czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Arkadiusz FRANIA: „Jestem pomysłem Pana Boga na człowieka” — fragmenty — odcinek 3.


Wierzę w zmartwychwstanie świtu, ale lepiej byłoby, gdyby udało mi się zasnąć bez ciągłego myślenia o poranku. Wziąłem jedną (wiem, że pierwszą) „na dobry sen”. Wysikałem się. W przedpokoju położyłem się krzyżem u stóp małego drewnianego krucyfiksu, wiszącego pod skrzynką z wyłącznikami elektrycznymi, a obok żelaznej kopułki dzwonka wejściowego. Modlę się tak dość często. Leżąc na dwóch małych dywanikach w niebiesko-sepiowe wzory nie zawsze zamykam oczy i patrzę, jak chowają się we włosiu ziarenka piasku, paprochy, grudki błota, zbutwiałe elementy liści. Pokręciłem się dwie godziny w łóżku. Dotknąłem ciała kobiety, która spała obok mnie i od zawsze jest moją żoną. Za to dzięki Ci, Jezu. Za człowieka bliskiego z otwartą głową i z cierpliwościami słuchającego mojej psychiki steranej samą sobą. Za człowieka bliskiego z wielkimi, sprężystymi piersiami; w nich łatwo choć na sekundę nie pamiętać o strachu i trupich twarzach. Ciało miało temperaturę snu. Ciało było delikatne i moje. Wziąłem drugą tabletkę „na dobry sen”. Tym razem sikając, włączyłem światło. Wiedziałem, że na płytkach zabłąka się rybik, moja dusza. Oślepiony, przestraszony. Oślepiona, przestraszona. Bez paniki znalazł jednak niewidoczną dziurkę w pasku wysychającej fugi. Na trasie między toaletą a łóżkiem nie wydarzyło się nic, nie licząc obcego głosu, podszeptu, jakby ktoś siedział w kuchni i wołał, zapraszał, chciał. Spojrzałem jeszcze raz na zegarek. Zanim zdążyłem pójść po trzecią tabletkę „na dobry sen” oczy przymknęły mi się na trzy godziny. Widzę zmartwychwstanie świtu. Tylko lodowata woda i fałszywe przekonanie, że tego wieczoru będzie łatwiej zasnąć.

Cień Ara przytaknął, choć Ar nie przytaknął. Rzecz potoczyła się w rzeczywistości ciała, a nie cienia. Cień Ara skulił się w sobie i postanowił nie padać odtąd zbyt przylegle, postanowił wprowadzić niepokój w życie Ara.

Trzeba mieć coś, cokolwiek, choć „byle co” wspólnego z sobą. Miejsce przecięcia linii genetycznych, prądów metafizycznych, kresek wychodzących, wywodzących się z harmonii „ja” z odcinkami „ja” cyklonowego, środka upiornych wyobrażeń, centrum enigmatycznych szyfrów, przywidzeń. Dwustrefowość, antypody, antybiegunowość natury człowieczej nie pozwala mu się (ze) sobą nudzić. Czy myślałeś, czytelniku, podglądaczu cudzych zwierzeń (egzystencjalny peep show) o samookaleczeniu, autodestrukcji kawałka psiego bytu, którym cię obdarowano? Gdyby nie bogo-bojność, karo-lęk wielu z nas palnęłoby w łeb „ja”, „ja”-bliźniemu. Przypadłość: konstruuję swój los każdego dnia rano, a przed zaśnięciem nie mogę się przebudzić z tyranii szarej, rdzawej tu-bylczości. Ten fragment jest za liryczny, ale jaką znajdziemy radę na swąd unoszący się nad spreparowaną przez afrykańskich wróżbitów główką turysty, którą zaczynamy nazywać „rozczarowaniem”. Trzydziestego grudnia bieżącego roku nie było kłamstwa, bo widziałem się tylko z najbliższymi. 

Cień Ara współczuł Arowi empatią pierwszą i najszczerszą, że ten musi udowadniać swoją cielesność. Skurcze żołądka i odruch wymiotny to nie najlepsze symbole ludzkości, ale wczorajsza kolacja na mieście zrobiła swoje.

c.d.n.