piątek, 22.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Skończyła się kolacja wśród bezustannego niemal milczenia biesiadników.
W kancelarii czekał już na wieczorną dyspozycję ekonom, pan Bzdura. Skłonił się nisko, wydobył potężny klucz od spichlerza z cholewy od buta i ostentacyjnie zawiesił go na haku, po czym pokornie pochylił swe łyse czoło, zdobne dwoma bocznymi klombami siwiejących włosów. Był to czternasty z rzędu ekonom pana Ignacego, bo żaden długo nie popasał, a trzynasty umarł — oczywiście dlatego, że był trzynasty. Bzdura trzymał się już od sześciu lat, był cichy, pokorny, pozwalał się łajać słusznie czy niesłusznie — a co najważniejsze, umiał zawrzeć przyjaźń z lokajem, z Łukaszem, który to Łukasz posiadał wybitny wpływ na łaski i niełaski p. rotmistrza.
— A? Pan Bzdura? — rozpoczął pan Ignacy. — Co pan powie?
— Żyto po Kusym skończone, pszenicę na Palachówce jutro zaczniemy. Ludzie swoje pokończyli, może jutro co więcej wyjdzie…
Bzdura recytował pokornym głosem, czyniąc przyzwoite przerwy w oczekiwaniu uwag, które zwykle chlebodawca wtrącał. Dziś jednak słuchał rotmistrz z roztargnieniem, bo wciąż myślał o właśnie zamierzonym zerwaniu małżeństwa, do którego to projektu już się był przedtem przyzwyczaił. Dopiero gdy Bzdura przypomniał: — Pan komisarz wczoraj mówił o ten wykaz zasiewów… — rotmistrz wybuchnął złością:
— Do diabła z tymi wykazami!
Spojrzał gniewnie na ekonoma, który skulił się i przestępował z nogi na nogę, wyciągając równocześnie palce ze stawów.
Pokorna ta postawa udobruchała pana Ignacego:
— Jedź pan do komisarza i powiedz mu pan, co gdzie zasiane, niech sobie sam wykazy robi! Mnie nie stać na utrzymywanie kancelarii wojenno-statystycznej! Rozumiesz pan?
— Do usług jaśnie pana rotmistrza.
— No, to bądź pan zdrów.
— Sługa uniżony.
Po wyjściu ekonoma zjawił się Łukasz, zdjął swemu panu buciki i nałożył pantofle, po czym wedle przyjętego porządku domowego wchodziła pani Ludwika, ponownie zasiadając do szydełkowej roboty; przybyła i Stefcia.
— Przeczytać dziadziowi gazetę?
— Nie, dziś nie mam ochoty słuchać tych idiotycznych biuletynów wojennych!
I zamiast, jak zwykle, rozsiąść się w fotelu i pykać fajkę — obciął, zapalił nowe cygaro i niespokojnie chodził od okna do pieca i z powrotem. Rozmyślał, jak załatwić tę pogmatwaną sprawę małżeństwa wnuczki.
Stefcia udawała, że wczytuje się w dzienniki, w rzeczywistości jednak myślała o konieczności jasnego postawienia kwestii.
Ani mi w głowie wyjść za tego nudziarza. Powinnam była dawno jego konkurom łeb ukręcić. Niepotrzebnie ulegałam dziadziowi i babci i niepotrzebnie łudziłam Węgrzyńskiego, który ostatecznie Bogu ducha winien. Zaczął przyjeżdżać w tych sprawach parcelacyjnych; okazało się, że jego matka z domu Sierpska, którą dziadzio znał panną; nie wiedzieć czemu się dziadziowi spodobał, dziadzio go gościł, zachęcał — więc się oświadczył… Ale nic z tego! Zwłaszcza od tygodnia bezwarunkowo jestem zdecydowana zerwać… Widziałam tamtego i znowu odczuwam, co to jest prawdziwa miłość… Czy on mnie pamięta i czy mnie kocha?… Bo wypatrzył się, jak na obcą i dopiero, gdy odjeżdżając doń się uśmiechnęłam, zerwał z głowy kapelusz. Powinien przyjechać z wizytą, dzikus jakiś!…
— Odłóż, dziecko, gazetę i wysłuchaj, co ci powiem — przerwał pan Ignacy dumania wnuczki głosem spokojnym lecz stanowczym, który spowodował panią Ludwikę do pełnego niepokoju spojrzenia. Zaczęła się długa przemowa, przerywana jedynie pociąganiem i wydmuchiwaniem dymu z cygara. Wypowiedział ją starszy pan już to siedząc w fotelu, już to zrywając się w gorętszych miejscach i spacerując cichaczem (w pantoflach) po pokoju.
— Przeznaczeniem każdej panny jest wyjść za mąż — nie przerywaj mi, Stefciu, gdy skończę oddam ci głos. Więc i twoim jest to przeznaczeniem. Doszłaś już lat dwudziestu, do wieku, w którym wiele twoich rówieśnic… nie przerywaj, Stefciu! Do wieku, w którym twoja matka, zawsze najlepsza, najposłuszniejsza córka… (przerwał i przełknął łzę). Nie kazaliśmy ci jeździć po balach i koncertach, zwłaszcza że zawsze preferowałaś wieś i wiejskie gospodarstwo… nie przerywaj, dziecko! Ale koniec końcem nie może tak być dalej! My starzy, jedną nogą już w grobie… nie przerywaj… tak, w grobie i cud Boży, że mimo tułaczki, jaką odbyliśmy w czasie inwazji moskiewskiej, i mimo podeszłego wieku jeszcze żyjemy. My starzy, a ty jesteś sierotą, bo twój ojciec, ożeniwszy się powtórnie… tego… (przerwał, chrząknął, niby się zakrztusił dymem cygara). Moim obowiązkiem jest zabezpieczyć ci los, dając zacnego męża. I jakby Opatrzność sama chciała dopomóc — bo zdarza się człowiek rzetelny, stateczny, miły — nie przerywaj, Stefciu! — rozumny, przystojny — tak, przystojny, chociaż u mężczyzny to rzecz poboczna — nie przerywajże, dziecko — no i świetna partia! Jest dyrektorem instytucji, która czy teraz, czy po wojnie znakomicie musi prosperować — a on jest i dyrektorem na procenta i współwłaścicielem tego banku. Wszak to bajeczna instytucja i w pełni rozwoju! Bo tobie, Stefciu, zielono w głowie. Czytałaś różne romanse o obowiązkach względem ziemi — a ja, ja, którego zdanie cenione jest u ludzi rozumnych, ja ci mówię — że większa własność się nie ostoi — nie przerywaj, już cię o to prosiłem, Stefciu — i nie może się ostać! Wszak przed wojną ledwie koniec z końcem się wiązało, no, a teraz… robotnika nie ma i co raz droższy, ziemia nie rodzi, a ceny po wojnie spadną — zresztą, cóż tam warta ta korona?! (machnął ręką). Więc dla instytucji parcelacyjnej przyszłość świetna! A więc wszelkie warunki szczęścia: uczciwy, zacny, kocha cię — nie przerywaj… Stefcia jednak przerwała:
— Wcale tego nie widzę, żeby mnie kochał! On wcale nawet nie potrafi porządnie kochać!
— A to dlaczego?
— Taki dziamajda! — odrzekła Stefcia i zaperzyła się, skutkiem czego zaczerwieniły jej się mocno nie tylko policzki, lecz i maleńkie, szczelnie do tłustej szyjki przylegające i w połowie płowymi włosami ocienione uszka.
Rotmistrz, gotując się do walki, nałożył cwikier, spojrzał na Stefcię, lecz olśniony świeżością jej różowego buziaka, zaraz złagodniał. Załamał ręce i zawezwał pomocy żony.
— Moja Luniu! Czy ona sfiksowała?
Babcia melancholijnie zachwiała głową.
— Stefciu, dziecko, co ci się zdaje? Dziamajda? Pfe! Tak się nie mówi…
— Mówi, czy nie mówi — gniewnie zauważył dziadzio — ale to nie ma sensu! Dziamajda!? Głupie gadanie! Dyrektor pierwszorzędnej instytucji…
— Instytucja nie jest panną! — zaperzona zawołała Stefcia.
Rotmistrz poprawił binokle i parsknął złośliwym śmiechem.
— Ha, ha! Dalibóg, że sfiksowała! Cóż ma instytucja do panny? Hę?
— Bo ja dziadziowi tłumaczę, że on mnie nie kocha, a dziadzio mi mówi o „instytucji”!
Dziadzio spoważniał i zrzucił cwikier.
— Aha? Tędy go wiedli? I skąd ty wiesz, że on cię nie kocha?
— To się widzi i czuje!
— To się widzi? — przedrzeźniał się stary. — Nie, jeno to się czyta w romansach! Tak, moja panno! Luniu (zwrócił się do żony), ja ci zawsze mówię, że nie trzeba narzeczonych tak szczelnie pilnować, a ty im wiecznie siedzisz na karku! Niechby się pocałowali raz i drugi, to by wiedzieli, że się kochają…
Uszka Stefci poczerwieniały powtórnie.
— Jak dziadzio takie rzeczy będzie mówił, to się wyniosę do mojego pokoju…
— No, no, no, niech się panna nie dąsa — przepraszał dziadzio. Cóż tam znowu taka wstydliwa…
— Bo sobie pójdę!
— Basta! — krzyknął poważnie dziadzio i naprawdę począł się złościć. — Żart żartem, ale powiedz-no mi, jak ty sobie właściwie układasz przyszłość? Bo skoro ci Zygmunt niedobry, to wątpię…
— Już dziadziowi mówiłam, że nie muszę wyjść za mąż! — podniesionym głosem zawołała Stefcia, a Łukasz, który podsłuchiwał pod drzwiami, mruknął do siebie: „trafiła kosa na kamień”.
— Więc czymże będziesz? Dziewką przy krowach? — huknął rozzłoszczony rotmistrz.
— Albo to nie umiem doić krów, żąć, kopać? — kłóciła się Stefcia.
— Ależ dziecko, zastanów się, co mówisz! — łagodziła babcia.
— Jak dziadzio z takiej beczki, to ja też z takiej — upierała się panienka.
Rotmistrz znowu założył binokle, znowu pogłaskał go po sercu rozkoszny widok ładnej wnuczki.
— No, no, no, niech się panna nie złości. Przecież do grobu nie wezmę Rębowa, ani cię nie wydziedziczę, ty brzydka turkawko.
— Skoro dziadzio chce mnie wydać za tego Węgrzyńskiego, to tak, jakby mnie dziadzio wydziedziczył.
— A to dlaczego?
— Bo dla niego ziemia to jak dla psa kiełbasa.
— Co ona plecie? — zwrócił się do żony.
— Przecież Węgrzyński to parcelant! Dla niego ziemia to jak dla Żydów towar, ino patrzy, żeby go przehandlować. Kłóciłam się z nim kilka razy, ale on nie chce mi przyznać racji, że ziemia nie jest ani do handlu, ani do krajania na małe skrawki, bo to prowadzi do zubożenia, do nędzy…
— Te-te-te — podkpiwał rotmistrz. — A ty skąd taka mądra? Artykuły tych tam mędrców w „Rolniku” ci w główce przewróciły? Hę?
— Wszystko jedno, co mi w głowie przewróciło, ale w to święcie wierzę, że ziemi się trzeba trzymać, że dwory i większe gospodarstwa są potrzebne, że gdy cała Polska schłopieje, to będzie głód i ubóstwo, a że Węgrzyński się ze mną spiera i mówi mi tak, jak dziadzio, więc ja go nie cierpię i za niego nie pójdę!…
— Taak? Więc to tak? Może i mnie nie cierpisz? Hę?
— Ja przecież za dziadzia za mąż nie wychodzę! Dziadzio może mieć swoje poglądy, a ja swoje, ale mąż i żona to co innego, powinni się zgadzać, a ja bym mu oczy wydrapała, gdyby chciał Rębów parcelować…
— To wiedz, że ja na serio noszę się z myślą sparcelowania wszystkich odleglejszych pól Rębowa i już mi Zygmunt zrobił plan! Wiedz, moja panno, i wydrapże mnie moje stare oczy!
Stefcia z boleścią spojrzała na staruszka.
— Dziadziowi wolno… ale niech mnie dziadzio nie namawia, bo ja za Zygmunta nie wyjdę.
— Czyś ty właściwie już z nim zerwała?
— Jeszcze nie, ale to zrobię. Zrobię stanowczo.
Nastało długie milczenie. Pan Ignacy zamyślił się i żując w zębach niedopałek cygara wędrował powolnym już krokiem po pokoju. Stefcia dumała i gniewnie wydęła wargi. Tylko szydełka babci połyskiwały w świetle lampy jednakim, rytmicznym ruchem. Łukaszowi sprzykrzyło się podsłuchiwać, a zaglądnąwszy jeszcze przez dziurkę od klucza, odszedł.
Wreszcie zaskrzypiał skórzany fotel pod ciężarem pana Ignacego. Palcami prawej ręki bębnił przez chwilę po stole i zakończył dyskusję następującym przemówieniem:
— Skoro tak panna się zawzięła, to nie będziemy jej zmuszać. Co, Luniu? Ale tyle przynajmniej możesz, moja Stefciu, dla starego dziadzia zrobić: nie zrywaj przed upływem miesiąca. Gdy mi powtórzysz swe postanowienie za miesiąc, odeślemy Węgrzyńskiemu pierścionek. On też i tak nie obiecał przed wrześniem przyjechać. Cóż Stefciu? Zgadzasz się?
Stefcia milczała. Ten pierścionek zaręczynowy gniótł i palił jej czwarty paluszek. Trzymała go zwykle w szufladce stolika, tylko od czasu do czasu wdziewała go na pokaz dziadziowi. I teraz pragnęłaby, ach! jakby pragnęła odesłać obrączkę najbliższą pocztą.
Lecz żal jej było dziadzia, którego kochała. Po krótkim wahaniu ze spuszczonymi powiekami, odrzekła krótko:
— Dobrze, dziadziu!
— No to sprawa na razie zakończona. Już wiem, że Stefcia jest dobre dziecko. Nie trzeba działać pospiesznie, pod chwilowym wrażeniem. On istotnie tym razem wyglądał niekorzystnie… Jakiś był mizerny. Zapracowany, no i ta uciążliwa podróż… I niepotrzebnie się z tobą kłóci o parcelację. Już ja mu… Cóż tam nowego w gazecie? Czytajże, Stefciu! Najpierw komunikaty.
Z szelestem rozłożyła panna Stefcia gazetę i czytała:
…Nad Piavą położenie niezmienione, koło Tolminu nieprzyjaciel nie powtórzył swoich ataków… w odcinku południowym cofnęliśmy bez przeszkody ze strony nieprzyjaciela nasze na przód wysunięte placówki… wypróbowane w dzielności oddziały naszego wojska ponownie odznaczyły się…
…Front zachodni… ataki francuskie, angielskie odparliśmy…
…Amerykańskie siły…
— Dosyć! — przerwał rotmistrz. — Codziennie ta sama piosenka! Teraz czytajże wstępny artykuł.
Posłuszna wnuczka czytała wstępne uwagi, potem o „ogólnym położeniu wojennym”, potem „o korzyściach ósmej pożyczki wojennej”…
— Dosyć! — przerwał znowu pan Ignacy. — Znowu, jak zwykle, nic nowego. Tego samego zdania muszą być Wilson, Foch i Grey, że niczego nowego się nie dowojują. I po cóż te bestie jeszcze pędzą ludzi na śmierć? O mur pruski wszystko się rozbije i to wam mówię, niech tam sobie Prusaki będą Prusakami, ale że dzielne hycle, to ani gadania. I skoro raczą nam dać na początek kawał Polski, to brać i nie politykować…
Stefcia miała na końcu języka powiedzieć: „To samo twierdzi pan Zygmunt i za to go nie cierpię”. Lecz nie chciała zrywać dopiero co zawieszenia broni z dziadkiem. Słuchała więc do końca długich wywodów politycznych, dopóki staroświecki (przed Moskalami wraz z innymi cennymi przedmiotami i winem zamurowany i dzięki temu ocalony) zegarek nie wydzwonił godziny dziewiątej, dając hasło do czułego pożegnania na dobranoc.
Zdejmując przy rozbieraniu się zaręczynowy pierścionek, zawinęła go Stefcia w bibułkę, włożyła do pudełka i z trzaskiem zasuwając szufladę, mocno postanowiła nie nakładać go już nigdy…
Przy tej sposobności zauważyła, że barwa jej rąk i palców niewiele różniła się od orzechowych fornirów, ponadto ręce te i ramiona niemal do łokcia były zadrapane od kłującej ścierni przy żniwie (którym w ostatnim tygodniu dużo się zabawiała) i w dotknięciu były chropawe jak mur.
A mając na pamięci, że może „tamten dzikus” przyjedzie, zaczęła szukać gliceryny. Znalazłszy flaszeczkę, obtarła ją z kurzu o spódnicę i niemałego musiała użyć natężenia, zanim zębami wyciągnęła zaschnięty od dawna koreczek.
Po czym staranie obie ręce gliceryną wysmarowawszy, uklękła do wieczornego pacierza.
cdn.