie.
Powtórzyłam to detektywowi
– Ale dlaczego wywieźli go tak daleko w ruiny? – detektyw myślał głośno. I bardzo logicznie. Wypytał jeszcze Wojtka za moim pośrednictwem o wszystkie szczegóły dotyczące napastników. Ale dowiedział się niewiele więcej, bo Wojtek nie widział nic!
– Jeszcze jedna sprawa. Proponuję zastanowić się, czy zamierzacie wycofać zgłoszenie o zaginięciu, a w zamian złożyć skargę o uprowadzenie. Nie chciałbym niczego sugerować, ale z doświadczenia wiem, że jedynym efektem będą zepsute wakacje. Tutejsza policyjna biurokracja... Ale zrobicie, jak uważacie. Chciałbym jedynie zapewnić w imieniu naszego hotelu, – tu znowu spojrzał mi w oczy – że zajmiemy się waszym bezpieczeństwem do końca pobytu. Będę czuwał nad waszym bezpieczeństwem osobiście. (O kurczę, nie o to nam chodziło, by mieć anioła stróża!) Szczególnie nad pani bezpieczeństwem, señorita Inez! – Tu znowu spojrzenie w moim kierunku, łobuz! – Chciałbym też zaprosić was w imieniu hotelu po kolacji na drinka do baru. Żeby wynagrodzić wam przykrości, które was spotkały. No i, będziecie mieli możliwość poznać prawdziwe życie nocne wyspy! W końcu przyjechaliście tu wypocząć!
Miałam wrażenie, że w jego słowach brzmi lekka ironia. Może mi się tylko wydawało?
Zresztą po tej przemowie miałam mieszane uczucia. Przemowa świadczyła, że jest niewinny, inteligentny i bardzo profesjonalny. No jasne, przecież to detektyw! Ile w tym było zawodowej staranności, a ile osobistych pobudek? Taka opieka detektywa hotelowego miała swoje dobre strony. Ale nie zawsze. I nie w naszej sytuacji, gdy staraliśmy się ukryć prawdziwy powód przyjazdu. Poza tym, cały czas miałam nieokreślone wrażenie, że miał jakieś ukryte powody, by się do nas „przyssać”. Jakie? Czy tylko zawodowe? Żeby to sprawdzić, trzeba go mieć na oku. No, cóż damy radę. Jeśli nasz nowy anioł stróż okaże się zbyt wścibski, trzeba będzie go jakoś „zneutralizować”.
Podziękowaliśmy za zaproszenie. Wojtek z wiadomych powodów odmeldował się po kolacji do swego pokoju, by wypocząć. A my z Jarkiem udaliśmy się poznawać nocne życie wyspy w towarzystwie naszego uroczego anioła stróża.
Podjęłam jego finezyjną grę. Uwodził mnie, czy mi się wydawało? Inteligentni faceci, umiejący flirtować i uwodzić są na wymarciu. A może to ten typ oszusta, udającego, że nie ma żadnych uczuciowych zobowiązań? Wmawiający każdej napotkanej kobiecie, że jest tą jedyną? Brr… nie znoszę takich typów. Trzeba ostrożnie. Jeżeli flirt, to niezobowiązujący. Ostatecznie, to kobieta decyduje (w każdym razie powinna), jak daleko zajdą sprawy. Na razie dalszy ciąg zapowiadał się interesująco.
Zakładając, że detektyw nie miał nic wspólnego z napadem na Wojtka, jego obecność gwarantowała nam bezpieczeństwo. Na razie wszystko świadczyło na jego korzyść. Gorzej, jeśli się mylimy. A wtedy też lepiej mieć go na oku, zachowując odpowiednie środki ostrożności. A więc dalej, rzućmy się w wir życia nocnego wyspy!
Koniec rozdziału trzeciego