sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Ciszę przerwało nagłe turkotanie bryczki przed gankiem. Stefcia spojrzała przez okno i w mig poznała, że to on… Pobladła nieco i nie mogła ruszyć się z miejsca.
Rotmistrz sądził, że Bzdura wyjeżdża w pole i sierdził się dalej, przechadzając się coraz szybciej.
— Pan rzońca z Krzywodębów przyjechał! — zameldował Łukasz znienacka, niosąc bilet wizytowy.
— Co? Kiedy? Gdzie?
— Jest w przedpokoju, proszę jaśnie pana rotmistrza.
Rotmistrz odczytał bilet: „Leon Pałecki”.
— Powiedz, że nie ma nikogo w domu.
Łukasz podrapał się za uchem.
— Przepraszam jaś…
— Ośle jakiś! Pewnieś już powiedział, że jestem?
— Niby…
— I cóż tu z takim cymbałem!? Idź i powiedz… czekaj.
Stefcia zacięła usta i milczała, a serce rzucało się jak u schwytanego gołąbka.
— Stefciu! Wyjdź! — zakomenderował rotmistrz. — Luniu… zostaw mnie… Przyjmę go w kancelarii.
— Ten pan powiedział, że przyjechał z interesem — objaśniał Łukasz.
— Tym lepiej!
Pani Ludwika wyszła z nieco przerażoną miną, Stefcia pędem wpadła do swego pokoju, uklękła przed świętym obrazem i ukryła twarz w dłoniach…
Rotmistrz podkręcił wąsa, skontrolował, czy guziki u kamizelki zapięte, wyprostował się i wysunąwszy prawą nogę naprzód stanął niby „w pozycji” do walki na pałasze.
Wszedł młody człowiek wzrostu wysokiego. Lewa ręka spoczywała na temblaku.
— Czym mogę służyć? — groźnie zapytał gospodarz wchodzącego gościa.
— Jestem Pałecki, rządca księcia Śreniawskiego z Krzywodębów — sucho lecz dobitnie odrzekł młodzieniec, mierząc w staruszka stalowymi pociskami wyrazistych źrenic.
Pan Ignacy podniósł czoło, a siwe brwi ściągnęły się wyzywająco. Nie wymieniając swego nazwiska powtórzył:
— Czy mogę służyć?
— Ekspozytura przysłała mi pięćdziesięciu żołnierzy do żniwa. Potrzebuję tylko czterdziestu. Dziesięciu mogę panu rotmistrzowi odstąpić, jeżeli Rębów ich chce zatrudnić.
— Aha… Aha… — więcej już pojednawczym tonem chrząknął właściciel Rębowa. Był przyjemnie skonsternowany takim obrotem odwiedzin „ekonoma” z Krzywodębów. Zarazem żołnierskiemu gustowi rotmistrza spodobał się wyrąbany po żołniersku „meldunek” Pałeckiego. Rozchmurzyły się brwi, a oczka złagodniały.
— Aha… no… a dobrzysz to ludzie do roboty?
— Inwalidzi, ale chętni. Kilku Żydów, niedołęgów, lecz inni wcale użyteczni, byle ich dobrze żywić, bo to zgłodniałe. Dla sprawiedliwego rozdziału będziemy losować tych dziesięciu dla Rębowa…
— Aha!… No! Owszem, owszem. Tylko nie wiem, jak tam z żywieniem, czy mam dosyć mąki, tego… Rozmówię się z ekonomem… Niechże pan siada, panie… przepraszam, jak godność?
— Pałecki.
Ignacy zadzwonił, kazał Łukaszowi wezwać Bzdurę. Wiedział, że Stefcia jest równie dobrze poinformowana o możliwości przyjęcia tych dziesięciu, lecz chciał uniknąć spotkania wnuczki z „ekonomem”.
— Może cygarko, panie Pałecki? Papierosów nie mam, jeżeli pan ma swoje… Tu są zapałki… Mój ekonom lada chwila nadejdzie… Pan dawno w naszych stronach?
— Już od wiosny. Jestem jednak tak zapracowany, żem dotychczas nie mógł złożyć uszanowania w sąsiedztwie…
— Pan zarządza folwarkiem Krzywodęby po odejściu tamtego… no… jakże się nazywał?
— Kaleta? Nie, Kaleta nadal zarządza w Krzywodębach. Ja administruję całym kluczem krzywodębskim.
— No, to ładne pan ma zajęcie! A cóż tam budujecie, jak widzę, bo czasem przejeżdżam tamtędy?
— Budujemy centralną kancelarię. Po zniszczeniu Zabrzezia tutaj przenosimy centralny zarząd książęcy.
— Tak? Pełnomocnik zamieszka teraz w Krzywodębach?
— Pełnomocnik, pan Gruszkowski idzie na pensję. Ja właśnie mam od nowego roku objąć po panu Gruszkowskim…
Starszy pan spojrzał z niedowierzaniem. Łże, czy nie łże? Taki gołowąs…
— Co? No proszę! Tak młodo i już… Ileż pan sobie liczy lat, jeżeli wolno…
— Dobiegam trzydziestki.
— Bo teraz ta moda z goleniem wąsów. Ale i tak! W trzydziestu latach ładna pozycja! Pan skąd się zna z Śreniawskim?
— Starego księcia znam niedawno. Ale syn jego Adam to mój kolega szkolny. Żyliśmy w przyjaźni i stąd…
— Aha… aha… Więc to tak! Może jeszcze cygarko? Bo ten papieros… jakoś kiepsko… Gdzie Bzdura?
— Pan ekonom — zawiadomił Łukasz — jest w stajni, bo się krowa nie może ocielić. Jeżeli jaśnie pan rotmistrz każe, przyjdzie zaraz, jeżeli nie, to aż się krowa ocieli…
— Może ja coś pomogę — zaofiarował się Pałecki. Mam w tym względzie nieco wiadomości i praktyki.
— Aha… ano, to chodźmy do stajni, skoro pan łaskaw.
Wyszli razem. Mały rotmistrz uprzejmie kroczył obok olbrzymiego gościa.
— Pan był na wojnie? Długo pan wojował?
— Trzy lata, panie rotmistrzu.
— W piechocie?
— W ułanach Ostoi.
— Tak? No proszę. W legionach? No, ja także ułan.
— Wiem, panie rotmistrzu. Pod Custozzą był pan w tej sławnej szarży… Miałem zaszczyt być przedstawiony wnuczce pana rotmistrza, pannie Stefci, która mi opowiadała…
— Taak?… — z głupia frant zapytał rotmistrz, przeszywając gościa przenikliwym spojrzeniem. Nie uszło jego uwagi, że gdy mówił te słowa, Pałeckiemu załamał się głos, a opalona twarz młodzieńca pociemniała jeszcze bardziej. On jednak mówił dalej, niby spokojnie:
— Moja kuzynka była koleżanką panny Stefci. Te panienki jechały na wakacje, ja także…
— Coś mi o tym wspominała Stefcia — przerwał rotmistrz, widząc, że tłumaczenie wspólnika winy zgodne jest z aktem oskarżenia głównej winowajczyni.
Byli już w oborze. Pałecki od razu z wielką umiejętnością pouczył zajętych przy operacji ludzi (Bzdura pokornie ustąpił miejsca „rządcy” książęcemu) i niebawem ładne cielątko wzbogaciło inwentarz pana Ignacego.
— To są moje krówki — mówił on do gościa — dwanaście sztuk. Tyle mi po Moskalach pozostało. Chude, bo nie ma paszy, tyle, co po ugorach uskubią. A w zimie, to starym zwyczajem, tylko w adwencie trochę siana…
— Typ bardzo mlecznego bydła. Doskonale wyrównane, jako zawód. Szkoda, że tak dużo ubyło ze sławnej obory rębowskiej…
— Aha!… Sławna, jak sławna…
— O, słyszałem dawno o doskonałej hodowli pana rotmistrza! Wszak w Krzywodębach był przed wojną buhaj z Rębowa?
— Tak, tak jest. No, robiło się, co się umiało. Rolnik ze mnie nieszczególny, ale hodowla…
— Pan rotmistrz skromny. Wszak Rębów słynął…
— Nie, panie, nie — co do roli, to ja tam nie bardzo umiałem. Ot tak, po staremu, bez tych tam proszków, nawozów sztucznych. Ale krówki i stadnina!
— Znane były arabczyki pana rotmistrza. Widziałem na wystawie…
— Widział pan? Co? Ach (westchnął) wszystko te moskiewskie łajdaki zabrały! Co pan jeszcze powie, panie Bzdura? — zwrócił się do ekonoma, który w uniżonej postawie czekał rozkazów.
— Pan rotmistrz kazał mnie wołać?
— A, prawda. Zapomniałem o tych żołnierzach.
Umówiono sprawę. Żołnierze mieli pomnożyć zastęp robotników w Rębowie jeszcze dziś wieczór.
Na dziedzińcu stała bryczka Pałeckiego. Z niejakim wahaniem chciał się pożegnać. Rotmistrz, wprowadzony w dobry humor, zatrzymał gościa.
— Zostań pan jeszcze. Napijemy się herbaty. Wódki niestety nie ma…
Po chwili żałował. Po kiego licha ja go zaprosiłem? Postanowił jednak nie wołać Stefci do herbaty.
— Gdzież pan był ranny? Ta szrama, od pałasza?
— Wpadłem na patrolu pomiędzy kozaków, alem się przebił rewolwerem i szablą. Podbiłem pikę kozaka, i ostrze grotu zarysowało mi czoło.
— A wy nie mieliście lanc? To źle! Jeździec w spotkaniu ma z lancą dużo silniejszą pozycję. Nie mówiąc już o ataku. W szarży pod Custozzą…
Tu zaczął rotmistrz opowiadać swoje przejścia wojenne. Już je tylokrotnie opowiadał innym — cieszył się, że ma nowego a „fachowego” słuchacza. Gdy zbliżyli się ku domowi, kazał pan Ignacy Łukaszowi (kręcił się on ustawicznie w pobliżu, chcąc bodaj urywki rozmowy dosłyszeć) przynieść herbatę na północną werandę.
Tam, w cieniu gęsto zarośniętego dzikiego wina, muchy nie nadto dokuczały. Usiedli przy stoliku, rotmistrz kończył opowiadać swoje walki w kampanii włoskiej. Odchylił kołnierzyk i pokazał szramę od bagnetu bersaliera. Dopytywał się potem o lewe ramię Pałeckiego, spoczywające na czarnej przepasce.
— Ubezwładnione od łokcia z wyjątkiem wskazującego i wielkiego palca (wyciągnął rękę i pokazał ją rotmistrzowi).
— To pod Łuckiem, kiedyśmy kryli odwrót. Granat przeleciał mi gdzieś koło bicepsu, wywrócił i rzucił na ziemię. Gdym przyszedł do siebie, zdawało mi się, że mi rękę urwało…
Podczas gdy mówił, przyglądał mu się dziadek Stefci, założywszy czarno oprawne binokle.
— Ładna bestia! — pomyślał.
Leon Pałecki miał głowę nieco za małą do olbrzymiego korpusu i rozłożystych barków. Twarz z gatunku tych, jakie się widzi na angielskich widokówkach. Przeorane szramą wysokie czoło pod kasztanowatym lekko falistym włosem, bystry wzrok, prosty nos, wąskie, czasem nieco pogardliwie, zawsze poważnie ułożone usta, wydatna, gładko wygolona broda z wyraźną bruzdą. Gdy zdjął rękawiczki, zdziwił się rotmistrz, że „ekonom” książęcy ma białe, długie i starannie utrzymane dłonie. Serdeczny palec zdobił pierścień. Sygnet? — wątpił Ignacy. Pał… Pałkowscy, to przecież nie szlachta. Zapewne gładki kamień w obrączce.
Łukasz (pozostał w szarym, nieco podniszczonym kubraku, okazując tym lekceważenie „rzońcy”) wniósł tacę z dwiema filiżankami herbaty.
— A gdzież są panie? — zapytał rotmistrz, coraz lepiej usposobiony i rozbawiony pogadanką o przygodach wojennych.
— Jaśnie pani… niby…
— Co „niby”? Powiedz, że kazałem prosić, by panie razem z nami wypiły herbatę.
Łukasz z niechęcią i wahaniem poszedł spełnić rozkaz. Stary sługa uważał się za członka rodziny i brał udział we wszelkich zamiarach, zmianach… A był stanowczo stronnikiem Węgrzyńskiego, broń Boże, nie dlatego, że tenże dawał sute „pour boire’y”, nie. Uważał go za człowieka „statecznego”, w sam raz dla takiej „kozy” jak Stefcia. A ten „rzońca” wygolony, ni to ksiądz, ni lokaj…
Rotmistrz zaś nie tylko skutkiem dobrego humoru zdecydował się wezwać Stefcię. Bawiło go i interesowało „skonfrontować” winowajców i przekonać się, czy i jak głęboko zakorzenione jest ich wzajemne uczucie. Dyplomatycznie chytra natura starego wojaka przeważyła nad obawą pogłębienia tych właśnie uczuć przez spotkanie. Despotyczny i przyzwyczajony naginać czyny otoczenia do swojej woli, był pewny, że Stefcia, czy tak, czy owak, nie wyjdzie za Pał… Pałkowskiego, jeżeli on, dziadek, na to się nie godzi. Więc cóż szkodzi pobawić się widokiem zakochanych… czy zakochanych? Zobaczymy!
Taki był bieg myśli starszego pana, podczas gdy młodzian machinalnie mieszał cukier w herbacie i pochrząkiwał z cicha, aby zagłuszyć gwałtowne dudnienie swego serca, które kotłowało mu się w piersi na myśl, iż za chwilę uściśnie rączkę…
Wniósł Łukasz jeszcze dwie herbaty i równocześnie na tle ciemnych liści dzikiego wina zajaśniały dostojnie siwe włosy pani Ignacowej, a poza jej plecami dostrzegł Leon Pałecki Stefcię, z oczami przestraszonej sarenki, z policzkami na przemian to ciemnoszkarłatnej, to bladoliliowej barwy.
Pan Ignacy zaczął prezentować:
— Pan Pał… przepraszam… jak godność?
— Pałecki.
— Pan Pałecki, administrator z Krzywodębów i mój kolega o szabli, ułan — dodał dobrodusznie.
Stefcia stała drżąca, a szybkie tętno pulsu widoczne było na odsłoniętej szyjce i na drgającym miarowo ażurowym kołnierzyku panienki. Dziadzio z niejakim okrucieństwem przenikał ją węgielkami swych ciemnych źrenic i dopiero po chwili zawołał żartobliwie:
— No, Stefciu! Przywitaj pana Pałeckiego! Wszak mówiłaś, że się znacie?
Stefcia podała mu drżącą i zimną ze wzruszenia rączkę, a wiśniowe jej wargi znów pobladły. Nie wiedziała, jak wybrnąć z kłopotu. Ułatwił jej Leon.
— Właśnie wspomniałem panu rotmistrzowi, że byłem pani przedstawiony… wówczas w podróży… Czy pani sobie przypomina?
— O tak… pamiętam — już weselej odrzekła panna Stefania.
I zasiadając do herbaty, zapytała zwykłym, rezolutnym głosikiem:
— Jechałyśmy wtedy z pańską kuzynką, Bibcią. Gdzie ona teraz?
— Wyszła za mąż, jak pani wiadomo, i wraz ze swoim mężem bawi w Lublinie.
— Widuje ją pan?
Nie zdążył odpowiedzieć, bo rotmistrz przerwał tę rozpoczynającą się pogawędkę.
— Pan może także Królewiak[6]?
— Tak, panie rotmistrzu. Mój ojciec ma wioskę w Kieleckiem.
— Tam kiepskie ziemie.
— Nieszczególne. Lecz każda ziemia się odwdzięczy, byle umiejętnie się do niej zabrać.
— Nie każda, panie i nie w Galicji — pesymistycznie skrzywił się Ignacy. — No, a powiedz mi pan, czegóż pan idzie na służbę do książąt zamiast gospodarować na ojcowiźnie?
Chciał skonfundować kawalera wobec panny. Ale Leon odpowiedział z prostotą:
— Mój ojciec sam gospodarzy, wioska niewielka, ośmioro rodzeństwa. Jest na czterech synów, trzeba dorabiać pracą…
— Aż ośmioro! — zawołał dziadzio i spojrzał na wnuczkę, a w tym spojrzeniu wyczytała Stefcia: „Widzisz, jaka to ładna partia, ten twój kawaler! Hołysz, ekonom!” Głośno zapytał:
— A pańscy bracia jaki zawód obrali?
— Także ziemiański.
— Ba! I na czymże będziecie wszyscy gospodarować?
— Któremu ojciec wyznaczy, ten pozostanie w Rzęsnej, inni będą „ekonomować” — odparł, ukazując w uśmiechu całą „klawiaturę” zdrowych zębów.
— Cóż w tym wesołego, że się pan śmieje? — zapytał Ignacy, który nie mógł długo pozostawać w pogodnym usposobieniu i już zaczął nieco alterować pewnością siebie i swobodą towarzyską młodego drągala.
— Zawód ziemiański bardzo wesoły, panie rotmistrzu!
— Póki jest się młodym. I jeszcze na swoim… ale cudzych interesów pilnować? Nie rozumiem!
— Nie chodzi o cudze interesa! Chodzi o jak najlepszą uprawę, o wzmożenie kultury ziemi, polskiej ziemi, panie rotmistrzu! A czy własna, czy cudza, zawsze to nasza, ojczysta, polska i dlatego kochana!
— Ideały! Poezja, młodzieńcze! — lekceważąco odparł starzec.
I umilkł, a ponieważ właśnie zapalał cygaro, nie zauważył, że spojrzenia młodych się spotkały, po raz pierwszy z tak bliska, po tylu latach…
Stefci ciemne oczy wyrażały zachwyt i podziw dla pięknych słów Leona, a szare źrenice młodzieńca chciwie chłonęły tak dawno niewidziany obraz ślicznej panienki. Trwało to jedną sekundę. W następnej i podziw i zachwyt i nieme jakoby zapytania stopiły się w oczach obojga w jeden niewypowiedziany głośno, a jednak głośny, płomienny wyraz: „kocham cię!”.
Rozmawiano jeszcze o żołnierzach, którzy z uprzejmości Pałeckiego mieli pomagać przy żniwach. Pan Ignacy coraz ozięblej odpowiadał gościowi, ale nie dopuszczał do zawiązania żywszej rozmowy między nim a wnuczką.
Wreszcie rządca z Krzywodębów pożegnał się ze starszym państwem, uścisnął rękę Stefci mocno i wzajemnie uczuł jej wyraźną, serdeczną odpowiedź. Po czym umknęła Stefcia do pokoju, szybko nałożyła „panamę” i bocznymi drzwiami skoczyła w ogród. Biegiem wydostała się na pola, już rdzawe od chylącego się ku zachodowi słońca.
cdn.
[6] Z Królestwa Kongresowego.