czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Anna Stryjewska: z cyklu `Między nami` — Łódzka Opowieść Wigilijna


Łódzka Opowieść Wigilijna

Akt pierwszy

24 grudnia roku pańskiego.

Mroźny, późny wieczór.

 

Piotrkowska niemal opustoszała, tylko co niektórzy spieszyli jeszcze na spóźnioną kolację w rodzinnym gronie.

— „Przybieżeli do Betlejem Pasterze!”

Z nieoświetlonej bramy wyłoniła się zgarbiona, obdarta postać mężczyzny, który wyśpiewując na całe gardło ruszył chwiejnym krokiem w kierunku Placu Wolności. Z okien witryn sklepowych spoglądały na niego posępnie martwe oczy manekinów.

— I czego się tak gapicie, co? Źle śpiewam?

Oparł się o narożnik domu, odkorkował butelkę taniego wina, którą cały czas dzierżył pod pachą i zaczerpnął chciwie kilkanaście guli. Tymczasem w oknach mieszkań migotały ciepłe światełka, a wigilijny nastrój rozpływał się dookoła magiczną tęczą kolorów i smaków ze świątecznego stołu.

Oderwał się od ściany, uszedł kilka kroków, gdy wtem zobaczył samotnie siedzącego mężczyznę.

— Posuń się Stary! Ciasno tu na tej ławce, ale miejsca dla mnie chyba wystarczy?

Zatrząsł się i zaszczękał zębami.

— Ale tu zimno! Niech to szlag!

Nieznajomy milczał w dalszym ciągu. Siedział sztywno spoglądając przed siebie przez grube szkła okularów.

— Rozmowny to ty raczej nie jesteś! Gościnny też nie! Co za los? Ale jakoś to przeżyję...

Mruknął sennie, ziewnął szeroko i odczuwając nagłe zmęczenie przysunął się do nieznajomego.

Akt drugi

Kilka godzin później.

 

Musiał spać dość długi czas, bo kiedy się obudził w oknach domów było już ciemno.

— Hej! Nie rozpychaj się tak Stary, nieładnie! Muszę jakoś rozprostować kości!
A właściwie to jak ci na imię?

— Władek?

— Znałem kiedyś jednego Władka! Pracował ze mną na tej samej budowie, a właściwie był moim majstrem. Oj, niejedną butelczynę przekręciliśmy! Dobry był z niego chłop! To były czasy, oj były!

Spojrzał na towarzysza jednym okiem.

— Wiesz... ty nawet trochę jesteś do niego podobny. Tylko tamten miał bujniejszą czuprynę, tak mi się przynajmniej wydaje...

— Władysław Reymont powiadasz?

— A tak! Coś mi teraz świta! Słyszałem kiedyś to nazwisko, jestem pewny, że się już kiedyś spotkaliśmy! A nie miałeś czasem piekarni na rogu Wólczańskiej i Pabianickiej? Zgadłem? Wiedziałem, że gdzieś już cię widziałem! Ale co ty tu właściwie robisz? Splajtowałeś może? No cóż... nie ty jeden!

— Niee? Nie jesteś tym Władkiem? To kim? Pisarz? O kurcze! Da się z takiego pisania żyć? Patrząc na ciebie, to myślę że chyba nie... Od razu widać chłopie, żeś z niejednego pieca chleb jadł! Napisałeś coś ciekawego, bo widzisz... ze mnie prosty człowiek i czytanie mnie ogólnie męczy. Kiedyś za młodu to tak, ale teraz? Kto by miał do tego głowę?

— Ta historia o trzech fabrykantach jest naprawdę twoja? No wiesz? Nie przechwalasz się czasem? To była kiedyś moja ulubiona książka. Marzyłem wtedy, że i ja otworzę pewnego dnia fabrykę i będę bogaty... Głupi jestem, co? Pewnie i tak mi nie uwierzysz. Ale z drugiej strony wcale ci się nie dziwię. Ale co tu właściwie robi taki gość jak ty? Wigilia, a ty sam? A zresztą... — machnął ręką zrezygnowany — życie potrafi nieraz zaskoczyć. Bo widzisz... ja też przechlapałem swój czas, młodość, wszystko... Miałem kiedyś rodzinę: żonę, dzieci, dom i pracę. Ale do nikogo żalu nie mam, sam jestem sobie winien. Żona w końcu odeszła, bo miała dość takiego pijaka i nieudacznika jak ja... zabrała dzieci, a potem... szkoda gadać! Dobra była z niej kobita... gdyby nie to, że sobie poszła... a tam!

Pocałował puste szkło butelki.

— Tylko ona mi została wierna... moja kochana flaszeczka! Wiesz co, Władek? Nie ma co się nad sobą roztkliwiać! Taka wspaniała noc. Trzeba to jakoś uczcić! Zaczekaj tu chwilę, skoczę tylko do nocnego! Jest tu gdzieś na rogu! Zostało mi jeszcze w kieszeni parę złotych. Ale nigdzie nie odchodź, ja tu zaraz wrócę!

Akt trzeci

Pół godziny później.

 

— Cieszę się, że zaczekałeś, bo wiesz... tak naprawdę... powiem szczerze: dla mnie, zwykłego prostego chłopa i chama to wielki zaszczyt. Wigilia z takim gościem jak ty, to już coś. Jak opowiem kolegom, nigdy mi nie uwierzą, wmówią mi, że się opiłem i miałem zwidy. Cha, cha! Nie wierzysz mi? Jak Boga kocham! Ty taki wielki pisarz i ja. Naprawdę pracowałeś kiedyś na kolei? Niesamowite! Wypijmy więc Władek za nasze spotkanie! A może brudzia?

— Władek?

— Zenek jestem! No to chlup!

— Och Władek! To najlepsza wigilia w moim całym, parszywym życiu! Naprawdę! Zaśpiewamy Władek?

— „Cicha noc, piękna noc...”

— Nieźle Władek, naprawdę nieźle! A może teraz to! Moja mamusia, jak jeszcze żyła, biedaczka, kiedyś mi to śpiewała:

— „Lulajże Jezuniu, lulajże lulaj...”

Akt czwarty

25 grudnia roku pańskiego.

Rankiem.

 

Piotrkowska budziła się ze snu. Pojedyncze głosy rozbrzmiewały echem w zaułkach bram i podwórek. Chodnikiem zmierzała w kierunku ul. Zielonej przytulona do siebie para młodych ludzi.

— Witek, zaczekaj! Spójrz tylko na tego mężczyznę obok Reymonta! Wygląda jakby...

— Daj spokój, Ola! Pewnie się upił i śpi! Chodźmy stąd!

— A jak nie? — zwątpiła dziewczyna. — Zwróć uwagę, on się wcale nie rusza, nie oddycha, jest cały siny!

Chłopak zatrzymał się obok kuferka, na którym w nieruchomym, żelaznym uścisku siedzieli dwaj mężczyźni.

— Chyba masz rację, trzeba kogoś powiadomić, może zadzwonię po karetkę?

— Ale jemu już chyba nikt nie pomoże... biedak! Pewnie nie miał dokąd pójść, zasnął tu i zamarzł na śmierć! Jakie to straszne — jęknęła. — Ale z drugiej strony coś musiało mu sprawić wielką radość skoro jego twarz cały czas się do nas uśmiecha...

 

koniec