sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Chciałem być Paganinim
ale złamałem skrzypce.
Chciałem być Wolszczanem
ale nie sięgnąłem gwiazd.
Chciałem być Hipokratesem
ale przerażała martwość ludzkiego ciała.
Zostałem oraczem Słowa,
które pokochałem.
X X X
Patrzy ukradkiem na Nes, a w głowie cały czas kręci się taśma z filmem życia. Przesuwa się raz szybciej, raz wolniej, czasami nie wiedzieć czemu zatrzymuje się na jakimś nic nie znaczącym kadrze...
Idzie właśnie ulicą swojego miasta. Pod pachą niesie w ceratowym pokrowcu skrzypce kupione przez ojca w komisie.
Bardzo lubił poznawanie tajemnic dźwięków wydobywających się spod palców błądzących po strunach. Marzył aby zostać wirtuozem, ale wówczas zdarzyło się nieszczęście, szedł właśnie upojony nowopoznaną melodią, wymachując skrzypcami i roztrzaskał o płot swoje marzenia bycia drugim Paganinim bo innych skrzypiec już nigdy nie dostał.
Całe szczęście – myśli teraz stojąc w szpitalnym oknie – że w tamtych szczenięcych latach rozpacz nie trwa zbyt długo. Z tamtego, dawno minionego czasu zapamiętał, że był wówczas był szczęśliwy.
X X X
Każda Matka łapie
jasne chwile,
by nie ulatywały,
jak motyle.
Każdy goni za... nieodgadnionym.
Matka łapała czas
kiedy był w jej ramionach.
Czas jest...
pragnieniem kobiecych
ramion,
ciepłem zatrzymującym
chwilę szczęśliwości...
X X X
Opowiada Nes o meandrach swojego życia, wypełnionego oczekiwaniem na prawdziwe uczucie i spotkanie prawdziwej kobiety. Ot, takie życiowe banały człowieka po przejściach, zawierzane kobiecie z przeszłością, z nadzieją na zrozumienie. Udawała, że rozumie? Czy też rozumiała ale udawała, że nie? Kobiety są wielką niewiadomą.
Opowiada więc Nes swoich kobietach, bo robi rachunek życia...
Pierwszy związek – „na złość mamie”. Swoją zaborczością próbowała pozbawić go własnego ja, zazdrosna o każdą jego kobietę wyrzucała je – wbrew tradycji – od Wigilijnego Stołu...
Drugi też nieudany, z nadmiernie egzaltowaną dziewczyną, która za wszelką cenę starała się przebudować jego charakter zgodnie ze swoimi wyobrażeniami, zaczerpniętymi z książeczek dla pobożnych panienek.
Wreszcie trzecie „podejście”, a jego owocem stała się córka nie mająca czasu na odwiedziny w przeddzień operacji.
Patrzy to na Nes, to na gwiazdy i łapczywie wciąga w ciężko pracujące płuca, być może ostatni papierosowy dym.
Na przekór nadziei, która w człowieku zawsze kołacze, żegna się z tym, co było i jeszcze jest... a jutro już prawdopodobnie zamieni się w wielkie nic...
X X X
Pamięta, jak jechał na wózku golusieńki, zupełnie jak go Pan Bóg stworzył, przykryty białym prześcieradłem. Nad głową migotały świetlówki operacyjnego traktu. Był spokojny, tym specyficznym spokojem, jaki dają narkotyki, i dlatego było mu wszystko jedno. Czuł jedynie chłód wciskający się pod prześcieradło, obejmujący całe ciało. Już na operacyjnym stole obserwował krzątaninę pielęgniarek i lekarzy. Wiedział, że za chwilę zapadnie w ciemność i zapadł. Był więc w tej gęstej ciemności ale nie było go...
Nagle rozbłysło kolorowe światło. Obrazy były tak ostre, jak na ekranie telewizora najnowszej generacji.
Był gdzieś! Był czymś! – Myślą? Innym wymiarem istnienia? Bez ciała?, bo nie czuł ciężaru, właściwie nie czuł niczego. Ale wiedział, że był!
Wokół migotały barwy tęczy. Całym sobą czuł każdy kolor, jego intensywność i ciepło. Pędził po kolorowej wijącej się w dal drodze, ułożonej z różnobarwnych cymbałków. Pędził w kierunku czegoś, co wyglądało na rozłożoną na wszystkie cztery strony, jak płatki kwiatu, budką-nie-budką telefoniczną. W międzyczasie trwało odliczanie, jak przy starcie rakiety.
Czuł w sobie? nad głową? wyraźnie liczący głos. Siedem, osiem, dziewięć, zero... Znalazł się tej klatce – nie – klatce, zamknęła się nad nim, tak jak składa się pąk przed wieczornym chłodem i wówczas usłyszał wyraźnie głos Nes – udało się!
On natomiast, mimo iż czas nie istniał, czuł, że pędzi dalej...
Pędził dalej tą cymbałkową, kolorową drogą i wpadł do czegoś, co przypominało arenę – nie – arenę? środek telewizyjnego studia? Niebieskie, pulsujące światło, przypominającym scenografię Milionerów...
Kiedy więc stanął w samym środku tego studia-nie-studia oświetlony z góry snopem światła znów usłyszał Nes: udało się! Wygrałeś!
Czuł, że znowu pędzi przed siebie. Różnobarwne cymbałkowe, tym razem schody – nie – schody niosły go w górę, ku najbielszej z bieli biel w kierunku jaśniejącego oślepiająco ale jednocześnie łagodnemu światłu, które rosło, rosło i rosło. Był w pół drogi ku temu światłu, którego jednocześnie pragnął, a jednocześnie czuł przed nim obawę i nie dotarł, bo nagle znowu zapadł w gęstą, lepką ciemność...
Ile to wszystko mogło trwać? Ułamek sekundy? Mgnienie oka? Całą niemierzalną wieczność? Pławiąc się w tej lepkiej ciemności z trudem usłyszał jakiś głos; niech pan się obudzi! Operacja się udała! Ten głos był ciepły i współczujący.
Poczuł się bezpiecznie i zapadł znowu w ciemność, tym razem w ozdrowieńczy sen. Kiedy obudził się ponownie zobaczył nad sobą twarz swojej pani anestezjolog,. Słyszał siebie, jak mówił o zaświatach, w których był ale jego słowa do lekarki nie docierały, bo widać mówił jeszcze stamtąd, z oddali, z jakiej powrócił...
Był szczęśliwy, bo wiedział i czuł, że los podarował mu jeszcze parę chwil życia... wbrew jego obawom, przeczuciom i nienazwanym strachem. Żył! Wciąż żył…
Z karty informacyjnej: chory przebywał w szpitalu z rozpoznaniem; aneurysammae aortae abdomimalis, inne badania radiologiczne; CT – tętniak aorty szerokości około 5 centymetrów poniżej tętnic nerkowych. Zastosowano leczenie; operacyjne – 02. 10 – laparotomia – excisio aneurysma aortae abdominalis implantio prosthesis aorta – aortalis – gore Tex 22 mm.
Kiedy czyta teraz ten lapidarny opis operacji jest pełen podziwu dla sprawnych rąk chirurgów, którzy po prostu wycięli ten odbezpieczony granat z jakim chodził Bóg wie ile lat, może miesięcy... Czuje wdzięczność, że zegarowa bomba – jak nazywają tętniaki chirurdzy została rozbrojona dosłownie w ostatniej chwili przed wielkim bum, po którym nie byłoby już powrotu między żywych. Została mu tylko długa blizna biegnąca od klatki piersiowej aż po wzgórek łonowy.
Pamięta też, że podobny granat rozpękł się w trzewiach jego kolegi który nieświadom posiadania tego świństwa grał w tenisa dla zdrowia i choć szpital był na rzut beretem, niestety, nikt już mu pomóc nie mógł, bo tak to jest z tymi granatami...
Nie wie też – czy powalony na kort wędrował, jak on po cymbałkowych schodach ku jasności przekraczającej granice śmierci.
X X X
cdn.