czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Małgorzata CIUPIŃSKA: „Kluczyk” — odcinek 1.


Rozdział 1. Las

Przy­jem­nie jest w środ­ku upal­ne­go la­ta wy­le­gi­wać się na łą­ce upstrzo­nej kwia­ta­mi i zio­ła­mi. Kwia­ty i zio­ła — jeś­li ko­muś się chce — moż­na zbie­rać, moż­na rów­nież je­dy­nie przy­tknąć do nich nos i wciąg­nąć ich za­pach, ale moż­na tak­że przejść obok nich, re­jes­t­ru­jąc za­led­wie w pod­świa­do­moś­ci, że ta­kie roś­lin­ki są, ozda­bia­ją po­ła­cie zie­lo­nej tra­wy i es­te­tycz­nie wpły­wa­ją na ca­ło­kształt spraw łą­ko­wych. Łą­ka upstrzo­na jest tak­że kre­ci­mi kop­ca­mi i kro­wi­mi „plac­ka­mi”, a ich roz­poz­na­nie i zna­jo­mość lo­ka­li­za­cji jest o ty­le waż­na, że ukła­da­jąc się na łą­ko­wym ko­bier­cu, dob­rze jest te ostat­nie ele­men­ty tra­wias­te­go kra­job­ra­zu, omi­nąć.

Smuk­ły dwu­dzies­to­la­tek szedł przez zie­lo­ność i bar­w­ność, kwia­ty i zio­ła za­led­wie za­uwa­ża­jąc, a kop­czy­ki i „plac­ki” pre­cy­zyj­nie re­jes­t­ru­jąc. Od­na­lazł so­bie prze­strzeń wol­ną od kop­ców oraz „plac­ków” i po­ło­żył się jak Dy­zio Ma­rzy­ciel z rę­ka­mi pod gło­wą. Naj­ogól­niej rzecz ujmu­jąc, śle­dził… bieg his­to­ri­i. Na ra­zie w po­sta­ci ru­chu ob­ło­ków na nie­bie. Bar­dzo le­ni­wie ta his­to­ria się przed nim te­raz prze­ta­cza­ła, ale za to jak wdzięcz­nie i przy rów­nie wdzięcz­nym akom­pa­nia­men­cie skow­ron­ków, ko­ni­ków pol­nych, da­le­kich gwiz­dów wiej­s­kich chło­pa­ków i na­wo­ły­wań żni­wia­rzy. Ci ostat­ni — za­wsze o tej po­rze — ma­ją rę­ce peł­ne ro­bo­ty, bo właś­nie te­raz bieg his­to­ri­i zmu­sza ich do sprzą­ta­nia tra­wy, po­tem zbo­ża…

Dwu­dzies­to­la­tek le­żał na tra­wie na ty­le dłu­go, że gdy już wstał, to zgię­te ło­dyż­ki tra­wy mu­sia­ły mo­zol­nie pra­co­wać nad roz­pros­to­wa­niem swo­ich… włó­kien, chy­ba. Kie­dy osta­tecz­nie przy­jął po­sta­wę pio­no­wą, spo­jrzał na po­blis­ki las i na ze­ga­rek. Op­rócz te­go, że był śro­dek wa­ka­cji, to do­pie­ro mi­nę­ła go­dzi­na osiem­na­sta, a więc tkwił jesz­cze w zu­peł­nie sto­sow­nej po­rze, by od­być spa­cer po le­sie. Nie że­by za­raz grzy­by — bo tych chy­ba jesz­cze nie ma, nie że­by za­raz ja­go­dy — bo tych chy­ba już nie ma, ale po pros­tu chcia­ło mu się po­cho­dzić po le­sie. Po okre­sie stu­den­c­kie­go wku­wa­nia, nad­szedł czas od­re­ago­wy­wa­nia w gro­nie zna­jo­mych z krę­gów po­za­aka­de­mic­kich, a te­raz do­dat­ko­wo prag­nął jesz­cze od­po­cząć zu­peł­nie od wszys­t­kie­go, na­wet czte­ro­let­nią Ma­łą Boś­niacz­kę zo­sta­wił pod opie­ką ro­dzi­ców i sam wy­węd­ro­wał na wieś. Miał wiel­ką ocho­tę na chwi­lę spo­ko­ju i wy­ci­sze­nia.

Bieg his­to­ri­i da­wał się od­czuć wszę­dzie i za­wsze, na­wet i w tym le­sie, zna­jdu­ją­cym się nie­opo­dal wsi, gdzie chło­pak prze­by­wał na wa­ka­cyj­nym wy­po­czyn­ku u swych dziad­ków. By­ła to naj­pierw go­dzin­na his­to­ria wol­nej, pra­wie ek­s­ta­tycz­nej węd­rów­ki. Po­tem his­to­ria w gło­wie chłop­ca za­pa­li­ła syg­nał do po­wro­tu. Ko­lej­ny frag­ment cza­su trwa­ją­cy rów­nie dłu­go jak pier­w­szy, mło­dzik prze­zna­czył na ob­ra­nie me­to­dy kon­sek­wen­t­ne­go usta­le­nia kie­run­ku, ja­ki na­le­ży obrać, by wyjść z la­su. Pier­w­sze pró­by nie po­wiod­ły się, a jed­no­staj­ność w od­no­sze­niu na tym po­lu klęsk za­owo­co­wa­ła roz­draż­nie­niem i złoś­cią. Te zaś po­wo­li za­czę­ły ustę­po­wać pa­ra­li­żu­ją­cej trwo­dze. Go­dzi­na ós­ma wie­czo­rem na­wet w środ­ku la­ta, w naj­bar­dziej przy­jaz­nym le­sie nie jest go­dzi­ną od­czu­wa­ną w spo­sób przy­jem­ny. His­to­ria za­czy­na dos­k­wie­rać bra­kiem ra­dze­nia so­bie w nie­ty­po­wej sy­tu­a­cji. A ta jest trud­na, prze­ras­ta mło­dzień­cze moż­li­woś­ci. His­to­ria po­wo­li prze­sta­je być dra­ma­tem, a się­ga po… Ham­le­ta i je­go od­wiecz­ne py­ta­nie: „Być al­bo nie być?” — Uda się czy nie?

Za­raz, chwi­lecz­kę! Trze­ba tyl­ko sięg­nąć po tro­chę cy­wi­li­za­cji. Chło­pak ode­tchnął z ulgą i wło­żył rę­kę do kie­sze­ni po te­le­fon ko­mór­ko­wy. „O Bo­że, zo­sta­wi­łem go na sto­li­ku w swoim po­ko­ju!” — po­myś­lał za­ła­ma­ny. Był te­raz wściek­ły na oj­ca, któ­ry ni­gdy nie omiesz­kał go stro­fo­wać za to, iż za­bie­ra ko­mór­kę do­słow­nie wszę­dzie, gdzie się tyl­ko da, jak­by by­ła po­łą­czo­na z dwu­dzies­to­lat­kiem za spra­wą nie­wi­docz­nych kaj­da­nek. Oj­ciec po­wie­dział mu na­wet kie­dyś, że w spra­wie te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych po­win­no się po­stę­po­wać tak jak za cza­sów Sta­li­na na Krem­lu. Aby wejść do krem­low­s­kie­go pa­ła­cu, służ­by od­bie­ra­ły wcho­dzą­cym pis­to­le­ty i wszel­ką in­ną broń. Obec­ne pr­awo po­win­no stwo­rzyć lis­tę in­sty­tu­cji i obiek­tów (oj­ciec ma już kil­ka ta­kich na oku), do któ­rych nie po­win­no się wcho­dzić z ko­mór­ka­mi. „A co z la­sem, ta­to? Czy on też zna­jdzie się na two­jej liś­cie?” — chło­pak bez­sil­nie za­cis­nął pięś­ci i po raz ko­lej­ny za­czął szu­kać ja­kiejś ścież­ki, ja­kie­goś wy­jścia.

His­to­ria bieg­ła da­lej, w prze­róż­ny spo­sób za­zna­cza­jąc is­t­nie­nie każ­de­go czło­wie­ka z mi­liar­dów ja­kich moż­na spo­tkać na tym świe­cie. Mi­liar­dy his­to­ri­i. Każ­da in­na. His­to­ria dwu­dzies­to­lat­ka w le­sie przez ko­lej­nych kil­ka­na­ście go­dzin by­ła je­go wiel­kim udrę­cze­niem, stra­chem, złoś­cią, poz­na­niem włas­nej mar­noś­ci. Ale je­go his­to­ria uzna­ła, że cię­żar tej nie­wie­dzy mu­si dźwi­gać sam. Wszys­t­ko, co te­raz ro­bi, mu­si ro­bić sam. Dla­te­go pa­ni­ka, któ­ra go ogar­nę­ła, by­ła też tyl­ko je­go. Ty­siące ra­zy pa­dał ofia­rą włas­nej wy­ob­raź­ni o czają­cych się gdzieś tu zło­czyń­cach, wil­kach, nie­dźwie­dziach, wę­żach, ry­siach, hie­nach, lwach, bi­zo­nach, złoś­li­wych mał­pach. To do­praw­dy zu­peł­nie nie ma zna­cze­nia, że po­ło­wa przy­wo­ła­nych wy­ob­raź­nią chło­pa­ka zwie­rząt nie za­miesz­ku­je tych te­re­nów i spo­tkać ich tu nie moż­na. I do­praw­dy rów­nież nie ma zna­cze­nia to, że mło­dzie­niec ma już so­lid­nych dwa­dzieś­cia lat i od pew­ne­go cza­su na­wet dźwi­ga oj­cow­s­kie obo­wiąz­ki. Lo­gi­ka w przy­pad­kach ek­s­tre­mal­nych — w ze­tknię­ciu ze stra­chem — bar­dzo częs­to nie ma nic do rzeczy, wiek i do­świad­cze­nie też nie na wie­le się przy­da­ją. A więc, mi­mo wszys­t­ko — wszech­obec­ny strach.

Po nim przy­szło odręt­wie­nie. Trwa­ło to ja­kiś czas — zbyt dłu­go, by wy­trzy­mać pres­ję kosz­ma­ru, zbyt dłu­go, by nie po­paść w ot­chłań roz­pa­czy, po­tem apa­ti­i i zmę­cze­nia. Z kłę­bo­wis­ka myś­li, któ­re tak za­tru­wa­ły ro­zum chło­pa­ka, wy­ło­ni­ło się ostat­nie sko­ja­rze­nie —  „wszystko mi już je­dno…”

Z tym prze­ko­na­niem za­snął. Las, uwol­nio­ny od ner­wo­wej i chaotycz­nej szar­pa­ni­ny dwu­dzies­to­lat­ka, wresz­cie mógł wpaść w swój włas­ny rytm noc­ne­go spo­czyn­ku.

* * *

Bieg his­to­ri­i spo­wo­do­wał, że na­stał cu­dow­nie rześ­ki ra­nek. Wpły­nął na mło­dzi­ka tak, iż znik­nę­ły lwy, bi­zo­ny, żąd­ni krwi mor­der­cy i złoś­li­we mał­py, ale po­czu­cie, że jest po­zba­wio­ny swe­go świa­ta, te­go z ro­dzi­ca­mi, ma­łą có­recz­ką, obia­dem, kom­pu­te­rem, swet­rem, na­wet nud­ny­mi wy­kła­da­mi, ale prze­de wszys­t­kim z te­le­fo­nem ko­mór­ko­wym, spra­wia­ło ból i przy­pra­wia­ło o his­te­rię.

Mod­lił się o po­wrót do do­mu pod­czas wczo­raj­sze­go wie­czo­ru i no­cy kil­ka­krot­nie. Ale tak jak nie­skład­ne by­ły je­go myś­li i kro­ki, jak sza­mo­tał się w przy­pusz­cze­niach i do­mys­łach, tak i je­go mod­lit­wy by­ły po­wierz­chow­ne, rwą­ce się i bra­ko­wa­ło im sen­su oraz wytrwa­łoś­ci. Te­raz, po prze­bu­dze­niu, zu­peł­nie spo­koj­nie uklęk­nął na zdręt­wia­łych od nie­wy­go­dy ko­la­nach, rę­ce, po­dra­pa­ne o pa­no­szą­ce się tu wszę­dzie ga­łę­zie, zło­żył do mod­lit­wy, oczy wzniósł do nie­ba i za­czął się mod­lić. Po­tem, roz­ma­wiać z Bo­giem.

O szós­tej ra­no już nie był Dy­ziem Ma­rzy­cie­lem, choć tak jak wczo­raj, rów­nież i dzi­siaj, śle­dził na nie­bie bieg his­to­rii. Roz­mo­wa z Bo­giem trwa­ła dłu­go, chy­ba ni­gdy tak dłu­ga nie by­ła…

— Bo­że, jeś­li po­mo­żesz mi się stąd wy­do­stać, ni­gdy nie od­trą­cę od sie­bie ni­ko­go, kto pro­sić mnie bę­dzie o po­moc — za­koń­czył, wpat­ru­jąc się w błę­kit­ne niebo.

* * *

Ostat­nie za­cze­pie­nie o ga­łąź by­ło bo­les­ne i na ty­le moc­ne, że chcąc się wy­swo­bo­dzić, szar­p­nął tak sil­nie, iż brud­ny rę­kaw — już wcześ­niej po­waż­nie na­de­rwa­ny — ode­rwał się te­raz cał­ko­wi­cie. Ale gdy od­wró­cił się, by z tej plą­ta­ni­ny ga­łę­zi się wy­do­stać, ujrzał to, cze­go tak bar­dzo prag­nął. Prześ­wit.

Po­tem od­na­lazł ścież­kę. Zrów­nał się z li­nią la­su. Za­nim wszedł na pol­ną dro­gę, za­nim za­czął mi­jać do­my, pło­ty, sto­gi sia­na, za­nim za­czę­ły na nie­go szcze­kać psy, zde­cy­do­wał, że tro­chę od­pocz­nie, już tak nor­mal­nie. Bez stra­chu. To nic, że to są zu­peł­nie mu nie­zna­ne do­my, zu­peł­nie ob­ca wieś. Te­raz już wie­dział, że wszę­dzie, do­kład­nie wszę­dzie — po­za la­sem, oczy­wiś­cie — jest jak­by u sie­bie.

A bieg his­to­ri­i? Dwu­dzies­to­la­tek spo­jrzał w ni­ebo po raz dru­gi. Ogar­nął wzro­kiem bez­kres­ny błę­kit, na­brał w płu­ca świe­że­go pol­ne­go po­wiet­rza, jak­by tym sa­mym uwal­nia­jąc swą du­szę od cię­ża­ru nie­po­ko­ju, sz­er­oko się uśmiech­nął i po­wie­dział głoś­no:

— Dzię­ku­ję. Bo­że, czy sły­szysz? Chcę Ci po­dzię­ko­wać i przy­rze­kam do­trzy­mać obiet­ni­cy.

Du­sza chło­pa­ka, tak star­ga­na noc­nym kosz­ma­rem, po­wo­li uspa­ka­ja­ła się, myś­lom przy­wró­ci­ła prze­jrzys­tość, ru­chom spraw­ność. Mło­dzie­niec wstał, ale za­nim to zro­bił, pod­niósł le­żą­cy na dro­dze ma­ły klu­czyk.

„To chy­ba na szczęś­cie. Cie­ka­we czy coś kie­dyś nim ot­wo­rzę” — po­myś­lał.

c.d.n.