piątek, 22.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Całe miasto utonęło w żałobie i smutku. Okna mieszkań były zasłonięte, a nad dachami domów i urzędów powiewały flagi obleczone kirem. Naród płakał. Umarł Król.
Po długiej walce z nieuleczalną chorobą odszedł na zawsze wspaniały człowiek — przywódca, opiekun, przyjaciel, mistrz. Dla wszystkich niemal ojciec. To On stworzył to miasto — podniósł je z ogromnego upadku i kryzysu. Na przestrzeni kilkudziesięciu lat sprawowania władzy doprowadził do świetności, bogactwa, a wreszcie — sławy.
Stało się nie tylko atrakcyjnym miejscem dla turystów, powstały w nim nowe uczelnie, placówki zdrowotne, opieki dla najuboższych, miejsca rozrywki i inne.
Mieszkańcy czuli się dumni będąc jego obywatelami, a co najważniejsze — bezpieczni.
A to wszystko dzięki jednej osobie, którą był ten skromny człowiek o niezwykłej sile wewnętrznej i intuicji. Myśliciel, erudyta, idealista — jednym słowem — wielki duch.
Naród pogrążył się w żałobie. Z przepełnionych żalem serc popłynęła muzyka i poezja. Komponowano utwory na jego cześć, powstawały tomy opasłych ksiąg. Bito monety z uwielbianym wizerunkiem, odlewano pomniki, a nowo narodzonym dzieciom nadawano jego imię. Stał się patronem szkół, urzędów, parków i ulic.
Lud czuł się mimo wszystko samotny, opuszczony i bezradny.
Nad miastem, na szczycie wysokiego masztu powiewała flaga w pięciu żywych kolorach symbolizujących potęgę, którą stworzył: czerwień czyli miłość, zieleń — nadzieja, niebieski — pokój, żółty — urodzaj, biały — ideały.
„Odpoczywaj w pokoju nasz Królu” — brzmiał napis na marmurowym nagrobku.
— Osierociłeś to miasto. I kto się teraz nami zaopiekuje? Kto wskaże właściwą drogę? Nie zostawiłeś przecież godnego następcy…twój lud płacze po tobie…
Zbity, zwarty tłum zebrał się na głównym placu. Raz po raz ktoś wchodził na mównicę, by przemówić do pozostałych. Rozprawiano, dywagowano, szukano nowych rozwiązań.
I nagle stała się rzecz straszna, prawie jednocześnie rozległ się głośny, śmiercionośny śmiech. Drwiący głos przedarł się przez ogólną wrzawę.
— Głupcy! Głupcy! Daliście się nabrać na te dobrodziejstwa, na te słodkie słowa!?
Oszukał was, okłamał! To był tylko zwykły oszust, interesowny gracz!
— To potwarz! — zaprotestował ktoś z oburzeniem. — Tylko wariat może powiedzieć coś tak absurdalnego! Aresztować go i przebadać! Nikt nie ma prawa kalać dobrego imienia naszego wielkiego Pana!
— Zamilcz głupcze! Nie wiesz co mówisz! Jak wielu z was! A prawda jest całkiem inna! Chcecie faktów, dowodów?
— To absurd! To zwykłe brednie! Łapać go i aresztować! A potem pod sąd!
— Potwarz? Więc spójrzcie!
Jednocześnie tysiące kartek papieru zawirowały nad ich głowami. Niczym białe patki śniegu opadały miękko pod nogi. Co to jest? Jakieś oszczerstwa? Kompromitujące zdjęcia? Tajne informacje?
Lud czytał i bladł, w ich serca z sekundy na sekundę wkradała się wątpliwość. Niezłomna dotąd wiara w nieskazitelność czynów ich Pana została mocno nadszarpnięta.
— Oszust? Kłamca? Złodziej? Nie, to niemożliwe! A jednak? Przecież były dowody, które świadczyły przeciwko niemu.
Coraz więcej złych słów padało z różnych stron, rzucano sobie nimi w twarz, a nienawiść i gniew wzbierały na sile w zastraszającym tempie. Lud zaczął się dzielić na dwa, wrogie sobie, obozy.
— Co wy robicie, głupcy?
Pod białą, smukłą dzwonnicą stał starzec z długą, siwą brodą. Wzniósł ręce ku niebu, a jego przerażony głos utknął w gęstym powietrzu.
— Opamiętajcie się głupcy! Wzywam was do opamiętania się!
Ale nikt go nie słuchał.
Ktoś zerwał flagę z muru i wytarzał ją w błocie. Za nim ruszyli inni. Odrywano tabliczki z nazwiskiem, które dotąd wszystkim kojarzyło się z potęgą i dumą, rozbijano pomniki.
Solidne dotąd i niezniszczalne mury miasta zaczęły się kruszyć.
Ci, którzy jeszcze nie zwątpili do końca, próbowali bronić swoich ideałów.
— Zatrzymać ich! Zbrodniarze! Aresztować, osądzić! To gwałt! Profanacja!
Ale było już za późno, by powstrzymać falę gniewu, która spłynęła na naród. Ci — ogarnięci nienawiścią — żądali zemsty. Polała się krew.
Mijał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, a bratobójcza wojna trwała nadal. Ludzie stracili rodziny, dachy nad głową, wszystko to, co dotąd wydawało im się twarde i niezniszczalne. A kiedy nie było już nic, ich walka straciła nagle sens.
Wtedy zapadła ciemność, a wraz z nią... długa, głęboka cisza.
Ale ktegoś dnia z samego rana zapiał pierwszy kur, a wiatr rozniósł po gruzach płacz nowonarodzonego dziecka. Słabe promienie słońca przebiły się przez ciemne chmury rozświetlając nieśmiało czarne, dogasające pogorzelisko. Jakieś młode, grzesznie śliczne dziewczę, podśpiewując, w resztkach ładnej niegdyś sukienki szło pośród rumowisk. W oczach miało błysk, a w sercu gorące uczucie do przystojnego chłopca w mundurze. Nagle dziewczyna zatrzymała się na widok strzępu materiału zwisającego z gałęzi drzewa. Niewiele myśląc, owinęła się kolorową tkaniną i pobiegła dalej ku zdziwieniu i zachwycie tych, co wylegli zaciekawieni spod gruzów.
Patrzyli na dziewczę, które nieświadome swojej siły i urody przeskakiwało przez rumowiska niczym kozica po ośnieżonych szczytach gór.
— Patrzcie! — rzucił za nią jakiś głos. — To przecież nasza flaga, symbol naszej potęgi! Czy ktoś jeszcze pamięta czym było to miasto, zanim zamieniliśmy je w stertę gruzu?!
Zapadło wstydliwe milczenie, a potem ktoś — raz za razem — zaczął nieśmiało wygrzebywać ze stert cegieł kolejne fragmenty flag. Wkrótce całe miasto ożywiło się od nasyconych barw. Ludzie jednoczyli się w radości odnajdując utraconą przed laty prawdę.
— Niech żyje Król! — krzyknął ktoś słabo z boku.
— Niech żyje nasz Pan! — dołączył do niego inny głos.
— Niech żyje! — wykrzyknęli pozostali gromkim chórem.
— Bij się w piersi głupi narodzie! Żałuj za swoje grzechy i winy! Wystarczył jeden Judasz, kropla jadu, by reszta spiła go i poszła za nim! A gdzie zaufanie, gdzie miłość i wiara w drugiego człowieka? Jaki los zgotowaliście swoim dzieciom? Zakaszcie więc rękawy i odbudujcie swoje miasto! I oby to już nie było miasto głupców!
— Przecież to głos naszego Pana! — krzyknął ktoś z niedowierzaniem.
Ludzie wstrzymali oddech, a potem jak jeden mąż odwrócili się w stronę, z której głos dochodził. Zobaczyli starca z białą, siwą brodą, który opierając się na koślawej lasce opuszczał zdradliwe miasto. Jednocześnie rozległ się jęk dzwonu, zadarli więc głowy do góry, spoglądając dokładnie tam, gdzie na wysokim maszcie powiewał zwycięską prawdą ich sztandar.
Jeszcze rano go tam nie było... a dzwon? Przecież dzwonnica jest w gruzach!
— To cud! — jęknął ktoś trwożnie, a reszta w ogromnej bojaźni, w poczuciu wstydu i przegranej padła na kolana.
Tylko młode, rozśpiewane dziewczę biegło dalej przez rumowiska śpiesząc się na spotkanie z ukochanym.