sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
— Niech pan tu usiądzie i proszę mnie słuchać uważnie.
Umilkła onieśmielona tą ich samotnością, tym ukryciem przed okiem przechodniów, tym rozdzieleniem przez gąszcze drzewne od pól szerokich, od widnokręgu. Opuściła powieki, zawstydzona.
— Kto by nas tu dostrzegł, byłby może zgorszony… Ale wszak znamy się od lat pięciu i jesteśmy właściwie jakoby narzeczeni…
— Byliśmy, panno Stefanio — odparł ze smutną powagą.
— Będziemy, jeżeli pan zechce — odrzuciła stanowczo. Ale przestańmy mówić półsłówkami, panie Leonie, bo to tylko gmatwa sprawę. Proszę posłuchać.
I zaczęła opowieść swych przeżyć. Mówiła trochę bezładnie, jednostajnym głosem. Chwilami szukała wyrazów, z zakłopotaniem prostowała fałdy sukni lub zrywała pobliskie, błyszczące jak zielona cerata listki olszyny, zwijała je lub rozrywała w strzępy.
— Pierwszy raz przyjechał Węgrzyński do Rębowa przed dwoma laty. Zaprosił mojego dziadka na sędziego polubownego w jakimś sporze ze Stebnickim, od którego bank folwark kupił. Pan nie zna mojego dziadka. Łatwo sobie go zrazić nie wiadomo czym, ale i nie wiadomo, czym zjednać. Dziadzio od razu polubił Węgrzyńskiego, bo dziadziowi schlebiało, że go biorą na superarbitra, a Węgrzyński umiał komplementy prawić. W tym interesie przyjeżdżał kilka razy. Sprowadziło się Bibersztejna, grało w bridża, Węgrzyński nocował. Mnie ani przez myśl nie przeszło, jak się to skończy. Nie podobał mi się.
— Takiż brzydki? — przerwał Leon.
— Nie. Uchodzi za przystojnego. Ale ma w sobie coś… jak to powiedzieć? Wygląda jak nowa, ale zmięta rękawiczka. Niech się pan nie śmieje! Gdyby go pan zobaczył, przyznałby, że tak wygląda. Dokądże doszłam? Aha! Więc pewnego wieczoru po jego odjeździe oświadczył mi dziadzio, że Węgrzyński prosił o pozwolenie częstego bywania celem starania się moją rękę. I cóż dziadzio na to? Spytałam. Pozwoliłem mu — odrzekł dziadzio. Cóż pan o tym myśli? Nie zna pan dziadzia. Dobry człowiek, ale despota. Wszyscy tańcują, jak dziadzio zagra. Tylko ja z nim wojuję od dziecka. I wtedy zrobiłam wojnę. Jakim prawem dziadzio pozwolił, nie pytając mnie? Stała się wielka awantura. Dziadzio krzyczał, ja płakałam. Dziadzio udowadniał, że pozwolenie starania się do niczego nie zobowiązuje. Ja stanowczo się opierałam. Na drugi dzień dziadzio już nie krzyczał, ale mnie prosił, żebym to dla niego zrobiła i zgodziła się na przyjazdy Węgrzyńskiego, nie chowała
się przed nim, żebym się starała go bliżej poznać… Dziadzio tak czule prosił, że ustąpiłam, zgodziłam się. Bom ja w ogóle z litości i miłości dla starego dziadzia często błądziła… To była moja główna wina. Wiem, żem błądziła… Ale w duszy nigdy nie zgodziłam się na małżeństwo z Węgrzyńskim… Mówię panu z ręką na sercu, jak na świętej spowiedzi… Ale co panu jest, panie Leonie?
Po policzkach Leona stoczyły się dwie łzy.
— Panno Stefanio, najdroższa panno Stefciu! Niech pani już więcej nie mówi, nie tłumaczy. Pani niewinna. To ja jestem pani niegodny…
Przysunął się bliżej, chciał ująć rękę Stefci. Cofnęła ją i mówiła dalej:
— Proszę wysłuchać do końca. Niech między nami nie będzie żadnych spraw niewyjaśnionych. Otóż przyjeżdżał potem częściej. Oświadczał mi się z dziesięć razy. Zawsze mu dawałam tę samą odpowiedź. I żeby pan wiedział, jakie to były oświadczyny! Zawsze się starałam, żeby nie być z nim sam na sam…
— A ludzie mówią, że państwo… Chodziliście czasem sami… po ogrodzie…
— Kto to mówił? Wiem, Kaleta. Kalecie nakłamał Bzdura, który mnie nie lubi, a ujęty przez
Węgrzyńskiego. Ale to kłamstwo. Teraz rozumiem pańskie słowa wczoraj, w Rębowie…
— Proszę je zapomnieć — ukląkł przed Stefcią, chwycił jej ręce.
— A już nigdy nie będzie tak niedobry? Taki niegrzeczny? Taki brzydki? Taki niekochany?
Leon całował na przemian to prawą, to lewą rękę Stefci, zapewniając na każde zapytanie: Nigdy!
— Proszę usiąść grzecznie i słuchać do końca. Więc zapewniam, żeśmy zawsze rozmawiali w obecności dziadzia albo babci, bo unikałam odosobnienia. Prawda… Raz tylko namówiłam go, żeby ze mną poszedł na mszę. Bo była niedziela, nie chciałam, żeby on miał grzech na sumieniu. Dziadzio chorował na influenzę, babcia go pielęgnowała. Zresztą nigdy nie mówiliśmy bez świadków, zwykle na drugim końcu salonu siedziała babcia z robótką. Więc oświadczył mi się oficjalnie, po bankiersku, handlowo… Niech się pan nie śmieje… Tak, tak było. Ja za każdym razem mu odpowiadałam, że go nie kocham. Dziadzio po każdych oświadczynach, po każdym odjeździe Węgrzyńskiego, mnie łajał. Raz dziadzio przez pół dnia kładł mi w uszy, że jestem sierotą i tak dalej, że Węgrzyński taki porządny człowiek, że tak mnie kocha… Byłam po prostu otumaniona. Pan wie, że człowiek ma czasem takie chwile słabości i uległości… Gdy nazajutrz przyjechał, babcia na rozkaz dziadzia przyniosła pierścionki…. Potem płakałam i złościłam się na siebie… Kilkanaście razy chciałam zrywać. Węgrzyński błagał, prosił, bym się zgodziła na odłożenie ślubu. I tak się też działo. Ostatnim razem, po jego odjeździe, chciałam napisać list zrywający i odesłać pierścionek, którego i tak nie noszę. Dziadzio znowu przeszkodził… Potem pan przyjechał… Oto wszystko… Ja wiem, że zbłądziłam, ale głównie niedołęstwem, nie sercem, nie sercem, panie Leonie! Niech pan sam przyzna! Jestem taka samotna… Ojciec mój… tak, jakbym go nie miała, nie troszczy się o mnie… Dziadostwo, ludzie starzy… O panu słuch zaginął… Nie miałam nikogo, żadnej podpory w wątpliwościach… Czyż nie rozumie pan, że ustawiczny nacisk dziadzia mógł mnie zniewolić, bym czyniła to, czego nie chciałam. Więc zrobił mi pan krzywdę. Niech pan uzna, żem nie zasłużyła na… tak, na pańską pogardę!
Leon znowu klęczał przed Stefcią i ze łzami w oczach całował jej ręce.
— Czy mi pani wybaczy?
— A obiecuje poprawę? — spytała wesoło.
— Obiecuję. Solennie.
— No, więc zgoda!
— Czy mogę dziś przyjechać do Rębowa?
— Ach! Bo nie mówiłam jeszcze… Dziadzio wymógł na mnie, żebym decyzję zerwania odłożyła do miesiąca. Jeszcze więc kilkanaście dni. Muszę słowa dziadziowi dotrzymać, inaczej zrobi straszliwą scenę. Rozumie pan? Zgadza się pan? Będzie pan czekał?
— Zaczekam, choćby sto lat.
— W takim razie proszę już puścić moje ręce. Nie brzydzi się pan całować takie opalone łapska? I do tego — o, widzi pan — też się dziś skaleczyłam sierpem.
— Trzeba scałować, to się prędzej zagoi.
— Tak samo pan mówi jak babcia, gdy byłam małą dziewczynką.
Wpatrzył się z tęsknotą w jej usta.
— Małe dziewczynki całuje się też w buzię!
Zauważyła jego ruch, odwróciła głowę, wstała.
— Nie, nie… nie teraz!
— A kiedy, najdroższa?
— Po ślubie.
— Tak długo czekać?
— Chodźmy już.
Wracali tą samą ścieżką. Stefcia szła szybko, milcząc. Gdy stanęli na drodze przed olszynką, Leon zapytał:
— Kiedyż się znowu zobaczymy?
— Aby uniknąć plotek, trzeba poczekać, aż nastąpi urzędowe zerwanie z tamtym. Wówczas dziadziowi wszystko wyjawię, napiszę panu przez Karolcię. To moja zaufana. Więc napiszę. Pan przyjedzie…
— Dziadzio się zgodzi?
— Będzie oponował. Ale musi się zgodzić! W tym moja głowa. A teraz… do widzenia… kochany!
— Jednego całusa na pożegnanie…
— Nie wolno.
— Raz tylko.
— Nie…
— Dlaczego?
— Bo grzech.
— Jaki tam grzech…
— Wszystko jedno, czy mały czy duży. Wcale nie trzeba grzeszyć.
— Pani chce być święta?
— Trzeba chcieć. Do widzenia. Proszę jeszcze raz przeprosić. Grzecznie pocałować w rękę. Tak, już dosyć.
— Kocham.
— Proszę powiedzieć jeszcze raz.
— Kocham bardzo.
— Jeszcze.
— Kocham strasznie.
— Ja także. Do wiedzenia mój…jedyny.
Ostatnie słowa powiedziała Stefcia szeptem. Już mieli się rozejść, gdy dostrzegli z przerażeniem o kilkadziesiąt kroków, obok chłopskich zagonów na miedzy jeźdźca na koniu, który rozmawiał z Karolcią. Miał fioletowy nos i żółtą kurtkę.
Był to Kaleta. Szukał Pałeckiego dla uzyskania decyzji co do wożenia żyta, bo już obeschło. Szofer kierujący pługiem motorowym wskazał kierunek, w którym poszedł pan rządca. Kaleta dopytywał się Karolci, ona zaś udawała, że nie widziała Pałeckiego. W tej samej chwili ukazał się on na drodze i zapatrzony w śliczną panienkę, nic nie widział wokoło siebie.
Dostrzegłszy niepożądanego świadka, Stefcia, niby spłoszona sarenka, wpadła z powrotem w olszynę. Kaleta podjechał konno, zeskoczył i w służbistej postawie konferował z Pałeckim. Potem obaj podążyli ku Krzywodębom.
* * *
Po południu znowu padał deszcz. Korzystając z przerwy w żniwie pojechał Bzdura do Babimostów celem zakupu słoniny dla żołnierzy a tytoniu dla siebie. W tym samym celu wysłano ekonoma Kaletę. Spotkali się sąsiedzi i gwarzyli. Pod koniec zawołał Kaleta:
— A pilnujcie tam waszych rębowskich niewiast, bo mój śliczny pan wam wchodzi w kapustę!
— Kto taki? — zdziwił się Bzdura.
— Któżby? Pałecki. W skarbie[10] udaje świętoszka, ale się za to puszcza na polowanie do Rębowa. Właśnie zdybałem go dziś rano, gdy z jakąś szykowną dziewczyną wylazł z olszynki. Śliczny pan, co?
Kaleta nienawidził Pałeckiego, który go karcił za pijaństwo oraz za mijanie się z prawdą i zagroził wydaleniem.
Tego samego wieczoru Bzdura ze zgorszeniem opowiadał Łukaszowi o niecnym postępku rządcy kluczowego dóbr książęcych.
cdn.
[10] majątku