czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Małgorzata CIUPIŃSKA: „Kluczyk” — odcinek 3.


Rozdział 3. Firma

Miał dwa­dzieś­cia dwa la­ta. Tyl­ko ty­le. To by­ło po jed­nej stro­nie sza­li, a co by­ło po dru­giej? Po dru­giej by­ły kon­ty­nu­o­wa­ne stu­dia dzien­ni­kar­s­kie, ze trzy nie­uda­ne mi­łoś­ci, kil­ka wy­jaz­dów za gra­ni­cę, w tym je­den na sty­pen­dium do An­g­li­i. Je­go cór­ka, po­cho­dzą­ca z Boś­ni, mia­ła wów­czas sześć lat, by­ła dziec­kiem wła­da­ją­cym trze­ma ję­zy­ka­mi, co mo­bi­li­zo­wa­ło go do sta­łe­go zgłę­bia­nia an­giel­s­kie­go oraz ucze­nia się ję­zy­ka obo­wią­zu­ją­ce­go w ro­dzin­nych stro­nach dziew­czyn­ki. No i oczy­wiś­cie pro­wa­dził od pół ro­ku swą włas­ną fir­mę wy­daw­ni­czą. To by­ło po dru­giej stro­nie… Hm, to chy­ba du­żo. Zdą­żył się już jed­nak przy­zwy­czaić do te­go, że je­go ży­cie by­ło nie­zwyk­łe, cho­ciaż­by z te­go po­wo­du, że wszys­t­ko w nim za­czy­na­ło się zbyt wcześ­nie, choć i sa­me fak­ty też do ta­kich „normalnych i co­dzien­nych” nie na­le­ża­ły. Ale jak wi­dać, ta­ki układ ży­cio­wych zda­rzeń w ta­kim a nie in­nym cza­sie nie jest nie­moż­li­wy. Ta­kie­go zda­nia by­li je­go ro­dzi­ce, któ­rzy ob­ser­wo­wa­li swe­go sy­na z du­mą, cie­szy­li się je­go suk­ce­sa­mi i po­ma­ga­li w sy­tu­a­cjach kry­zy­so­wych, na przy­kład też ta­kich, gdy fa­tal­nie zbiegł się ter­min wy­jaz­du służ­bo­we­go lub go­dzi­na eg­za­mi­nu z od­bio­rem cór­ki z przed­szko­la.

Ma­łą Boś­niacz­kę już daw­no po­ko­cha­li, a jej dość nie­ty­po­we wkro­cze­nie w ich ży­cie, a prze­de wszys­t­kim w ży­cie ich sy­na, uzna­li ja­ko coś, co się prze­cież zda­rza. Zda­rza się in­nym, więc właś­ci­wie dla­cze­go nie im? To, iż częs­to mię­dzy so­bą mó­wi­li o niej „Mała Boś­niacz­ka” nie wy­ni­ka­ło z żad­nych prze­są­dów, żad­nych uprze­dzeń, od­rzu­ce­nia, wzglę­dów po­li­tycz­nych, re­li­gij­nych czy ja­kich­kol­wiek in­nych. Tak mó­wił ich syn, tak mó­wi­li oni, tak cza­sem mó­wi­li ich zna­jo­mi, bo Ma­ła Boś­niacz­ka tak mó­wi­ła sa­ma o so­bie. Naj­pierw z lek­kim stra­chem, jak­by tłu­ma­czy­ła swą za­wi­łą his­to­rię i uspra­wied­li­wia­ła się ze swo­jej in­no­ści, a po­tem z roz­pę­du, przy­zwy­cza­je­nia i w koń­cu dla żar­tu.

W przed­szko­lu na py­ta­nie o imię od­po­wia­da­ła:

— Ma­ła.

— A jak na na­zwis­ko?

— Boś­niacz­ka.

Kie­dy by­ła już do­ros­ła, na­da­wa­ła tej pre­zen­ta­cji włas­nej oso­by to­na­cję żar­tu:

— Jak masz na imię?

— Hmm… w za­sa­dzie Ma­ła.

— ?

— Ale na­zwis­ko mam już znacz­nie kon­kret­niej­sze: Boś­niacz­ka.

— ??

Ma­ła Boś­niacz­ka lu­bi­ła się krę­cić ko­ło ta­ty, któ­ry prze­pa­dał za jej to­wa­rzys­t­wem, co nie ozna­cza, że cza­sem nie prze­ga­niał jej z róż­nych miejsc swo­jej fir­my, a szcze­gól­nie tych, gdzie moż­na by­ło się szcze­gól­nie ubru­dzić, na­wą­chać dy­mu ty­to­nio­we­go lub na­słu­chać nie­cen­zu­ral­nych słów, któ­ry­mi kil­ko­ro pra­co­wni­ków fir­my po­pra­wia­ło so­bie na­strój, gdy już bar­dzo im bieg his­to­ri­i da­wał w kość.

Dwu­dzies­to­dwu­la­tek pro­wa­dził swą fir­mę nad wy­raz roz­sąd­nie i jak na mło­de­go czło­wie­ka, zbyt mało ry­zy­kow­nie, ale to wy­cho­dzi­ło fir­mie tyl­ko na dob­re. Ten ro­dzaj pro­duk­cji, na któ­ry po­sta­wił, roz­wi­jał się obie­cu­ją­co, gdyż miesz­kał w mieś­cie na ty­le du­żym, że za­wsze zna­jdo­wa­li się chęt­ni do pub­li­ko­wa­nia ga­zet, bro­szur, cza­so­pism, an­kiet, skryp­tów itd. Ze swym nie­licz­nym ze­spo­łem, któ­ry w więk­szoś­ci sta­no­wi­li zna­jo­mi ze stu­diów, do­ga­dy­wał się bez więk­szych starć, a wszys­t­kie stra­te­gicz­ne po­su­nię­cia by­ły ak­cep­to­wa­ne ze zro­zu­mie­niem i co waż­niej­sze, ze zro­zu­mie­niem re­spek­to­wa­ne.

Zys­ki. No cóż, by­ły­by więk­sze, gdy­by mło­dzie­niec nie trwo­nił ich tro­chę na bo­ki — tak mó­wi­li jed­ni, dla któ­rych pie­niądz sta­no­wił sens ży­cia; gdy­by za­ro­bio­ną ka­sę prze­zna­czał wy­łącz­nie na in­wes­ty­cje — mó­wi­li ci, któ­rzy rzecz wi­dzie­li per­spek­ty­wicz­nie; gdy­by nie mar­no­wał ich, wy­sy­ła­jąc pod wska­za­ny ad­res — mó­wi­li zaś ci, któ­rzy po­de­jrzli­wość mie­li we krwi. A on właś­nie tak ro­bił, wy­sy­łał spo­re su­my pod kon­kret­ne ad­re­sy. Te ad­re­sy wska­zy­wa­li mu na przy­kład dy­rek­to­rzy do­mów dziec­ka, opie­ku­no­wie cho­re­go na ra­ka chłop­czy­ka, są­siad­ka ro­dzi­ny, w któ­rej oj­ciec pi­je, mat­ka za­po­mnia­ła, że ma dziec­ko, a ono za­tru­ło się nie­świe­żym je­dze­niem zna­le­zio­nym w śmiet­ni­ku…

Nie ocią­gał się ni­gdy, gdy trze­ba by­ło sięg­nąć do por­t­fe­la z pie­niędz­mi. Tam też, w spe­cjal­nej prze­gród­ce, od dwóch lat spo­czy­wał zna­le­zio­ny klu­czyk…

Chło­pak jed­nak nie lu­bił być wy­ko­rzys­ty­wa­ny. To zja­wis­ko bu­dzi­ło w nim au­to­ma­tycz­ny — jak u psa Paw­ło­wa — od­ruch wstrę­tu, dez­ap­ro­ba­ty, od­rzu­ce­nia, na­wet za ce­nę ok­rut­nej bez­kom­pro­mi­so­woś­ci. Dro­gi na­cią­ga­czy i tych, dla któ­rych dob­re imię swo­je i in­nych nie ma spe­cjal­nej war­toś­ci, na­wet z wiel­kim hu­kiem, po­tra­fi­ły się roz­cho­dzić. Ko­le­ga za­stę­pu­ją­cy go kie­dyś przez mie­siąc w pra­cy, mu­siał opuś­cić fir­mę, gdyż ow­szem, przy­jął bar­dzo ko­rzys­t­ne dla wy­daw­nic­t­wa zle­ce­nie, ale po­przez otocz­kę mar­ke­tin­go­wą, któ­rą na­krę­cił, fir­ma sta­ła się przed­mio­tem nie­przy­jem­nych ar­ty­ku­łów w pra­sie.

Dwu­dzies­to­dwu­la­tek był męż­czyz­ną, któ­ry znał swą war­tość. To ra­czej dob­rze niż ra­czej źle. Cza­sem jed­nak zna­le­zie­nie swe­go miej­s­ca w sze­re­gu na­strę­cza­ło mu nie­ma­ło kło­po­tu. Bun­to­wał się na ty­le częs­to, że na­le­ża­ło są­dzić, iż gdy­by nie miał swej fir­my, to za­pew­ne był­by jed­nym z naj­le­piej wy­kształ­co­nych bez­ro­bot­nych. Tak jak każ­dy, tak­że i on, ule­gał bie­go­wi his­to­ri­i, ale już nie tak jak każ­dy, ob­se­syj­nie pa­mię­tał o zło­żo­nej w le­sie obiet­ni­cy. Speł­nia­nie tej obiet­ni­cy gwa­ran­to­wa­ło mu rów­no­wa­gę psy­chicz­ną, z któ­rej czer­pał si­ły. On tak to czuł i te­go chciał.

c.d.n.