sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Pamięci Adama i Rafała,
którzy odeszli
Pod pachą książka, w głowie kilka niedopracowanych scenariuszy. Nade mną sierpniowe słońce nagrzewa mury i ciała pochłoniętych własnymi sprawami przechodniów. Co jakiś czas przezornie spoglądam pod nogi na wybrzuszające się i zapadające chodnikowe płyty, podziwiając jak moje gołe, obute tylko w rozpadające się półtrampki stopy zgrabnie omijają piętrzące się uliczne przeszkody. Kłap, kłap, kłap, klapią gumowe podeszwy granatowych półtrampek, nieście mnie półtrampulki, prędko, jeszcze prędzej, niech co ma być się stanie, nic gorszego niż niepewność oczekiwania.
Scenariusze są fragmentaryczne, stawiam na improwizację. Jednak ze strachu o utratę jedynej szansy porozmawiania z nią, przygotowałem początek. Brzmi tak: (ja) Cześć. Mam na imię Tymek, (ona) witaj Tymek, uścisk ręki. Przyniosłem książkę, którą pożyczyłaś Y. A ona na to: A, Y, co u niego słychać? Wszystko w porządku, wyjechał na wakacje i poprosił mnie o przysługę...
A dalej już improwizacja. Ze wszystkiego najbardziej boję się tego, że gdy podam jej książkę ona podziękuje i zamknie drzwi. Tak, to by była kompletna klapa, taka okazja może się nie powtórzyć. Jednak, pomijając najczarniejszy z czarnych scenariuszy, sytuacja mogłaby rozwinąć się tak: (mówię do niej): Chodzimy razem do szkoły, wiesz? Tak? — Ona na to — nigdy cię nie widziałam! Albo: Faktycznie masz rację, widziałam cię kilka razy na przerwie. Na przerwie? Udam głupiego, choć całkiem bezzasadnie, bo to właśnie z przerw ją znam, w zasadzie tylko i wyłącznie z przerw. No właśnie, doszliśmy do sedna, co ja o niej wiem? Nic. Nic, poza wiedzą zdobytą dzięki przyglądaniu się jej na przerwach. Zamiast słuchać jej słów, mówić do niej, (jak to robią zakochani) moja wiedza na jej temat ogranicza się do kradzionego ukradkiem zapachu jej ciała (pachnie ładnie, ale nie wiem czym), chwytaniu subtelnych uśmiechów (nie słyszałem, żeby zwijała się ze śmiechu), wyłapywaniu grymasów niezadowolenia (rzadkość), wsłuchiwaniu się w timbre jej głosu (niski, ale nieaksamitny). Wiem tylko tyle, że na wiosnę zdawała maturę. Próbowała na studia? Poszła do pomaturalnej? Mnie w przyszłym roku czeka matura (nieprzyjemny dreszcz), o właśnie! Matura, to jest temat! Spytam o maturę. Hm, a jak jest tępa i nie zdała? Niebezpieczny temat. Potraktujmy go jako awaryjny.
Zawsze, gdybym się zaciął, mogę podtrzymać rozmowę, podając swoje nazwisko. Tak, wiem, że to idiotyczne, ale lepsze to niż nic. Już to sobie wyobrażam: ona próbuje zamknąć mi przed nosem drzwi, a ja jej na to: Szymański, nazywam się Tymoteusz Szymański, czy mogę wejść? Ja tylko na chwilę, zostać na dłużej? Mogę zostać i dłużej, w sumie, czemu nie. Mogę nawet z grubsza przedstawić swoje poglądy, dobrze?
Śmiech na sali. Co ja jej powiem, że uważam się przede wszystkim za Ziemianina, a te wszystkie organizacje polityczne, podziały na państwa, bloki wojskowe, to najprymitywniejszy przejaw walki o dominację, od tysiącleci znany w organizacjach stadnych zwierząt, tak naturalnie zaadoptowany do własnych celów przez nasz gatunek? Nie usiądę przecież na krześle w jej pokoju i nie zacznę swojego wykładu filozoficznego na temat braku przesłanek dla uznania wyższości człowieka nad innymi gatunkami zwierząt. Co innego, zaciąć politycznie: słyszałem o niebezpiecznych ruchach w biurze politycznym komitetu centralnego, przetasowania na najwyższych stanowiskach w państwie mogłyby świadczyć o konsolidacji władzy w opozycji do robotników, co o tym sądzisz? Sęk w tym, że sądzę niewiele, wręcz przeciwnie, mogę jej powiedzieć, że trzymam się z dala od tego wszystkiego, po prostu mi to zwisa, nudzi, jest bez sensu i nie wiadomo po co. Ja się czuję Ziemianinem przede wszystkim (każdy ma swoje panaceum), a dopiero w drugiej, ba, ostatniej kolejności uważam się za obywatela tego kraju, no, może bardziej tego miasta. No właśnie, powiedz mi proszę (powiedziałbym do niej), dlaczego ja, bądź co bądź obywatel Ziemi nie mogę wyjechać z mojego kraju i żyć, gdzie mi się podoba? Mówisz, że te wszystkie strajki właśnie po to? Żeby można było mieć paszport w kieszeni i wyjeżdżać za granicę, kiedy dusza zapragnie? Żeby były demokratyczne wybory, wolne związki zawodowe i wolne partie polityczne? Hm. (Udaję, że się zastanawiam). Nie uważam tak, jeśli pozwolisz, ja myślę, że ich cele są dużo bardziej przyziemne. Oni po prostu chcą, żeby w sklepie było pod dostatkiem kiełbasy i w dodatku po niższej cenie! Zaczęli się burzyć, robić te swoje strajki, jak to mówią w telewizji — przerwy w pracy — ale jedyny prawdziwy powód to podwyżka cen kiełbasy.
To dopiero bym jej zaimponował: wypowiedzieć takie zdanie, to podpisać na siebie towarzyski wyrok śmierci. Nie można gorzej. Lepiej improwizować. (wzdycham), a trampki na nogach dalej swoje : Kłap, kłap, kłap. Ręce mi się pocą, koszulka przykleja do pleców. Sierpień to ostatni miesiąc wakacji, myślę, a mnie nie wiadomo czemu pokusiło na tę moralnie niebezpieczną eskapadę — złożenie wizyty nieznanej pannie, w której się ukradkiem podkochuję. W dodatku ze starszej klasy, w dodatku ładnej (ba, pięknej), a więc będącej z pewnością (choć skąd mam to wiedzieć) przedmiotem zażartej konkurencji samców z jej klasy i podwórka. Po co taki ja się w ogóle tam pcham. (Na myśl, że zaraz ją zobaczę, gwałtownie się czerwienię, a mój oddech się urywa).
Kłap, kłap, kłap. Czas wracać do domu, ta myśl nachodzi mnie coraz częściej w miarę, jak wszelkie zbyt trudne, ba (trudno bez przerwy powtarzać, ba), wręcz nienaturalne koncepcje wstępu padają jak muchy, samoniwecząc się swoją nijakością. Niedouczony inteligencik, sztywniak na zwaciałych nogach! Zanim zawrócę, podejmę ostatnią, desperacką próbę: Y prosił mnie, żebym oddał ci tę książkę, Mogę wejść? O, ile masz kaset, nawet płyty masz. Trójka Zeppelinów na płycie, genialnie, mogę przegrać? Moje nagranie na kasecie jest całkiem zdarte. Mam tu nawet kasetę (gucio, nie mam żadnej kasety). Lubisz Zeppelinów, o i Floydów masz. A wiesz, jak umarł perkusista Zepellinów? Niedługo po tym, jak nagrali tę płytę, ponoć wydaną w papierze pakowym. Nie do wiary, masz ją! No, widziałem gorszy papier pakowy, we łbach im się przewraca na tym Zachodzie, nawet papier pakowy mają szlachetny. Mogę zobaczyć? Umarł, bo schlał się na umór na jakiejś imprezie i zadławił się własnymi wymiocinami. W samochodzie. To twoja gitara? Mogę zagrać? Coś ci zagram ładnego. Gram Schody do Nieba. Jest zauroczona. Nieźle grasz, Tymek, zagrasz coś jeszcze?
Kłap, kłap, kłap. Same hipotezy. Same domysły. Skąd mam wiedzieć, co będzie w jej pokoju, skąd mam wiedzieć, że w ogóle słucha muzyki i ma w domu płyty? A jak okaże się, że jest głucha jak pień, a z muzyki zna tylko hymn narodowy? Mieszka w niezłej dzielnicy nad rzeką, w starym domu, jak się domyślam, więc jest szansa, że jest lepiej sytuowana niż przeciętna w kraju. Ale skąd niby miałbym to wiedzieć. Zupełny nonsens, nic o niej nie wiem. Teraz może czegoś się dowiem, nadeszła długo oczekiwana chwila — po miesiącach życia niespełnioną nadzieją — że w końcu do niej przemówię, w końcu zrobię ten pierwszy krok, że będę na tyle odważny i że głos mi nie utknie w gardle, bo przecież potem wóz albo przewóz, jak się nie uda, to całkowicie to zignoruje, nie będę dla niej istnieć, tak jak nie istnieję teraz, a ja w końcu stracę wszelkie iluzje, będę wolny, pójdę się spić albo zrobić coś innego, równie pożytecznego.
Nie byłem żadnym żigolakiem ani zawodowym podrywaczem, dlatego im bardziej zbliżałem się do celu mej wędrówki, tym ruchy stawały się coraz bardziej kanciaste, takie same, jakie kiedyś będą miały androidy, jeśli ktoś je wyprodukuje (zgłoszę się na ochotnika jako tester właściwych kroków). Spływający mi z szyi i włosów pot (dotąd wspominałem tylko o pocie na rękach) zwalałem na karb upału, który panował tego dnia w mieście, w końcu było lato, świeciło wielkie, sierpniowe słońce, były wakacje. Nic nadzwyczajnego. Tak, nie było by w tym nic nadzwyczajnego, tyle, że to lato nie było takie jak poprzednie. Ta cała polityczna wrzawa, strajki, przepychanki między anty i pro, ludzie przestający pracować, pełno transparentów, pełno Pana Boga, Marksa, Engelsa i Lenina, ludzie nienawidzą czerwonych, czerwoni brzydzą się ludźmi. Ja się jednak w to nie angażuję, nie ma nic ciekawego w takiej zadymie, chyba że za ciekawe uznać stale rosnącą długość kolejek przed sklepami, ludzie każdego dnia biją rekordy Guinessa.
Początkowo kolejki sięgały od jednego sklepu do drugiego, później od sklepu do ulicy, ale rekordziści potrafili dwukrotnie zawinąć się wokół najdłuższego budynku w naszym mieście, tego naprzeciwko dworca, to jest 500x20 m. Szczerze? Myślę, że komuna nigdy nie upadnie. Wręcz przeciwnie będzie rosła w siłę. Nawet jak obalimy naszych komunistów, to tam, za wschodnią granicą jest ich kilkadziesiąt razy więcej, zdepczą nas, gorzej, wypuszczą tysiące szpiegów, którzy jak robale mięso, powolutku, bez hałasu, jednych wykończą, innych zwerbują na swoją stronę. Czytaj Orwella (ale po cichu, bo jest na czarnej liście). Papież też nic nie pomoże.
A z drugiej strony, co tu się oszukiwać, w sumie fajna taka zadyma. To jak wielki dzień wagarowicza. Żadnych prawdziwych obowiązków, bo zawsze można zwalić na walkę z komuną. Powiesz, że dziś nie pracujesz, bo żądasz wolnych związków zawodowych, albo uważasz, że pierwszy sekretarz partii kłamie, albo cokolwiek innego, a wszyscy murem staną za tobą. Zgarnij parę staroświeckich symboli i walcz o swoje prawa. Dzięki temu powoli zbliżamy się ustrojowo do demokracji typu zachodniego. Wolność. To mi się podoba, ruszamy z posad bryłę świata, jesteśmy młodzi i silni, znacznie silniejsi od skostniałych politruków. Po trzydziestu paru latach ciężkiej indoktrynacji, nie spodziewali się, że naród stać na coś takiego. Cieszmy się więc wolnością, póki tajniacy Wielkiego Brata nie zmienią nas z powrotem w szarą masę bezmyślnych zjadaczy wystanego w kolejce chleba (kiełbasy już nie będzie). Cieszmy się.
No, wreszcie jest jej dom. Co to ja w końcu miałem powiedzieć? Zamyśliłem się nie w tę stronę, co trzeba. Improwizacja. Jakoś to będzie. Mercedes, ma na imię Mercedes. Kto jej nadał takie głupie imię, myślę sobie, a te myśli coraz bardziej się urywają, a może wręcz rozciągają. Co to ja powiedziałem, aha, ale trudno o skupienie, bo serce łomoce jak silnik traktora, a z rąk pot sączy się strumieniami, myślę jednak, że to normalne, jak się ma dziewiętnaście lat i idzie się na podryw starszej koleżanki. Sapię, grunt usuwa mi się pod nogami. Zawsze można zawrócić, jest jeszcze czas, po co zatruwać sobie życie stresującymi sytuacjami, nie chcę już jej, nie interesuje mnie i nigdy nie interesowała, dajmy temu pokój, po co ta cała szopka.
Są: szklane eleganckie drzwi, nie mam odwagi się wycofać, zamykam oczy i popycham, klamka zapadła, chłodna klatka schodowa, ściany i schody wyłożone przedwojennym zielonkawym marmurem, jest chłodno, ale mi gorąco, ona mieszka na drugim piętrze, biegnę po schodach, już dawno straciłem oddech, w ręku trzymam kurczowo mokrą od potu książkę. Już jest to piętro, są jej drzwi, a ja sobie sapię niemiłosiernie, bzzzzzzz, stary dzwonek, nie taki jak u nas w domu, po tamtej stronie rzeki, gdzie obok walących się ruder stoją betonowe bloki, gdzie historia ściągnęła pół prowincji. Tam to jest ludowo, pachnie kapustą i ziemniakami, chyba nigdy nie przestają tam gotować obiadu, u nas dzwonek dynda, czy bimba, robi bim–bom, albo dyn–dyn, jest nowoczesny. A ten jest stary, szlachetny, przedwojenny, ludzie przedwojenni zawsze wydawali mi się bardziej szlachetni, eleganccy, z dobrymi manierami, nie pachniało u nich bigosem, tylko perfumami.
Nikt nie otwiera. Co za ulga, byłem u niej, jej nie ma, nie muszę tu wracać, Y sam przyjdzie jej oddać tę cholerną książkę, albo nie, wrócę kiedyś, ale już nie teraz, teraz mogę się zrelaksować, wydłużyć oddech, spokojnie odejść w dowolnym kierunku i pomyśleć, jak pięknie byłoby się z nią spotkać, ale niestety jej nie ma.
Bzzzzzz. No, czas na mnie — odwracam się już całkiem luźny — zrobiłem, co mogłem, nie moja wina, że nikogo nie ma, robię krok i słyszę chrobotanie zamka w wielkich przedwojennych drzwiach. Teraz nogi mam jak z waty.
— Słucham — ten głos skierowany do moich pleców, obrót trwa całą wieczność, schody w dół, poręcz, schody w górę, marmur na ścianie, framuga. Jest: łysy na czubku głowy, po bokach siwizna, poniżej okrągła miękka twarz w okularach w szarej oprawie z grubego plastiku, usta pospolite, a może bardzo szlachetne, przecież to wszystko jest bardzo względne, koszula w paski pionowe i poluzowany krawat w paski skośne, rozmamłane spojrzenie jakby z innego świata.
— Czy zastałem Mercedes? — Paralitycznie wyciągam przed siebie książkę od Y. — Mam dla niej książkę, kolega ... — Łysy człowiek wgapia się we mnie nieprzytomnie, chyba mnie w ogóle nie widzi, widzi to, co widział, zanim nacisnąłem dzwonek, pewnie jakiś artykuł w gazecie, a może jadł właśnie nóżki w galarecie zakupione bez kolejki w bufecie zakładowym i się zamyślił na całego, nie, gdyby jadł coś, miałby wilgotne usta, kończyłby przeżuwać albo powietrze wydmuchane przy wypowiadaniu sylab zdradziłoby rodzaj menu.
— Mieci nie ma, wyjechała. Nad morze.
Aha. Coś mi tu jednak nie gra. Jakiej Mieci, do jasnej, dokąd ten Y mnie posłał. Chyba źle trafiłem.
— Chodzi mi o Mercedes nie o...
— Tak, tak Mercedes, daj pan książkę, przekażę — chwycił roztargnionym ruchem zmęczonej ręki udręczonego rodziciela (?). Przez chwilę staliśmy tak naprzeciw siebie ja na zielonym marmurze klatki schodowej, on na wytartym parkiecie przedpokoju, staliśmy on w innym świecie, jak też jakby mnie nagle siłą wyrzucono w przestrzeń kosmiczną. — Jeszcze coś?
Po drugiej stronie wysokich przedwojennych drzwi panował półmrok, z wnętrza dochodził delikatny zapach politury, takiej jaką kładzie się na stare meble, inne niż u mnie w domu, gdzie moda na meblościanki przeżywa nieprzerwany rozkwit.
— A kiedy wróci, kiedy mógłbym ją zastać?
— Sam nie wiem, mam tylko nadzieję, że się tam rzeczywiście opala, a nie struga bohaterkę. — Stałem bez ruchu. — Sam bym chciał wiedzieć, to nie są czasy na wyjazdy nad morze. Do widzenia.
Masywne drzwi zatrzasnęły mi się przed nosem, zachrobotał zamek, kroki znikły gdzieś we wnętrzu mieszkania. Stałem tak jeszcze przez chwilę, a potem zsunąłem się po wypolerowanej poręczy schodów z hukiem uderzyłem całą dłonią w oszklone drzwi domu i znowu stanąłem na słońcu, pod klatką zaciskając odruchowo palce na książce, której już nie miałem, moim pretekście, paszporcie do domu Mercedes, który teraz utraciłem może na zawsze już. Bo czy nadarzy się taka druga okazja? To już koniec, kompletna pustka (najczarniejszy z czarnych okazał się ledwie szarym scenariuszem, zważywszy, że to nawet nie ona zatrzasnęła mi drzwi przed nosem). Życie bez celu. Nie będzie beznadziejnych przerw między lekcjami, kiedy to siadałem sobie w najciemniejszym kąciku korytarza, na który wychodziły drzwi sali Mercedes i czekałem z jakimś zeszytem albo książką na kolanach, udając, że ściągam pracę domową albo uczę się do następnej lekcji. Kiedy w końcu pojawiała się, stawała przy parapecie albo w kółku z osobami z jej klasy na środku korytarza, albo też siadała na podłodze przy sali, w ciemnych dżinsach i luźnym hipisowskim swetrze, innym razem w krótkiej spódniczce, z której wychodziły wcale nienajchudsze, lecz jakże zgrabne kończyny, z odrobinkę krzywymi łydkami (ale przecież takie delikatne niedoskonałości dodają tylko uroku). Tak, nie były anorektycznie chude ani w białych rajstopach — takich nie cierpiałem, kojarzyły się z wrzaskliwością i brakiem wdzięku. Wkładała zwykle ciemne rajstopy, zdradzające stonowany charakter panny o delikatnie ciemnej karnacji. Należy przy tym zauważyć, że mimo ciemnej, południowej karnacji, włosów wcale nie miała czarnych — raczej bliższe szatynowym, z kilkoma jaśniejszymi pasemkami, prawdopodobnie naturalnymi, chociaż z panienkami nigdy nie wiadomo: legendy krążą o tym, ile czasu potrafią spędzić u fryzjerów czy kosmetyczek, wtedy, kiedy my, jowialne żule, obalamy kolejne flaszki piwa, ciesząc się życiem, czerpiąc szczęście z pornograficznych fantazji, wyjąc rockowe kawałki, wykrzykując narodowe slogany albo solidaryzując się w pijackim uniesieniu z pogromcami komuchów.
Wszystkiego tego już nie będzie — od tej chwili zaczynam nowy rozdział w życiu, jestem wolny, zrzucam świerzbiący kokon urojonej miłości, jestem swobodny jak nigdy, mogę robić, co chcę, mogę nawet latać: oto sobie idę chodnikiem w stronę naszej rzeki–matki, zamykam oczy i wystawiam twarz ku słońcu. Może zaraz przejedzie mnie samochód albo wlecę na ścianę jakiegoś domu, albo wywalę jakąś babcię wlokącą siaty z wystanymi w kilometrowej kolejce zakupami. Nic mnie to nie obchodzi, idę, jestem lekki jak piórko, mogę nawet podskoczyć, hop, lecę w górę wysoko, do słońca, rozpościeram szeroko ręce, teraz to nie ręce, to skrzydła, otwieram oczy, ale przede mną nie ma już słońca. Przede mną płyta chodnikowa. Nic ciekawego, zamykam znowu oczy, łup, tak kończą wszyscy, którym szajba odbija.
Chodnik robi się czerwony od krwi, ludzie się zbierają, zgiełk, komentarze. Niektórzy wysuwają przypuszczenie, że jestem narkomanem, postulują wyszukanie nakłuć na rękach. Ktoś inny krzyczy, że wariat, który próbował latać. Muszę się podnieść, ból jeszcze nie nadszedł — mam nadzieję, że mam całą gębę, nie straciłem zębów — to dopiero byłby problem, wstawiać sobie sztuczne zęby. Na wszelki wypadek, z dyskrecją małpy sprawdzam ręką, czy szczękę mam całą. Zęby wszystkie na miejscu, lecz ręka teraz cała krwią umazana wznieca pomruk odrazy wśród gapiów. Nikt nie śmie podejść bliżej.
— Nic się panu nie stało? — pyta wreszcie ktoś, a ja bezwiednie uśmiecham się przepraszająco — i znowu słyszę odgłosy zgorszenia.
— Wszystko w porządku. To nic takiego. Krew zaraz przestanie lecieć — obracam twarz tak uśmiechniętą w koło, żeby wszyscy zobaczyli, jak jestem zdrowy (a ci na to się krzywią). Jednocześnie kątem oka dostrzegam, że jedna z kobiet, trzymająca pokaźny wianek szarego papieru toaletowego, nagle — ku zdziwieniu gapiów i mojemu — zdecydowanym ruchem zrywa z jednej rolki papier — etykietę, po dwakroć nakręca papier na dłoń, po czym mi go wręcza.
Jestem w szoku pourazowym i trudno mi uwierzyć w taką hojność. Tłum mruczy z uznaniem i zaczyna się rozchodzić, kiedy ja wciąż osłupiały sterczę naprzeciw kobiety, bo dawno z taką rozrzutnością się nie spotkałem. Toaletowy papier — toć to towar skrajnie deficytowy (od miesięcy w domu nam go brakło) — łatwiej już kupić wołowe z kością! Mimo uprzejmych protestów z mojej strony, kobieta odwinęła jeszcze kawałek papieru, machnęła ręką na pożegnanie i odeszła w swoją stronę.
Sam na środku chodnika, ocieram papierem toaletowym wargę, która nie przestaje krwawić, w dodatku puchnie, nieprzyjemnie uwypuklając moją szkaradność w tej chwili. Wreszcie decyduję się na pierwszy krok do przodu (należy mi się wielkie piwo!), czas się ruszyć. Niebezpiecznie tak stać na ulicy okrwawiony, budząc zainteresowanie przechodniów, nie daj Boże patrolu milicji. Ci z pewnością by mnie zgarnęli na komisariat, a przyjemności tego rodzaju są mi całkowicie zbędne — przecież mam się teraz cieszyć z odzyskanej wolności, a nie ryzykować areszt pod zarzutem aspołecznego zachowania.
c.d.n.